Wschód jako śmiertelna choroba przenoszona drogą krętą i wyboistą. Zbożne słowo o Przemytnikach Konrada Janczury

0
1288


„Polska prowincja jaka jest, każdy widzi” – tako rzecze klasyk. I trudno tu nie polemizować, i trudno praw do głosu komuś tam odbierać, wszak ilość różnorakich narracji dobrze wpływa na rzetelność prowadzonej dyskusji, a tym bardziej – dysputy na literackiej niwie. Dlatego też debiut Konrada Janczury przyjmuję z otwartymi drzwiczkami „regału” mego i stawiam go gdzieś – powiedzmy – między Stasiukiem a Nahaczem z nielekkim przeczuciem, iż nie będzie mu tam wygodnie. Bo tak prawdę powiedziawszy, Przemytnicy kryją w sobie prowincję jakich mało w polskiej literaturze – prowincję tak zwyczajną i banalną, że aż swędzi i boli; prowincję tak gęstą i namacalną, że aż, nie przymierzając, pornograficzną (choć bez ekstremistycznego erotyzmu czy też scen rozbieranych). Zatem pojawia się tu pytanie – czy taka oto „literacko niecodzienna” codzienna wschodnia prowincja Polski na polu współczesnej prozy ma rację bytu?

 

Życie

Wszystko zaczyna się z przytupem, a ściślej rzecz ujmując – z podskokiem, i to niejednym, gdyż wnętrze pędzącego przez wyboistą drogę passata, które na starcie opisuje nam narrator, zagospodarowane jest przez rozległy asortyment przemytniczy oraz „dziarskie” sylwetki przemytników. I w tym też momencie średnio wprawionemu czytelnikowi może już przed oczyma stanąć kultowe intro z kultowego Fear and Loathing in Las Vegas: „We were somewhere around Barstown the edge of the desert when the drugs began to takehold (…)”. U Konrada Janczury sprawa wygląda jednak  „nieco” inaczej niż u Huntera S. Thompsona, a różnica, jaka zarysowuje się między tymi dwoma wstępami, świetnie oddaje kontrast między Przemytnikami a większością podrasowanych narracji o polskiej wschodniej prowincji.

Zamiast imponującego arsenału ekskluzywnych dragów mamy tu bowiem wódkę, cukierki, keczup, fajki i piwo w plastikowych butelkach możliwie najgorszego sortu, no bo „od ruskich”… Zamiast eteru –  ten nieszczęsny „ruski” browar; zamiast naćpanych szaleńców made in USA – zdygane chłopaczki z prowincji; zamiast wyprawy życia – taka sobie kontrabanda; zamiast szukania dowodów na nieistnienie American Dream – no właśnie… Czym to zajmują się przemytnicy i spółka? I tu należy z całą pewnością stwierdzić, że egzystencjalna tułaczka bohaterów Janczury to przez większość książki istny festiwal „chujozy” odcięty od dotacji ministerstwa kultury; to powiatowe reality show à la Warsaw Shore, taka trochę Ekipa spod Lubaczowa – tylko że mniej i słabiej imprezująca, no bo to powiat czy tam gmina. Mieszkańcy wziętej na tapetę wsi popiją browarki (z rzadka „łychę”), ekspią na kompie, grillują kiełby, jarają koruta, klikają na fejsie i robią inne totalnie normalne rzeczy. Nie ma tam miejsca dla regionalnego artysty, rustykalnego mędrca, flok-zjawy, a nawet dla neowiejskiego pisarzyny, „co se na przykład z Wawy na wieś pojechał Kierkegaarda w wychodku poczytać”. Aż czasem to „ubóstwo” – szczególnie w dialogach – może denerwować i męczyć. I co najważniejsze – w ostatecznym rozrachunku Przemytnicy przekonują mnie do tego ich „ubóstwa”, do tej ich szeroko rozumianej biedy, wszak ów podkarpacki teren na kraj cały z tego ajuści słynie.

