Bajzel. Przyczyny, objawy i postulaty naprawy dramatycznego stanu przestrzeni w Polsce

0
1806

Część 1

Dużo jeżdżę, sporo obserwuję, notuję w myślach, zbieram doświadczenia. I nadziwić się nie mogę, bo Polska staje się coraz brzydsza. Jeszcze kilka lat temu miałem nadzieję – pojawiło się trochę nowych trendów, otworzyliśmy się na świat, fruwaliśmy po Europie. Wydawało się, że Polak – nabierając cech światowca, podpatrując rozwiązania, bogacąc się i wychodząc z przysłowiowej szarzyzny PRL-u – wreszcie rozwinie skrzydła. Nic z tego, jest coraz gorzej. Coś się stało, coś pękło, trend poszedł w całkiem innym kierunku. Panie i Panowie, dziadziejemy, schodzimy na psy w tempie zastraszającym, bezmyślnie, wręcz radośnie. Im dalej w las, tym straszniej, im drożej, tym jarmarczniej. Od wschodu do zachodu, z północy na południe, jak Polska długa i szeroka, pleni się nam bajzel urbanistyczno-architektoniczny, zalewa nas bylejakość, brzydota. Wyjątki są, jak zawsze, tylko potwierdzeniem reguły. Bolą mnie oczy, kręci się w głowie, chce się wyć: niszczymy własny kraj, dewastujemy przestrzeń, zapaskudzamy ją w najordynarniejszy sposób, tak jakby mało jeszcze dotknęło nas kataklizmów w przeszłości. To uwiera, gniecie, ale też zastanawia. Analiza jest potrzebna by zdiagnozować problem i wreszcie uporządkować wszystkie sprawy z nim związane.

Ogólnie wyróżnić można trzy kluczowe pytania, na które spróbuję odpowiedzieć: dlaczego? (jakie są podstawowe przyczyny takiego, a nie innego stosunku do przestrzeni?), jak? (co tak naprawdę jest bolączką naszych czasów w kwestiach przestrzeni, urbanistyki i architektury?) oraz co robić? (jak można przeciwdziałać, jak ratować otoczenie?). Z uwagi na powyższe dzielę swoje rozważania na trzy części, z których ostatnia jest nie tylko krótkim podsumowaniem, ale przede wszystkim zarysem kierunków możliwych działań, mającym sprowokować do szerszej merytorycznej dyskusji. Jeśli nie podejmiemy debaty teraz, jeśli nie zaczniemy działać – zmiany mogą okazać się nieodwracalne, a nasze pokolenie zapamiętane zostanie jako przedstawiciele cywilizacji bylejakości i bezguścia. Niezbyt miła będzie to łatka.

 

fot. Jakub Janik

Przyczyny

Jak w przypadku większości zjawisk, także chaos urbanistyczno-architektoniczny oraz brzydota otoczenia mają cały konglomerat przyczyn, występujących z różnym natężeniem w różnych miejscach, tworząc razem bardzo silny splot negatywnych czynników. Co do zasady podzieliłbym je na trzy główne grupy, które umownie i nieostro nazwać możemy „czynnikami jednostkowymi” (odnoszącymi się do jednostki funkcjonującej w społeczeństwie), „czynnikami systemowymi” (odnoszącymi się do rozwiązań systemowych) oraz „czynnikami historycznymi” (związanymi z tradycją i dziedzictwem urbanistyczno-architektonicznym na ziemiach polskich).

Wszystkie „czynniki jednostkowe” objawiać się mogą, w mojej ocenie, na trzech głównych płaszczyznach:

– w działaniach (oraz ich braku) zwykłych, pojedynczych obywateli/mieszkańców,

– w przyzwoleniu społecznym na pewne zjawiska oraz w ocenie tych zjawisk przez ogół danej zbiorowości,

– w zachowaniach i zaniechaniach zorganizowanych podmiotów i czynników decyzyjnych (wszak tworzą je konkretni ludzie), wpływających w taki czy inny sposób na wygląd przestrzeni, zarówno w skali mikro jak i w skali makro (prywatni inwestorzy, deweloperzy, zarządy spółdzielni, samorządy i podległe im instytucje, prawodawca, organy państwa).

 

Pierwszym i podstawowym, niejako pierwotnym „czynnikiem jednostkowym”, będzie dla mnie mentalność[1] odziedziczona w dużej mierze po epoce PRL-u. Co ciekawe, mentalność ta nie jest tylko i wyłącznie udziałem osób wychowanych przed 1989 rokiem – w wielu wypadkach przetransponowana została na młodsze pokolenie: a to w procesie wychowania, a to w procesie socjalizacji, a to niejako przez osmozę na zasadzie przykładu płynącego z otoczenia. Często zjawiska te odbywają się jakby ponad głowami zapracowanych rodziców, przy udziale starszych generacji. W efekcie za wpajanie pewnych wartości, postaw czy zachowań nierzadko odpowiedzialni są ludzie nauczeni żyć w epoce wiecznego niedoboru i szarzyzny, nastawieni do życia w pewien konkretny sposób, traktujący otoczenie w wielu przypadkach po macoszemu. Takie podejście, nieraz mimochodem i całkowicie nieświadomie, przekazywane jest młodzieży, tworząc tym samym kolejne pokolenie urbanistycznych i estetycznych abnegatów. Dodatkowo to właśnie przedstawiciele starszej generacji są nadal w większości przypadków najbardziej aktywnymi i wpływowymi członkami wzmiankowanych wcześniej, zorganizowanych podmiotów decyzyjnych.

