Maj według Stanisława Koby Czyli o tym, jak krowa z Nowej Soli cielcem się stała

0
1183

Stanisław Koba postanowił przywitać maj 2011 roku nietypowo. Wybrał się do Nowej Soli, gdzie czekała na niego pomalowana na złoto krowa. Czekała wśród kolorowych krasnali różnych rozmiarów, koni, słoni, reniferów, goryli i przeróżnych figur ogrodowych, z których Nowa Sól słynie już na całą Europę, a nawet dalej. Krowę załadowano na dach samochodu artysty, odpowiednio zabezpieczono, by nie spadła w czasie podróży, i ruszyła w drogę – do Krakowa, do Składu Solnego, gdzie wyznaczono metę, zresztą gdzieżby indziej mogła poczuć się jak w domu. Dumnie jechała, pięknie jechała, w pełni swojego majestatu jechała, jechała tak, jak jeszcze żadna krowa nigdy nie jechała; przez pola i lasy, małe i duże miasta Polski południowej, jechała przez Wrocław, gdzie zabawiła stosunkowo najdłużej, mknęła autostradą do celu. Gdziekolwiek się pojawiała, tam wzbudzała żywe zainteresowanie. Na widok złotej krowy naturalnych rozmiarów, ustawionej na masce samochodu, któremu niemal dorównywała gabarytami, ludzie przystawali i robili zdjęcia. Do Krakowa dotarła o zmroku. Minęła plac Matejki i pomnik Grunwaldzki. Widziano ją na ulicy św. Jana i na Placu Nowym. Szczególne poruszenie wywołała na Franciszkańskiej, gdzie pojawiała się pod „papieskim oknem”. Minęła radiowóz, zuchwale przejechała obok portretu Jana Pawła II – i to akurat w noc uroczystości beatyfikacyjnych, w momencie, gdy pod oknem stał jeszcze spory tłum złożony z pielgrzymów, przypadkowych przechodniów i ciekawskich. Nie obyło się od oklasków. W sumie stolica Małopolski przywitała złotą krowę ciepło.

Stanisław Koba, Złotopolska: z Nowej Soli do Składu Solnego, dzięki uprzejmości artysty

Nie przypadkiem artysta udał się po krowę do Nowej Soli. W tym niewielkim mieście w województwie lubuskim od kilkudziesięciu lat na masową skalę „produkuje się krasnala”, a od pewnego czasu także i inne figury ogrodowe. O Nowej Soli pisały już wielokrotnie najpoczytniejsze polskie dzienniki i tygodniki, jak „Gazeta Wyborcza”, „Rzeczpospolita”, „Polityka”, pisały sporo, bo krasnali interes okazał się na tyle dochodowy, że swego czasu, w końcu lat dziewięćdziesiątych, po upadku Dozametu i Odry, czyli dwóch największych przedsiębiorstw w okolicy, uchronił miasto przed wielkim bezrobociem. Niemal z dnia na dzień w intratny biznes włączali się kolejni mieszkańcy gminy, zakładali firmy albo – jak długo mogli – działali na czarno. Handel kwitł w najlepsze, ludzie się bogacili, a nowosolski krasnal stał się symbolem transformacji ustrojowej. Szybko też podbił Europę, bo otwarto granice i nabywców zaczęło przybywać. Duża cześć produkcji szła do Niemiec, skąd zresztą jeszcze w okresie Peerelu przyjeżdżali klienci po figurki do swoich ogrodów – wówczas wykonane z gipsu albo plastiku. Mówiło się wtedy, że krasnala robi się „na gust niemiecki”; udawano, że „gust polski” co najwyżej tylko z kiczu się śmieje – no i pragmatycznie na kiczu zarabia – wszak zły smak nie może być swojski, musi pochodzić od obcych, przecież wszelkie bezguście tkwi na zewnątrz, bo jakże mogłoby być inaczej.

Stanisław Koba, Złotopolska: z Nowej Soli do Składu Solnego, dzięki uprzejmości artysty

Dzisiaj główną miejscową atrakcję stanowi Soluś – olbrzymi, ponad pięciometrowy krasnal, który zdążył już trafić do Księgi Rekordów Guinnessa. „Gust niemiecki” udomowiono, zaakceptowano, w czym pomogła bez wątpienia niemiecka mar­ka, euro, w końcu polski złoty. Równie znane, co miejscowy krasnolud, stały się w międzyczasie nowosolskie krowy. Wzbogacił się bowiem asor­tyment; klientela zaczęła coraz więcej wymagać. Do skrzatów i gnomów dołączyły inne postaci z bajek, a potem zwierzęta – najpierw te naj­mniejsze, jak krety, pieski, kotki, w końcu owce, kozy, hipopotamy, a ostatnio nawet dinozaury. Katalogi sprzedaży proponują bagatela kilka ty­sięcy wzorów. Zmieniła się technologia produkcji. Gips i plastik zostały zastąpione bardzo trwałymi żywicami syntetycznymi i włóknem szklanym. Największe firmy chętnie przyjmują indywidual­ne zlecenia i zaspokajają najbardziej wyszukane gusta.