 

Życie, życie

Literatura najnowsza nauczyła już swych czytelników, iż podczas lektury to nierzadko właśnie oni pozostaną osamotnieni na bezkresnym polu poszukiwań sensu. Janczura i w tym aspekcie pozostaje jednak rebeliantem, epatując bezpośredniością świata przedstawionego oraz swojską klarownością narracji. Pochłaniając Przemytników, odbiorca nie miewa więc uczucia „intelektualnej nadwyżki”, nie staje się świadkiem mentorskiego samieństwa autora. Janczura niczego usilnie nie dekonstruuje, niczego nie obnaża i podaje rzeczywistość jak na tacy, po prostu „mówi jak jest” (w pozytywnym znaczeniu). Jego gawędziarskie flow to dogłębne zanurzenie w świecie przedstawionym; to weryzm antypoetyckiej prowincjonalności par excellence. Narrator nie stoi wysoko ponad zbiorem postaci i w każdym momencie mógłby w niniejsze grono bezboleśnie przeniknąć jako „jeden z nich” – jako typ, co zna tamtejszą gadkę, tamtejsze postludowe powiedzonka i mądrości. Zatem w Przemytnikach nie ma miejsca zarówno na tkliwość, jak i na pretensjonalność, a mięsista materia narracji może stanowić w pełni zbilansowaną pożywkę dla niestrudzonych poszukiwaczy ejdżyzmu, szowinizmu, seksizmu, ksenofobii i czego tam sobie (nie)dusza zapragnie. A mówiąc bardziej obrazowo – kulturowa papka wschodniej prowincji została wciśnięta w powieściowe ramy niczym sowicie doprawiony farsz w wieprzowe jelita, które po nadzianiu w surowej wersji czekają na konsumenta łakomego takowej kiełbaski – nic, tylko wrzucić na ruszt lektury.

Kończąc z kwestią „docelowej interpretacji” i odwiecznego dylematu, „co autor miał na myśli”, należy podkreślić jeszcze jedną rzecz. Narrator jest temu prowincjonalnemu anturażowi wierny i jeśli nawet puszcza czytelnikowi oko, to zawsze jest to ślepie doświadczonego podkarpackiego autochtona, a nie pojawiającego się incognito antysystemowca, ekologa, hipsta-aktywisty, kaznodziei czy tam jakiegoś innego wieloryba prawilności. Zatem na najbardziej nurtujące pytanie wszystkich krytyków mojego pokolenia (tj. „czy literatura poza zaangażowaniem jest dziś możliwa?”) Janczura odpowiada zdecydowanym „a no, owszem”.

 

Życie, życie, życie

Reasumując – Konrad Janczura w Przemytnikach oferuje nam przede wszystkim rozrywkę. Mamy tu trochę humoru, niezły wątek stricte thrillerowy, „niezobowiązującą” historię miłosną, a charakterystyczna gawędziarska narracja jest szybka i przyjemna. Po przeczytaniu ma się jednak pewien niedosyt. Coś jakby… opowieść zakończyła się zbyt szybko. Poza tym w całościowej kompozycji czy też w kwestii samego rozplanowania wątków zaprawdę czuć, że to debiut. No i – last but not least – akcja nie trzyma w napięciu przez połacie wszystkich zadrukowanych kart (ozdobionej ładną, minimalistyczną okładką) książki, ale raczej przez większą część tychże kart – co i tak jest dobrym prognostykiem na literacką przyszłość szanownego debiutanta.

I choć – w mym skromnym odbiorze – autor nie starał się, by przesłanie dziejowe tego dzieła było tak głębokie jak np. Spoglądając przez ozonową dziurę Fajfera, to można pewne – zaiste (!) – wartościowe elementy z Przemytników wydobyć. Niemniej są to elementy, brutalnie rzeczywiste i trzeźwe, mimo iż zdają się ukrywać na przykład pod oparami przelewającego się od pierwszej do ostatniej strony „ruskiego” browarka. Bo ta polska wschodnia prowincja, ta „Polska B do kwadratu”, jest tu jak jakieś wyssane z mlekiem matki choróbsko, z którego chyba nie da się całkowicie wyleczyć. I ja osobiście w ten skażony świat Janczurze wierzę.

Dodaj odpowiedź