Jaki zatem zestaw cech możemy przypisać owej mentalności PRL-u, z zastrzeżeniem, iż występować będą w różnych konfiguracjach i różnym nasileniu? Po pierwsze i najważniejsze, życie w kraju, w którym to władza komunistyczna decydowała za obywatela w większości spraw społecznych, oduczyło Polaków brania odpowiedzialności za swoje losy i za kraj (jakkolwiek patetycznie to brzmi). W naszym konkretnym wypadku dotyczy to stosunku do przestrzeni wspólnej – bo co to znaczy „wspólna”? Najczęściej niestety była (i jest) to przestrzeń niczyja (państwowa? spółdzielcza? gminna?), a w każdym razie „nie moja”. Upraszczając to myślenie, można powiedzieć, iż istnieje rozumowanie w stylu „nie muszę dbać o przestrzeń, nic mnie ona nie obchodzi, ktoś się nią zajmie”. Najczęściej ów mityczny „ktoś” się jednak nie pojawia, a jeśli już, to zajmuje się otoczeniem po macoszemu, po kosztach i linii najmniejszego oporu, niedostatecznie intensywnie itd.

Co więcej, w PRL-u wykształciło się – co jest skądinąd zrozumiałe – przekonanie, iż mienie publiczne jest emanacją państwa i narzuconych siłą obywatelowi ustroju oraz władzy. Niszczenie tego mienia, okradanie go, dewastowanie, wykonywanie i produkcja „na pół gwizdka” nie tylko nie są karygodne, ale wręcz pretendują do rangi czynów patriotycznych i chwalebnych. Prawdziwa tragedia polega na tym, iż obecnie państwo rozumiane nowocześnie jako własność obywateli, zarządzane przez demokratycznie wybranych przedstawicieli, powinno być dobrem wspólnym. Nie nastąpiła jednak powszechna zmiana podejścia do przestrzeni publicznej, jej „zawłaszczenie” w myśl sloganu „wspólne-nasze-również moje”. Nadal nikt nie poczuwa się do odpowiedzialności, ba, wszelkiej maści wandale, nie zdając sobie nawet sprawy z głębokich przyczyn swoich działań, reprezentują dawny typ mentalny w stosunku do otoczenia. Równocześnie większość społeczeństwa pozostaje bierna lub działa tylko i wyłącznie w granicach swojej prywatnej własności, nie wyrabiając w sobie nawet śladowych nawyków elementarnej refleksji nad otaczającym światem. Poza nielicznymi przedstawicielami środowisk branżowych, specjalistami oraz pasjonatami nie interesuje nas przestrzeń, w której żyjemy. Zdajemy się w najlepszym wypadku przechodzić nad nią do porządku dziennego, bierni i niezaangażowani (pozytywnie) w jej kształtowanie/ulepszanie. Warto podkreślić, że historycznie rzecz ujmując ten typ podejścia do państwa i jego emanacji (włącznie z otoczeniem) ma w Polsce silną podbudowę prawie 130 lat tradycji (XIX i XX wiek) występowania „w kontrze” do instytucji rządowych i wszelkiej władzy zwierzchniej, co łączyło się z okresem zaborów i nieistnienia niepodległego państwa. Pojęcie patriotyzmu w tym kontekście częściej rozumiane było (i jest) jako walka za kraj, poświęcenie i oddanie życia niż mozolna, codzienna praca oraz wypełnianie obowiązków dobrego obywatela, dbającego o przymnażanie majątku na chwałę swoją i zbiorowości.

Wreszcie, jeśli na to wszystko nałożymy brak długotrwałych tradycji mieszczańskich w wielu polskich rodzinach zamieszkujących dziś miasta, nieutożsamianie i nieidentyfikowanie się emocjonalne z miejscem zamieszkania (mobilny styl życia, częste przeprowadzki za pracą itd.), nieobecność wielopokoleniowych, dobrych wzorców zachowań oraz uwiąd inteligencji jako klasy/grupy i zestawu rytuałów (co wiążę się głównie z II Wojną Światową i planową działalnością komunizmu) będziemy mieli pełen obraz sytuacji.

