O potrzebie smutku, czyli esej o melancholii i myśleniu w czasach szybkiej radości

1
3466

Melancholia – niezależnie od tego, czy rozumiemy ją tak, jak niegdyś to bywało, jako jednostkę chorobową, czyli depresję, czy jako stan smutku i zadumy, we współczesnej kulturze Zachodu nie jest stanem i zjawiskiem pożądanym czy cenionym.

Bartek Buczek, Czarny charakter X,
2015, olej, 50 x 50 cm

 „Normalni” ludzie, uczestniczący w zrytualizowanej codzienności wstawania – śniadania – pracy – obiadu – jazdy w korku do domu – zajmowania się dziećmi – oglądania telewizji albo siedzenia w Internecie – kolacji – spania, nie mogą być melancholijni, gdyż „dusza” pozostająca w cieniu smutku nie osiąga odpowiedniego tempa dla współczesnej, postnowoczesnej cywilizacji oraz nie tryska odpowiednim entuzjazmem, potrzebnym do realizacji kolejnych wyzwań i celów naszej zadaniowo rozumianej rzeczywistości. Nikt nie chce się smucić, wszyscy chcą się radować. Na pierwszy rzut oka są to oczywistości, o których nawet szkoda mówić. Przecież pierwsze, co robimy, gdy brakuje uśmiechu na twarzy znajomego, to mówimy: „nie smuć się”. Po co nam ten smutek, stan melancholii? Cóż on nam może dać oprócz tego, że kolory otaczającego nas świata staną się mniej jaskrawe, światło bardziej przygaszone i jakby chłodniej się zrobi wkoło. Po cóż nam przygaśnięcie i wyciszenie świata, jeśli właśnie jego szybką i jaskrawą postacią chcemy się cieszyć, z niej ciągnąć soki życiowe, ją afirmować, gdyż to dla niej i dzięki niej żyjemy. I wszystkie obiecane nam w tym świecie radości szybko chcemy osiągnąć, bo przecież panta rhei i nie ma na co czekać, a tym bardziej nad czym się zastanawiać.

 

Żyjemy w epoce aktywności, szybkich decyzji, głębokich wyzwań i radosnego konsumpcjonizmu, który pozwala nam w pełni korzystać z dobrodziejstw różnego rodzaju udogodnień globalizacyjnych, łatwych podróży na wielkie odległości, szybkiej wymiany towarów i połączonych z nimi wzrostów gospodarczych. Nasz „psychologiczny układ trawienny” musi pozostać czysty i zdolny do szybkiego przetwarzania mnogich przedmiotów konsumowanej rzeczywistości. To „pożeranie” świata, jak nas przekonują spece od sprzedaży (współczesna, bardziej dostępna wersja psychoanalityków), zapewni nam nieustanną radość i poczucie szczęśliwości, któremu powinniśmy się oddać w rytmie salsy, skoków na bungee i w najnowszych modelach wypasionych marek samochodów, rzecz jasna szybko jeżdżących. Tak przynajmniej wizualizuje się ten świat w oficjalnych marzeniach zwanych reklamami. I nie ma w nim miejsca na zadumę czy melancholijną nostalgię, które mogłyby zacienić nasz radosny, komfortowo-wakacyjny raj. Nie mówiąc już o smutku depresji. Na takie przypadłości współczesna kultura ma odpowiednie tabletki. Przemysł farmakologiczny jest potężnym klientem przemysłu reklamowego, można by w zasadzie zaryzykować stwierdzenie, iż to dwie gałęzie przemysłu zajmującego się sprzedażą szczęścia. Szczęście, najczęściej utożsamiane z komfortem czasu wolnego i rozrywki (wieczne wakacje), jest bowiem w dzisiejszych czasach głównym celem naszego działania. Po to pracujemy, odkładamy, zadłużamy się, by w końcu zasłużyć sobie na szczęście, czy to pod postacią wyjazdu do Hurghady, lub choćby do Juraty, czy też nowego megatelewizora lub megapralki, która za nas wypierze, rozróżniając kolory, dobierze odpowiedni proszek i zakupi go, przy okazji nabywając produkty spożywcze do naszej nowej megalodówki. Wszystko po to, abyśmy mogli się w rezultacie cieszyć, radować, leżąc na plaży i dzierżąc w dłoni drinka z parasolką. I właśnie smutek, melancholia i zaduma są nam w takich sytuacjach najmniej potrzebne. Będąc melancholijnym, ciężko jest w kieracie pracować dla naszych przyszłych radości, a smutek nie pasuje do plaży i wypoczynku pod palmą czy też do radosnego spędzania czasu w superdomu z superrodziną.