Krowy ruszyły w świat za sprawą Cow Parade. Impreza odbywa się cyklicznie od 1998 roku w różnych zakątkach globu, w największych metropoliach. Za każdym razem wykonane z la­minatu modele ozdabiają dzieci, a także artyści i celebryci. Potem krowy „wychodzą” na ulice, gdzie mogą podziwiać je przechodnie. Następny etap to aukcja, z której pieniądze idą na cel cha­rytatywny. W 2005 roku krowią paradę gościła Warszawa. Zobaczyć można było między innymi ozdobioną gwiezdną konstelacją Krowę spod zna­ku Byka Andrzeja Pągowskiego, a także zamienio­ną w wirus komputerowy Krowę trojańską Laury Paweli. Edward Dwurnik w hołdzie Jacksonowi Pollockowi stworzył Krasną Polok. Na Podwalu stanęła zaś Krowa warszawska Huberta Czerepo­ka. Wojciech Fangor sygnował model na niebie­sko, zamaszyście napisał na krowim boku swoje nazwisko – jego krowa trafiła na lotnisko.

W paradzie wzięły udział także krowy Janusza Kapusty, Stasysa Eidrigeviciusa, Grupy Twoży­wo czy wreszcie krowa Łodzi Kaliskiej – krowa polityczna, nie pierwsza w naszej historii, by wspomnieć peerelowskie krowy rekordzistki oraz „wywrotową” polną krowę z piosenki o chłopcach radarowcach Andrzeja Rosiewicza, nie pierwsza, ale równie jak jej poprzedniczki wyjątkowa. Na­zywała się Oczy ciornoje – Krowa Polska i stanęła na placu na Rozdrożu, niedaleko Zamku Ujaz­dowskiego. Cała czarna – tylko ogon miała czer­wony, a na lewym boku plakietkę z literami „PL”, taką samą, jaką przylepia się na samochodach. Nie biało-czerwona, ale czarno-czerwona, pa­trząca czarnymi oczami, zaczernionymi zabobo­nami, gniewna, rozjuszona, ale przecież polska, swojska, przydrożna, oswojona, że aż poczciwa. Anarchistyczna wreszcie (jeśli przypomnieć sobie kolory flagi anarchistów) – oczywiście z przymru­żeniem oka – w końcu w Łodzi Kaliskiej przyszła na świat, a tutaj drwi się ze wszystkich autory­tetów, z patosu, z którym wypowiada się słowa takie jak: Polska, Kościół, naród.

Tak czy inaczej, zanim Stanisław Koba wybrał się do Nowej Soli, lubuskie figury ogrodowe zdą­żyły już na różne sposoby utrwalić się w ikono­sferze (zanurzając się w nią, artysta uruchamia strumień skojarzeń). Zdążyły stać się pozytywnie ocenianym przykładem pomysłu na biznes, do tego z brzmiącym w tle hasłem „Polak potrafi”. Zdążyły ucieszyć oko na krowiej paradzie i tamże wywołać uśmiech politowania, że oto znów po­wielamy zachodnie pomysły, bo skoro inni mają Cow Parade, to my też musimy. Zdążyły w końcu stać się znakiem globalizacji – wprawdzie w tan­detnym wydaniu, ale jednak – wszak krowy z lu­buskiego zrobiły światową karierę na paradach w meksykańskiej Tijuanie czy na Capri, czego nie sposób ani podważyć, ani zbagatelizować. Po­dobnie zresztą jak nie można odmówić global­nego znaczenia nowosolskim krasnalom, które dzisiaj dzielnie walczą o rynki zbytu z tańszymi figurkami produkowanymi w Chinach. Jednak to wszystko nie wystarczyło, by Nowa Sól, gdzie mały Soluś przeniósł się do „kingsajzu”, by stać się dumą miasta, otrząsnęła się z etykietki zagłę­bia kiczu. I to nawet teraz, gdy miejscowy kras­nal wolnorynkowy poszedł na wojnę z Chinami! Ku zgorszeniu obrońców dobrego smaku niewi­dzialna ręka rynku sięgnęła bowiem po wzory zdolne sprostać nowemu duchowi czasu – i oto do krasnali dołączyły „ogrodowe” figurki Elvisa Presleya, Marilyn Monroe oraz rzeźby Chrystusa, Matki Boskiej, Ojca Pio i Jana Pawła II. Co więcej, gdy koniunktura na „wartości chrześcijańskie” co­raz częściej przewyższa popyt na krasnale, zapo­trzebowanie na ogrodowych świętych wydaje się stale wzrastać.