Na koniec tej części rozważań warto zwrócić jeszcze uwagę na jeden problem związany z mentalnością – kwestię samochodu. Jeszcze dwadzieścia lat temu był on niezaprzeczalnym wyznacznikiem luksusu, świat jednak poszedł do przodu, zmieniły się mody, społeczeństwo stało się bardziej zamożne. Co więcej, w tak zwanych krajach rozwiniętych, promuje się modę na eko-przemieszczanie: komunikacja zbiorowa i rower wracają do łask. Skutkuje to bardzo konkretnymi działaniami: zwężaniem ulic, wyprowadzaniem ruchu samochodowego poza miasto, aktywną promocją roweru jako idealnego, miejskiego środka transportu, budową parkingów P&R[2] na obrzeżach ośrodków i stawianiem na komunikację zbiorową. Zmieniło się również podejście do urbanistyki. Po upadku paradygmatu modernistycznego wróciła do bardziej ludzkiej skali, zainteresowano się na powrót łączeniem funkcji w obrębie poszczególnych dzielnic, ograniczaniem ruchu kołowego w centrach, odrodziła się pierzeja. W Polsce zmiany te dopiero raczkują, a i tak spotykają się ze sporym oporem w różnych środowiskach. Samochód z jednej strony pozostał nadal pewnym miernikiem prestiżu (choć obecnie w całkiem innej skali, w myśl zasady „kto droższy, kto większy, kto więcej”), z drugiej awansował do roli teoretycznie niezastąpionego środka przemieszczania, który chce mieć dosłownie każdy. Dodatkowo komunikacja zbiorowa postrzegana jest jako transport mało prestiżowy, dla biednych, mający też swoje wady. W efekcie nasz kraj boryka się z olbrzymim problemem parkowania oraz przestarzałością układów drogowych, a samo społeczeństwo jak na razie nie jest w stanie pożegnać się z własnym autem, co oczywiście także ma wpływ na wygląd przestrzeni.

 

Z zagadnieniem mentalności nierozerwalnie łączy się pojęcie gustu – drugiego z „czynników jednostkowych”. Również w tym przypadku musimy sięgnąć do lat przed 1989 rokiem. W sytuacji chronicznych niedoborów, braków materiałów, kryzysów gospodarczych i naprawdę ciężkiej, codziennej walki o przetrwanie oraz związanie końca z końcem, w większości przypadków do sprawy rangi trzeciorzędnej spadła estetyka przestrzeni, gust i dbałość o tego typu dobra wyższe. Budowało się „z czego było”, nieraz zdobywając materiały „na lewo”, nie patrząc na wygląd, jakość, o kolorze nie wspominając, ciesząc się „że jest”. Jeśli nałożymy na to wszechobecną szarzyznę i chęć uniformizacji obywatela (początkowo programową, świadomą i po części przynajmniej skuteczną, a wraz z uwiądem struktur i pogłębiającym się kryzysem państwa od lat 60. coraz słabszą i związaną bardziej z kwestiami finansowymi), która realizowała się także na polu architektury i urbanistyki (modułowe budownictwo, powtarzalność segmentów, jednakowość projektów mające w oczach projektantów systemu stworzyć równe społeczeństwo równych ludzi) łatwo zobaczymy, iż nie pozostało to bez wpływu na gust Polaków. Uogólniając, jest on nienawidzący jednakowości, buntujący się przeciwko nakazom z góry, dążący do wyróżnienia się za wszelką cenę (kolor, forma) i podkreślenia inności/lepszości, wreszcie odporny na wrażenia estetyczne i zwrócony raczej ku krzykliwości, skłaniający się w stronę przełamywania szarości życia czy szybkiego zapominania o nudzie PRL-u. Do tego doszedł oczywiście brak dobrych wzorów oraz podstawowe luki w edukacji – nikt nie zaprzątał sobie głowy masowym uwrażliwianiem obywateli na piękno, nie zapoznawał z klasycznym kanonem proporcji czy zasadami doboru i zestawiania kolorów. Estetyka najzwyczajniej w świecie umarła, a Polacy stali się (i nadal w wielu przypadkach są) analfabetami w tej dziedzinie.

 

Gdy po przemianach w 1989 roku, co bardziej przedsiębiorczy dostali do ręki narzędzia realizacji swoich ambicji (w których niebagatelną rolę odgrywał swoiście pojmowany gust), rozpoczęło się prawdziwe pandemonium dzikiego kapitalizmu, którego efekty do dziś nam towarzyszą. Ów trzeci czynnik jednostkowy – chęć indywidualizmu i życia „w kolorze”, na bogato, szybko doprowadził do wielu patologii w kwestii architektury i urbanistyki, w której umiar to towar deficytowy. Zjawisko to trwa w najlepsze, ba, nasila się wprost proporcjonalnie do podnoszenia się stopy życiowej naszych rodaków. Przy okazji doszło do sytuacji, gdzie jednostka przestała być wrażliwa na otoczenie, zarówno pozytywnie (chęć dobrego kształtowania), jak i negatywnie (niezgoda na pewne praktyki). Wahadło zatoczyło łuk i wychyliło się w drugą stronę – od PRL-owskiego maksimum totalnego planowania i uniformizacji (o czym za chwilę), po rozbuchany indywidualizm manifestowany na wszystkie, szeroko już dostępne sposoby. Mówiąc obrazowo – biada tym, którzy dziś chcą narzucać/wskazywać prywatnym właścicielom w jakiejkolwiek, zwłaszcza prawnej formie, sposób traktowania ich „świętej własności”. Dobro zbiorowości kojarzy się jednoznacznie z minionym systemem i jego złymi przejawami (tłamszenie wolności), a dzisiejszy właściciel postępuje bardziej w myśl zasady „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”, niezbyt interesując się otoczeniem. Oczywiście dla każdego granice dopuszczalnej ingerencji we własność prywatną, z uwagi na cele wspólne, będą różne. Nie zmienia to jednak faktu, że Polacy do upadłego będą bronić swojej dziwnie pojmowanej dowolności w kształtowaniu prywatnego terytorium bez oglądania się na czynniki takie jak: spójność architektoniczna i urbanistyczna terenu, kultura krajobrazu i jego walorów widokowych czy nawet uciążliwość dla sąsiadów. Nie mówimy tu już tylko o braku gustu, smaku i taktu, braku wyczulenia na dobra wyższe (do ich respektowania bardzo daleko), ale często nawet o niedostatku elementarnej wyobraźni czy przyzwoitości sąsiedzkiej. Na to nakłada się szereg współczesnych procesów społecznych, z postępującą atomizacją i wyobcowaniem jednostek ze zbiorowości, co również ma swój (głównie negatywny) udział w omawianych zjawiskach.