 

Żyjemy w świecie nierównowagi. Chcemy spędzać cały nasz czas w pełnym świetle słońca, wypierając się cienia.

I staramy się sami siebie przekonać, że nieraz bolesna już opalenizna wynikająca z braku osłony przed palącymi promieniami może być uśmierzona odpowiednimi preparatami i obowiązkowym uśmiechem nr 5, prezentującym nasze błyszczące, wyrównane aparatami ortodontycznymi zęby. Cienistość smutku i zadumy nie jest pożądaną wartością, choć mogłaby wprowadzić w nasze życie odrobinę wytchnienia od płonącej jasności oficjalnego zadowolenia. Ale nikt nie chce być wariatem, choć właśnie dlatego najprawdopodobniej wszyscy pogrążamy się w szaleństwie nieustannej szczęśliwości. Jakoś tak się porobiło, że ani w świecie fizycznym, ani w mentalnym, nie szukamy już ochrony przed palącym słońcem, a niebo przecież bez chmurki.

 

A my leżymy i błogo opalamy się, opalamy się, spalamy się, spalamy się.

Egzystencja w pełnym słońcu, bez możliwości poszukania ochłody cienia, musi być brzemienna w skutki. I nie mam na myśli tylko bąbli na skórze związanych z oparzeniem trzeciego stopnia. W istocie bowiem jest egzystencja ta tylko naszym urojeniem, grą psychologiczną, projekcją rzeczywistości, nie zaś nią samą. Albowiem życie, co możemy łatwo zaobserwować w wymiarze pozaludzkim, polega na ruchu, na zmianie, na nieustannej transformacji. Stan wiecznej niezmienności nie istnieje i po każdym, nawet najbardziej słonecznym dniu przychodzi mrok nocy. Nieustanne rozświetlanie go sztucznym światłem na niewiele się zdaje, gdyż przychodzi w końcu mrok tak mroczny, że pochłania każde światło. Taka jest kolej rzeczy świata w przemianach, takim go obserwujemy, choć równocześnie staramy się od wieków ten obraz wyprzeć, marząc o niezmiennym świecie szczęścia. Pół biedy, gdy tylko o nim marzymy. Gorzej, gdy staramy się go zrealizować. A zupełna już katastrofa, gdy realizujemy go jedynie w wizualnych artefaktach i zapełniamy nimi naszą przestrzeń mentalną, myląc ich marzycielską deklaratywność z rzeczywistością.

 

Żyjemy w świecie braku harmonii. Staramy się myśleć tylko o Toskanii, alpejskich łąkach, na których świstak zawija sreberka, i słonecznych plażach nad lazurowymi falami, gdzie możemy spędzić wymarzone wakacje, co do których mamy nadzieję, że nigdy się nie skończą. Bo na takich wakacjach, rzecz jasna, staniemy się nieśmiertelni.

 

Kto dziś myśli o śmierci, gdy raj jest na wyciągnięcie ręki – CHWILO TRWAJ! Jednego tylko nie dostrzegamy: raj z założenia jednak jest post mortem. Nieruchomość, niezmienność, to atrybuty świata nieżywych. Czy zatem wciąż jeszcze żyjemy?

A może właśnie taka jest kolej rzeczy, że im bardziej megaszczęścia doświadczamy, tym bardziej potem się smucimy? Czyż nie to właśnie nam mówi drugie dno kolorowej rzeczywistości? Za ekranami telewizorów, komputerów, gigantycznych banerów reklamowych, reprezentujących nieustanną szczęśliwość, kryją się dane o coraz głębszych depresjach członków społeczeństw megakonsumpcjonizmu. Dane o rosnących liczbach samobójstw, popadania w choroby psychiczne i zwyżkujących słupkach wzrostu dochodów koncernów farmaceutycznych sprzedających leki przeciwko cieniom i mrokom. Czyż jednak to nie cienie i mroki są naszą ochroną?

 

Smutek i zaduma z nim związana wydają się, w kontekście rozsłonecznionego raju, czymś bolesnym i niepożądanym. Ale mają, być może, moc ochrony przed szaleństwem wiecznej szczęśliwości.