Stanisław Koba polecił pomalować krowę na złoto. Magia koloru wystarczyła, by nowosolska krowa zmieniała się w „świętą krowę” – lśniącą, błyszczącą, nietykalną, choć czasem wytykaną palcami. Wywyższona na dachu samochodu fi­gura paradowała przez Polskę. W Krakowie, na Franciszkańskiej, skojarzyła się automatycznie ze starotestamentową opowieścią o złotym cielcu, odlanym na rozkaz Aarona, gdy Mojżesz poszedł na Górę Synaj odebrać tablice z Dekalogiem. Złoty cielec stanął na ołtarzu, przed którym tań­czono i bito pokłony. Jako przedmiot kultu, ale i symbol przepychu (powstał bowiem ze złotych kolczyków, zdjętych przez Izraelitów), stał się sy­nonimem bałwochwalstwa, ersatzem wypełnia­jącym pustkę, w której nie słychać głosu Boga. Myli się jednak ten, kto w akcji Stanisława Koby widzi jedynie doraźny komentarz do wydarzeń dziejących się w Krakowie pierwszego maja, kto również w powierzchowny sposób rozumie słowa Stanisława Obirka o papieżu jako złotym cielcu współczesnego Kościoła, które padły kilka lat temu w wywiadzie udzielonym tygodnikowi „Przekrój”, choć przystanek cielca pod „papieskim oknem” stanowi czytelną doń aluzję.

Nie publicystykę ma jednak na uwadze arty­sta. Jak zawsze, tak i w tym przypadku, ujmuje bieżące wydarzenia w szerszej perspektywie. Interesuje go mit tożsamości plemiennej i jego wyraźny aspekt kiczotwórczy, ujawniający się zawsze wtedy, gdy kupczy się wartościami, gdy wielkie ideały ulegają umasowieniu, a co za tym idzie banalizacji, gdy w imię dobra wspólnego piętnuje się przejawy samodzielnego myślenia. Mit wciąż żywotny, jakby wbrew rzeczywistości na zewnątrz, poprzecinanej drogami szybkiego ruchu, skomputeryzowanej, wymagającej mobil­ności i nieustannie – przynajmniej w założeniu – twórczo skonfrontowanej z tym, co nowe i inne.

Samochód, na dachu którego złota krowa jedzie do Krakowa, to właśnie symbol nowoczesności. Tylko że polska nowoczesność wydaje się ciągle spóźniona. Zatopiona w archaicznej mitologii i wykolejona przez dogmaty, które niszczą kre­atywność. Taniec wokół złotego cielca oznacza zredukowanie do automatycznych odruchów, a w konsekwencji zalew kiczu, który opiera się na powielaniu czyichś pomysłów, ogrywaniu do nieprzytomności tych samych motywów. Złoty cielec to centrum błędnego koła powtórzenia. Pojawia się ono najczęściej podczas silnie zry­tualizowanych państwowych i religijnych uro­czystości, które nie mogą obejść się bez ołtarzy i pomników (choć ma swoje ołtarze także kultura masowa, wszak trudno uznać ją za alternatywę ciasnego świata ideologii), tym bardziej tandet­nych, im gęściej rosną, a im gęściej rosną, tym mniej wolności, tym większa ksenofobia i lęk przed nieznanym, tym bardziej duszno.

Trzeba Polskę przewietrzyć – zdaje się mówić Stanisław Koba. Uwolnić się od mitów, bo w prze­ciwnym razie czeka nas karłowacenie – krasnal może i jak z bajki, może i wolnorynkowy, może nawet i cały ze złota, ale niezdolny do samodziel­nego myślenia. Pusta, bezwolna figura, którą ten czy inny samozwańczy ogrodnik ustawi w swoim ogrodzie według własnego widzimisię, a potem, gdy zmieni się pogoda, wyrzuci na śmietnik, za­stępując nowym, bardziej odpornym na warunki atmosferyczne modelem.

Stanisław Koba, Złotopolska: z Nowej Soli do Składu Solnego (w ra­mach realizowanego projektu Biała Republika), meta: 2 maja 2011 roku, godz. 20, Skład Solny, Kraków.

Artykuł ukazał się w piśmie kulturalnym „Fragile” nr 2 (12) 2011.

Dodaj odpowiedź

Więcej aktualności