 

Wszystkie trzy powyższe czynniki związane z jednostk  jej funkcją, rolą i możliwościami we współczesnym świecie tworzą splot, występując razem i potęgując się wzajemnie, często będąc nierozerwalnym i coraz bardziej zapętlającym się w miarę upływu czasu, naszym własnym, swojskim, polskim węzłem gordyjskim. Kołtunem.

 

fot. Jakub Janik

Druga grupa przyczyn istniejącego stanu rzeczy to „czynniki systemowe”. Tutaj na plan pierwszy wysuwa się wadliwe prawo, w sposób niedostateczny regulujące kwestie związane głównie z urbanistyką, w niektórych wypadkach tworzące wręcz sytuacje patologiczne. Do największych bolączek trapiących polską rzeczywistość można zaliczyć niepewność i niespójność systemu prawnego w kwestii prawa budowlanego (zbyt częste zmiany przepisów, duże rozrzucenie norm po różnych aktach prawnych, często sprzeczność rozwiązań), jego nadmierną kazuistykę, luki prawne oraz nienadążanie ustawodawcy za zmieniającymi się warunkami rzeczywistymi. Dodać do tego należałoby również brak prawnych rozwiązań systemowych: z jednej strony zapewniających niezbędne ramy dla skutecznego planowania i prowadzenia świadomej polityki urbanizacyjnej, z drugiej dostarczających koniecznych narzędzi kontroli i sankcji za niepodporządkowanie się obowiązującym przepisom. W wielu przypadkach na to wszystko nakłada się jeszcze kwestia długotrwałości postępowań sądowych oraz nieefektywność wymiaru sprawiedliwości.

 

Również instytucje posługujące się prawem, w jakimś sensie będące emanacją państwa (czy to administracja centralna czy lokalne samorządy), zdają się zawodzić w kwestii podejścia do architektury i urbanistyki. W tym obszarze najważniejszą i jedną z największych bolączek jest brak kompleksowego planowania, spójnej wizji rozwoju miast, ba – nawet dyskusji w tych kwestiach. Chroniczny brak miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego porządkujących dany obszar, wyznaczających ramy jego rozwoju oraz dopuszczalne funkcje i przeznaczenie poszczególnych działek, nie tylko dramatycznie wpływa na wygląd przestrzeni (estetyka i spójność), ale również niesie ze sobą poważne i niezwykle negatywne konsekwencje. Wyróżnić tu należy skutki społeczne (np. braki w podstawowej infrastrukturze miejskiej nowych osiedli, przeludnienie i paraliż komunikacyjny starych) oraz finansowe (zniechęcanie potencjalnych inwestorów, spadek atrakcyjności poszczególnych obszarów oraz tzw. koszty społeczne chaotycznie rozrastających się ośrodków). W tej patologicznej sytuacji na długą metę tracą wszyscy, a szkodliwa polityka opierania rozwoju o instrument decyzji o warunkach zabudowy i zagospodarowania terenu prowadzi do nadużyć, jest źródłem potencjalnej korupcji oraz odpowiada za chaos przestrzenny i niespójność realizacji, nie mówiąc już o braku jakiegokolwiek rozpoznawalnego dla danego okresu czasu stylu czy kierunku.

Można odnieść wrażenie, iż cały proces decyzyjny postawiony jest na głowie, a w kwestii planowania cofnęliśmy się do najgorszych czasów anarchii. Tymczasem dobre przykłady możemy znaleźć we własnej historii. W okresie przedwojennym to władze miasta zapewniały ramy do spójnego rozwoju: kompleksowo projektując poszczególne dzielnice, zapewniając siatkę ulic i media, wytyczając działki i określając przeznaczenie gruntów, a nawet wydając zalecenia dla wyglądu architektury. Ewidentnie brakuje wizji, odwagi i determinacji, zarówno na szczeblu lokalnym, jak i centralnym, które zastąpione są „niechciejstwem”, „spychologią” i biurokratycznym „niedasieizmem”. Co prawda w ostatnich latach coś drgnęło w tej dziedzinie, jednak ponad dwie dekady zaniedbań jeszcze długo będą o sobie dawały znać. Warto zaznaczyć, iż szeregowy obywatel, nawet gdyby przejawiał ochotę, ma bardzo małe szanse realnego wpływu na decyzje urbanistyczno-architektoniczne dotyczące środowiska, w którym żyje. Na szczęście, również w tej kwestii w ostatnich latach notuje się poprawę.