Tradycja naszej kultury roztacza przed nami mit pragnienia wiecznego trwania pożądanej, szczęśliwej chwili. Niemniej należy zapytać, czy dotarcie do niej jest dla nas faktycznie niezbędne? Czy w szalonym pędzie ku niej nie zapominamy o kształcie rzeczywistości, który raczej wskazuje nam, że skok wzwyż oznacza również lot w dół, po osiągnięciu poprzeczki? A świat się dla nas specjalnie nie zatrzyma, byśmy mogli kontemplować wieczną szczęśliwość trwania w najwyższym punkcie. Smutek potknięcia się, zgubienia rytmu w pędzie ku naszemu celowi, kontakt z ziemią, gdy się przewrócimy, niewątpliwie nie należą do repertuaru radości. Chmurzą czoło i myśli, ale też pozwalają na złapanie perspektywy, rozglądnięcie się wokół. Same w sobie nie są może najprzyjemniejsze, ale tworzą parę z oszołomieniem „pełni” szczęścia. Bo dopiero radość ze smutkiem dają pełnię, dopiero ich naprzemienne współwystępowanie pozwala na osiągnięcie harmonii.

 

Świat w ruchu wymaga od nas takiego prowadzenia okrętu naszego życia, by pokład nie ulegał zbyt ekstremalnym przechyłom, nie uda nam się bowiem wtedy zachować równowagi. Wahadło naszych działań nie może się zatrzymać, ale warto mieć świadomość, że im bardziej wychyli się w jedną stronę, z tym większym impetem pomknie potem w przeciwną. Harmonia wymaga ciszy smutku i melancholii jako przeciwwagi dla zgiełkliwej i wyrazistej radości. Przeciwieństwa wymagają siebie nawzajem, by mogły w ogóle zaistnieć, i nie jest prawdą, że mrok nie może zaistnieć bez światłości, a odwrotnie jest to już możliwe. Światło bez mroku też jest nierozpoznawalne. Trudno jest pożądać smutku, to oczywiste, ale też nie należy go bezwzględnie odrzucać, gdyż pomaga nam przejść przez życie, dając wytchnienie od pędu ku szczęściu, i przynosi perspektywę spojrzenia „z drugiej strony”.

 

Ci, którzy niosą smutek, czy to poeci, aktorzy, muzycy, czy zwykli, zatroskani przechodnie, zmuszają nas do zadumy, do myślenia, być może do niewygodnego poznania. Zacienione przestrzenie pozwalają wytchnąć i zmienić perspektywę, ciemność zmusza do zmiany tempa i znalezienia nowych strategii rozpoznawania sytuacji. Trzeba oczywiście na nią bardzo uważać, mrok czasem wabi już zbyt chłonącym światło aksamitem, byśmy mogli w nim znaleźć choćby okruch światła. Ciemność smutku jak cień na stokach górskich oferuje ochłodę, lecz kryje też lód i śnieg. Melancholia zbyt głęboka może być tak samo groźna jak palące słońce, ale gdy nauczymy się korzystać z naszych smutków i opanujemy je, nie udając, że ich nie ma, być może wahadło przestanie wychylać się do ekstremalnych pozycji. Chłód cienia pozwala się zatrzymać, pomyśleć, zastanowić się. Łzy oczyszczą oczy, a i poprzez nie świat widać inaczej. Rozmywające się kształty niosą w sobie nowy rodzaj piękna. Czas smutku może być czasem przemiany, więc warto się zastanowić, czy uciekać przed nim. Być może jest we współczesnym świecie pędu jedyną okazją do refleksji.

Artykuł pochodzi z nr 4 (30) 2015 czasopisma „Fragile” Melancholia.

1 comment

  1. Nora 9 stycznia, 2021 at 15:14 Odpowiedz

    Zjawisko melancholii ma swoje korzenie juz w starozytnosci, w czasach Hipokratesa. Wowczas uznawano ja za jeden z ludzkich humorow i uwazano, ze w ludzkim organizmie plyna cztery ciecze odpowiedzialne za emocje. Polaczenie dwoch z nich w efekcie dawalo melancholie. Jest to – najogolniej mowiac – stan przygnebienia, smutku i wycofania o niewiadomej przyczynie. Na odczuwanie melancholii moga wplywac biezace wydarzenia, ale nie musza. Czasem popadamy w nia zupelnie bez powodu, nawet kiedy miniona czesc dnia byla dla nas radosna.

Dodaj odpowiedź