Tu należy dodać jeszcze brak zakrojonych na szeroką skalę działań poprawiających estetykę miasta (mała architektura, chodniki, zieleń, drogi), leżących przecież w gestii władz oraz ich wyspecjalizowanych instytucji. Jeśli już tego typu akcje się pojawiają, są to najczęściej prowizoryczne remonty podejmowane w ostatnim możliwym momencie, często przy użyciu najtańszych i niespójnych materiałów, bez przemyślanego planu – w wielu przypadkach bardziej szkodzą, niż pomagają wyglądowi przestrzeni.

Wreszcie podejście do planowania układów komunikacyjnych (nieraz przeskalowanych, nie mówiąc o braku jakiejkolwiek estetyki dróg), uwiąd transportu publicznego (związany również z jego niedofinansowaniem) oraz zagadnienie samochodu i jego parkowania w mieście (silnie związane z wyżej opisanym zjawiskiem mentalnego podejścia jednostki do tego środka transportu) wpisują się w ogólny trend paraliżującej niemocy i nieprzystosowania oficjalnych organów do rozwiązywania narastających problemów współczesności. Rzutuje to negatywnie nie tylko na przestrzeń, ale w tym wypadku również na nasze zdrowie. Znów można zastosować, zatem doskonały obraz wahadła, które z pozycji planowania totalnego przesunęło się w drugie swe ekstremum – chaos.

 

Brak planowania pośrednio wpływa na trzeci z głównych „czynników systemowych”, jakim jest działalność deweloperów i inwestorów, zwłaszcza w sferze budownictwa mieszkaniowego. Oczywistym jest, że prywatni w większości przedsiębiorcy nastawieni będą na jak największe zyski, jakie będą chcieli uzyskać ze swojej nieruchomości. Zaowocuje to maksymalnym zagęszczeniem mieszkań, brakiem zieleni i potrzebnej infrastruktury (np. szkoła czy sklep) oraz ciasnotą. Dodatkowo, w zgodzie ze współczesnym w mojej opinii błędnym, podejściem do zagadnienia bezpieczeństwa, skłoni to do grodzenia osiedli, tworząc swoiste enklawy wyodrębnione z przestrzeni miejskiej, patologizujące ją i rozbijające na mniejsze obszary. Pogłębia to tylko chaos oraz jest niepożądane z socjologicznego i kryminologicznego punktu widzenia. Paradoksalnie zatem, zamiast poprawiać bezpieczeństwo brniemy w jego pogarszanie, na długie lata skazując pewne, nieraz bardzo atrakcyjne obszary, na stracenie z ogólnospołecznego punktu widzenia. Brak ram prawnych, legalnych instrumentów dobrze rozumianego nacisku na deweloperów oraz niedobór rozważnych działań planistycznych władz, dbanie o doraźne korzyści, wreszcie nienadążanie samorządów z zapewnianiem niezbędnej infrastruktury pogłębiają tylko ów nieszczęśliwy splot.

 

Ostatnim z wyodrębnionych przeze mnie „czynników systemowych” jest nieraz szkodliwa dla przestrzeni działalność (ale także zaniechania) zarządców nieruchomości i zespołów nieruchomości sensu largo (w tym również spółdzielni, wspólnot itd.). Jednym z głównych problemów w tym obszarze pozostaje nadal (pomimo kilku odosobnionych wyjątków w tej sprawie, zwłaszcza w ostatnich latach) kwestia renowacji, modernizacji i adaptacji istniejącej już architektury. Z jednej strony niekompetentne czynniki decyzyjne, nie mające fachowego przygotowania; z drugiej olbrzymi nacisk na jak najszybsze przystosowanie budynku do współczesnych wymogów lokatorów i najemców; w wielu przypadkach chęć szybkiego zysku; wreszcie nieliczenie się z oryginalnym projektem, będącym nieraz częścią większej całości urbanistycznej, prowadzą często do sytuacji patologicznych, które możemy określić pojęciami takimi jak „wandalizm” czy „termodewastacja”. Słaba jakość materiałów, pozostawiające wiele do życzenia wykończenie oraz brak jakiejkolwiek wrażliwości na estetykę i tradycję (kolory, detale) dosłownie sieją spustoszenie, zarówno w miastach, jak i na wsiach. Niestety, w skali globalnej trend ten wydaje się nasilać, nieliczne zaś wyjątki tylko potwierdzają regułę. Dodatkowo dochodzi tutaj, zasygnalizowany już czynnik, zrzucenia odpowiedzialności za przestrzeń wspólną na bliżej nieokreślonego „kogoś”, brak pomysłu i energii na jej zagospodarowanie oraz bylejakość sporadycznie podejmowanych działań (tym razem na szczeblu zarządców). Efektem jest, brutalnie mówiąc, lawinowo postępująca brzydota otoczenia, a także jego degradacja (estetyczna, a nieraz również fizyczna – przykład „trawników”).

 

fot. Jakub Janik

 

Ostatnia grupa przyczyn odnosi się do przeszłości. Owe „czynniki historyczne” swoją emanację znajdują w sytuacji zastanej, na jaką natrafia jednostka w przestrzeni i odnoszą się w mojej klasyfikacji do zagadnień architektury i urbanistyki rozumianych przez pryzmat doktryn teoretycznych i prądów praktycznych – zawsze jednak powiązanych z możliwościami gospodarczymi ich realizacji oraz oddziałującymi na nie wydarzeniami historycznymi. Tu przede wszystkim należy wyróżnić style w urbanistyce i architekturze, zwłaszcza w XIX i XX wieku[3]. Tak pojęte budownictwo i planowanie należy bezsprzecznie powiązać z sytuacją gospodarczą oraz uwarunkowaniami politycznymi ziem polskich omawianego okresu, gdyż wszystkie te trzy czynniki rzutują na siebie wzajemnie i w zasadzie nigdy nie mogą być rozpatrywane osobno.

Po głębszym zastanowieniu okazuje się, że po okresie względnego przyspieszenia w kwestii rozwoju miast (zwłaszcza Warszawy) za schyłkowych lat panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego, dochodzi do zastoju epoki rozbiorowej. Nie wnikając zanadto w szczegóły możemy uprościć i stwierdzić, iż tak naprawdę główne polskie ośrodki (Warszawa, Wilno, Lwów, Poznań, Kraków) zaczynają rozwijać się w szybszym tempie dopiero w drugiej połowie, a zwłaszcza ostatniej ćwierci XIX stulecia. Od razu należy jednak zaznaczyć, iż skala owej ekspansji budowlanej i modernizacyjnej nijak się ma do tempa zmian oraz wielkości i powierzchni zabudowy zachodnich stolic europejskich. Polska jako kraj niepodległy nie istnieje, jest rozczłonkowana między wrogie sobie monarchie, brak jest poważnych centralnych inwestycji (Warszawa to miasto nadgraniczne, Kraków nie jest nawet stolicą prowincji), nie ma kapitału i przemysłu na naprawdę światową skalę w dużych ilościach. Mimo tego, w naszych lokalnych warunkach, jesteśmy świadkami skoku – zwłaszcza Warszawa od czasów prezydenta Starynkiewicza jest tu modelowym przykładem. Wysokie kamienice czynszowe, eleganckie gmachy, trotuary i aleje, nowoczesne media (kanalizacja, wodociągi, gaz, później prąd) oraz rozmach i porządek w planowaniu ustalają oblicze polskich metropolii aż do 1939 roku. Intermezzo I Wojny Światowej nie dotyka omawianych ośrodków w dużym stopniu, zaś po odzyskaniu niepodległości jesteśmy świadkami nowej fali w budownictwie. Najbardziej charakterystycznym zjawiskiem tego okresu jest pojawienie się modernizmu w architekturze. Na ziemiach polskich objawił się on pewną zmianą w podejściu do planowana przestrzeni (częściowo znikają ciasne podwórka-studnie) oraz uproszczeniem fasad kamienic. Nie zmienia się pierzejowe zabudowywanie miasta, większy nacisk kładzie się jednak na odpowiednie nasłonecznienie, przestronność mieszkań i zieleń (np. duże podwórka, rozkład pomieszczeń, przestrzeń wewnętrznych placów). Dodatkowo można powiedzieć, iż nowy styl w architekturze idealnie odpowiada młodemu państwu jako wizytówka postępu i siły – stąd np. rozwój Gdyni, monumentalne gmachy państwowe w Warszawie czy nieomal propagandowy nacisk na jak najnowocześniejsze oblicze przygranicznych Katowic (co ciekawe po stronie niemieckiej dokładnie tą samą funkcję pełnią Gliwice-Gleiwitz).

Wszystko zmienia się wraz z II Wojną Światową. Sama skala zniszczeń, kompletna ruina Warszawy, utrata miast nie dotkniętych kataklizmem na skalę spotykaną w stolicy (Lwów, Wilno), uzyskanie ośrodków w znacznym stopniu zdewastowanych (Wrocław, Szczecin) powoduje przedefiniowanie przestrzeni w Polsce. Jedynie Kraków w miarę nietknięty przechodzi przez lata 1939-1945. Mimo tego istnieje możliwość odbudowy w pierwotnym kształcie – nawet Warszawa względnie szybko mogłaby podnieść się z gruzów i spróbować wrócić do przedwojennej formy. Niestety, zmiana ustroju i brak politycznego klimatu dla przywracania starej struktury miasta, powiązane z nieustającym kryzysem powojennym, doprowadzają do wprowadzenia w życie całkiem nowych planów. Doktryna komunistyczna do roku 1949 nie stara się jeszcze tak mocno i bezwzględnie wpływać na wygląd architektury i urbanistyki (pojawia się nawet coś na kształt awangardowej kontynuacji przedwojennego modernizmu), w kolejnym jednak okresie będzie z całą mocą kształtować przestrzeń, próbując jednocześnie za jej pomocą stworzyć „nowego człowieka”. Dochodzi do sytuacji, w której planuje się nieomal wszystko odgórnie, programuje każdy wymiar otoczenia w najmniejszych detalach. Lata 1949-1956 (miejscami aż do 1959) to dominacja socrealizmu również na interesującym nas polu. Wprowadza się w życie plany przebudowy, burzy sporo pozostałości przedwojennych założeń (Warszawa, Wrocław), zmienia siatkę ulic, styl i wygląd realizacji, buduje monumentalne aleje czy pomniki, a nawet stawia od podstaw nowe ośrodki (Nowa Huta, Tychy). Silnie upolityczniona urbanistyka – a przede wszystkim architektura – wpływają na wygląd wielu, zwłaszcza głównych polskich miast do dzisiaj. Choć i tak, ze względów przede wszystkim finansowych oraz czasowych (koniec pewnej epoki politycznej), nie udało się wprowadzić w życie znacznej liczby pomysłów. Mimo wszystko nadal zaskakujące jest, jak dobrze socrealizm wpasował się z perspektywy czasu w miasta, nawet pomimo swojej bardzo agresywnej ingerencji w dawną przestrzeń ośrodków oraz nachalnej retoryki ideologicznej, a także jak relatywnie dobre miejsce do życia wytworzył. Paradoksalnie wynika to głównie z założeń teoretycznych. Z jednej strony powiązane są one z Kartą Ateńską[4] i realizują niektóre z jej postulatów, z drugiej czerpią wzorce z epok historycznych (np. renesansu) i próbują stworzyć styl narodowy. Abstrahując od przekazu ideowego, zobaczymy, iż w efekcie duże, domykane kwartały kształtują dobrą przestrzeń do socjalizacji mieszkańców, eliminując wady przedwojennych podwórek-studni, a wszystko to przy zachowaniu w miarę skondensowanego, miejskiego charakteru zabudowy (pierzeja, lokalne centra, place). Stara, przedwojenna zabudowa została niestety bezpowrotnie zniszczona. Próbowano jednak na jej miejsce wprowadzić, chociaż częściowo, nową jakość.

Po roku 1959 następuje jednak odwrót i od tej filozofii oraz otwarcie się na nową falę powojennego modernizmu zachodniego, którego symbolem stają się blok i osiedle. O ile jednak w Europie realizacje te są budowane z wysokiej jakości materiałów, dobrze wykończone i zaplanowane w układach przestrzennych, jak również posiadają niezbędną infrastrukturę dookoła (szkoły, przedszkola, centra handlowe), o tyle w Polsce dzieje się odwrotnie. Znów rzutują tu czynniki polityczne i gospodarcze. Brak środków, a także dramatyczna i paląca potrzeba oddania do użytku dużej liczby nowych mieszkań, związana z gwałtowną industrializacją kraju i skokowym wzrostem liczby ludności miast, prowadzą do wykoślawienia modernizmu powojennego w swoją karykaturę – „biedamodernizm”. Państwo, nękane permanentnym kryzysem, tnie koszty związane z rozwojem infrastruktury (w najszerszym tego słowa znaczeniu), a wiele planów nie jest zrealizowanych do końca, mnóstwo inwestycji pozostaje na papierze. Powstają przeskalowane osiedla pozbawione podstawowego zaplecza, wykonane z fatalnej jakości materiałów, dochodzi do znacznego rozproszenia zabudowy w ramach osiedla (zresztą w myśl zachodnich wzorców), bloki-punktowce nie tworzą pierzei, do końca zaburza się przedwojenną siatkę ulic. Nadal trwa próba uniformizacji obywatela (jednakowość i modułowość mieszkań), teraz podyktowana bardziej warunkami ekonomicznymi niż czystą ideologią. Państwo przechodzi w fazę uwiądu, w obręb miast wprowadza się nazbyt rozbudowane układy drogowe, tworząc swoiste „śródmiejskie autostrady” pełne estakad, przejść podziemnych i innych rozwiązań czyniących miasto bardziej przyjazne samochodowi niż człowiekowi (poniekąd to również jest pokłosiem zachodniej myśli urbanistycznej owych czasów). Totalna zapaść to lata 80., co dobrze odzwierciedla kondycję gospodarczą Polski. Warto tu dodać jeszcze charakterystyczne dla okresu 1945-1989 celowe dopuszczenie do upadku i dewastacji ostatnich świadectw przedwojennej zabudowy mieszkaniowej oraz swoisty stan prawny wielu nieruchomości, który rzutować będzie na ich często opłakany status w latach 90.

Wszystko zmienia się po przemianach demokratycznych – wkracza wolny rynek, inicjatywa prywatna, nowe możliwości. Państwo, o czym już wspominałem, w kontekście „czynników systemowych”, nie nadąża jednak z kompleksowymi rozwiązaniami, zaś sami obywatele („czynniki jednostkowe”) zachłystują się swoiście pojmowaną wolnością i gospodarką opartą o reklamę. Dochodzi do intensywnej ekspansji budowlanej, nie sterowanej odgórnie, nie wtłoczonej w ramy organizacji i planowania. Królują: pomieszanie stylów, postmodernizm i często (zwłaszcza w latach 90.) tandeta wykonania połączona z bezstylowością. Nierzadko niszczy się nie najgorsze jeszcze układy osiedlowe, wprowadzając nowe realizacje, nieudanie przebudowuje budowle z poprzedniej epoki, dość dobre realizacje z przeszłości są dewastowane. Zmienione warunki nie usuwają starych mankamentów, dodają raczej nowych: nie ma całościowych wizji, miasta fragmentaryzują się, dławiąc przy okazji samochodami. Rosnąca zamożność społeczeństwa i dalsza niewydolność nadal nie najbogatszego państwa oraz nakładający się na to niekontrolowany w żaden sposób proces urban sprawlu[5], doprowadzają do chaosu, jakiemu świadkujemy co dnia.

 

Kończąc tę część rozważań należy zaznaczyć, iż również wieś i tereny pozamiejskie mają swój udział w omawianych procesach – siłą rzeczy wszystkie trzy grupy czynników odnoszą się także do tych obszarów. W wielu przypadkach nowa zabudowa jest rozproszona, chaotyczna i nie tworzy urbanistycznie skupionej całości. Historycznie rzecz ujmując, przyczyny tego procesu tkwią już w uwarunkowaniach prawnych. Mocno uogólniając, można powiedzieć, że w wielu rejonach ziemia dzielona była pomiędzy wszystkich synów, przez co średni jej areał na gospodarza zmniejszał się w każdym kolejnym pokoleniu. Szczególnym przykładem jest tu wieś galicyjska, gdzie wzdłuż dróg występują wąskie, ustawione krótszym bokiem do traktu komunikacyjnego spłachetki pól. Dodatkowo jeden właściciel miał najczęściej swoje tereny rozrzucone w różnych częściach wsi. Spośród kilku typów urbanistycznych dominowały te niepreferujące zwartej zabudowy. Na wielu terenach nie doszło do utowarowienia rolnictwa (zarówno w XIX, jak i długo jeszcze w XX wieku), przez co nie dokonała się komasacja gruntów (a jeśli już to była ona nietrwała). Współcześnie układy wiejskie, pozbawione obwodnic, są szczególnie podatne na dezorganizację przestrzenną: zaciera się granica między wsią a polami (domy powstają na przekształcanych terenach uprawnych), zabudowania rozrastają się chaotycznie, układ działek i ilość właścicieli zachęca wręcz do budowania „wzdłuż drogi”. Również i tu szwankuje planowanie, trasy przelotowe (nieraz o dużym natężeniu) nie są wyprowadzone poza zabudowania, na wszystko nakłada się urban sprawl. Następuje psucie przestrzeni, występujące także w skali mikro, z uwagi na przedstawione wyżej czynniki w odniesieniu do poszczególnych nieruchomości.

 

 

Część 2 artykułu >>

 


[1] Pod pojęciem tym rozumiem szeroko pojęte podejście do świata, postrzeganie rzeczywistości, filozofię życia, które determinują zachowania i postawy jednostki, ale również zbiorowości w stosunku do samej siebie i otoczenia

[2] Parkingi P&R, czyli Park & Ride to miejsca postojowe dla kierowców codziennie dojeżdżających z przedmieść do centrum, zlokalizowane w pobliżu węzłów komunikacji zbiorowej (takich jak pętle tramwajowe czy autobusowe), najczęściej na obrzeżach miasta. Ich idea opiera się na założeniu, iż zmotoryzowani pozostawią swoje samochody i przesiądą się do środków transportu publicznego. Często zachęca się do tego promocjami na bilety lub nawet darmowym transportem w zamian za zaparkowanie w strefie P&R.

[3] Wcześniejsze epoki, również rzutujące na wygląd polskiej przestrzeni, zwłaszcza miejskiej, to szerokie tło, którego omówienie wymagałoby jednak osobnej publikacji tematycznej.

[4] Dokument przyjęty w 1933 roku w Atenach postulujący nowe wzory w projektowaniu i planowaniu miast (nacisk na rozdział funkcji poszczególnych dzielnic, większą przestronność zabudowy, zieleń oraz dobre nasłonecznienie realizacji, dobra komunikacja między rejonami miasta).

[5] Urban sprawl to zjawisko „wylewania” się miasta na przedmieścia, niekontrolowanego rozrostu ośrodka, często bez planu, chaotycznie i gwałtownie. Zagarniane nowe tereny długo jeszcze nie oferują w pełni wykształconej infrastruktury, często są źle skomunikowane z centrum, zaś całe zjawisko rodzi też wiele negatywnych zjawisk społecznych.

Dodaj odpowiedź