Padjelanta Trek – forsowne wyjście z odurzenia

Nieomal rytualne wyłączanie telefonów jako gromadny akt zerwania naszych więzi z bliskimi i ze światem, zatkane od zmiany ciśnienia uszy, wzmagający się stopniowo szum silników…

20.07./21.07., Kraków – Sztokholm – Gällivare, 1040 km + 1313 km, 1,30 godz. samolotem, 16 godz. pociągiem

MS

(1) Wszystko zaczyna się od mechanicznego zarejestrowania wzrokiem kolorowego komiksu pod tytułem: „Boeing 737-800 Safety Information: Emergency exites/ Emergency Landing/ Exit A – Doors/ Exit B – Overwings/ Fasten seat belt while seated…” a zaraz po tym specyficznym doświadczeniu następuje zwykły ciąg lekko odurzających doznań: nieomal rytualne wyłączanie telefonów jako gromadny akt zerwania naszych więzi z bliskimi i ze światem, zatkane od zmiany ciśnienia uszy, wzmagający się stopniowo szum silników, nieuchronność kołowania na ten jeden punkt na stalowo szarej pustyni lotniska, z którego już tylko są dwie drogi i prosimy o tę do góry, o tę w chmury i z całą mocą silników. Jeszcze widać miasto, jeszcze rozpoznajemy wielką rzekę i już wchodzimy z ulgą w cichy pułap ponad chmurami, w białą, mleczną poświatę. Po chwili przejścia i minutach ciszy powraca gwar powietrznych sprzedawców kolorowego niczego. Palec Helu, tkwiący w Bałtyku daleko pod nami, wygląda zupełnie tak samo, jak na mapach i to odkrycie wprowadza mnie w dziecinną ekscytację – naprawdę lecimy, naprawdę istnieje ląd i wielkie morze, i mimo że oglądałem to wiele razy, niezmiennie budzi dziecięce sny o podróżach. Czas w zawieszeniu i białej poświacie dobiega kresu i wszystko następuje w odwrotnej kolejności, z tym jedynym odmiennym i ważnym momentem dotykania ziemi oraz obrazów za oknem, które stają się rozpoznawalne w miarę zwalniania, jakby stary film nawinięty na rolkę zwalniając, ukazywał nam poszczególne klatki. Samolot zatrzymuje się i pochłania nas pospieszny powrót do chwilowo zerwanych więzi, radość z dotarcia do celu i oszołomienie skokiem w czasie i przestrzeni, ale bez poczucia odbycia prawdziwej podróży.

 

(2) Wsiadamy do pociągu pełnego trekkerów obładowanych plecakami, namiotami, workami z łodziami, wiosłami i gumowcami przytroczonymi do bagażu. Drzwi zamykają się z cichym sykiem i z ulgą witamy początek innego już filmu, jaki rozgrywać się będzie za naszym – na kilkanaście godzin – oknem. Pociąg mknie szybko i cicho, co działa dziwnie kojąco. Mamy do przebycia 1313 km na północ i noc bez zachodu słońca. Nie opuszcza mnie wrażenie wchodzenia w inny krąg, w inną rzeczywistość, tym razem dzieje się to stopniowo, przyjemnie i w poczuciu bezpieczeństwa.

 

Fot. Nacher&Styczyński, Padjelanta trek, Laponia 2011

(3) Otacza nas odmienna przestrzeń dźwiękowa – różne języki mieszają się ze sobą i dorzucamy także własny. Po jakimś czasie zaczynamy rozumieć wiele pytań, wiele odpowiedzi, śledzić spory oraz dyscyplinowanie dzieci z pomocą samej melodii głosu, artykulacji i emocji zawartych w mówieniu. Od czasu do czasu dochodzą nas frazy i słowa w językach, które rozumiemy, ale zaciera się lekko granica pomiędzy zrozumieniem wypływającym ze znajomości słówek i gramatyki oraz odczuwania pozostałego przekazu, jaki towarzyszy mowie (lub jest jej istotą?). Wchodzimy bez wielkich problemów w inną soniczną sferę i z ulgą witamy brak wielu wyrazów zdecydowanie nadużywanych w miejscu, skąd przybyliśmy. Słońce nie zachodzi i kolejne godziny uczą nas porzucenia koncepcji poranka i świtu jako punktów granicznych w konstrukcji doby, do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni. Kolejne stałe punkty naszej codzienności stają się nieaktualne i zostawiamy je za sobą. Zasypiam z uczuciem odbywania tym razem prawdziwej podróży.

 

(4) Nawet po spokojnym dniu w Gällivare, spędzonym na spacerach i zakupach prowiantu na drogę w górach, nie mogę pozbyć się dziwnego uczucia, jakie budzi we mnie bezmiar tutejszego nieba, wielkość chmur, proporcje przestrzeni. Przypomina ono doświadczenie w oglądaniu świata z pomocą aparatu fotograficznego po nagłej zmianie obiektywu. Zmianie z popularnej szerokości obrazu na szeroki kąt typu „rybie oko”! Który obraz jest prawdziwszy? Co oznacza „prawdziwszy”?

 

(5) W środku miasteczka stoi intrygująca rzeźba Zamyślonego Saama. Kamienna, siedząca postać mieszkańca tundry w tradycyjnym stroju jakby zapadła się w siebie, a może w jakąś inną przestrzeń? Już poprzednim razem, kiedy ją oglądaliśmy przed innym trekkingiem, miałem wrażenie, że Zamyślony Saam jest jakimś ważnym kluczem, którego nie rozumiemy i tylko przeczuwamy jego znaczenie?

 

 

22.07., (Gällivare – Ritsem) Ritsem – Akkastugorna, 2 godz. 30 min. autobusem, 40 min. żeglugi, 25 min. marszu

 

MS

(1) W Ritsem kończy się panowanie kolei, autobusów i samochodów. Pozostają łodzie, helikoptery i własne nogi. Tu, w cieniu Ahkki zaczyna się wiele dróg i wiele prawdziwych wędrówek. Dotychczasowe emocje bledną i zaczynamy czuć początek prawdziwej drogi. Prawdziwej dlatego, że zależy od nas i od naszej sprawności fizycznej, wiedzy i doświadczenia. To jest wędrówka, znacznie bardziej fair niż dziwne zawieszenie w chmurach, zamknięciu w metalowej kapsule wagonu rozpędzonego do 100 i więcej km na godzinę, a nawet autobusu z oddzielającą nas od Realnego klimatyzacją i mocnym silnikiem, który sprawia, że wzniesienia są dla nas jedynie wizualnym i estetycznym doznaniem. Od drugiego brzegu, do którego dostajemy się motorową łodzią, zaczyna się spotkanie z Realnym. Nic już nie leży w lukach bagażowych, nic już nie mieści się bezpiecznie na półkach i pod siedzeniami. Co zapomniane, tego nie będzie przez najbliższe trzy tygodnie, co nie zapakowane, tego nie będzie na obiad i nie znajdzie się także na śniadanie… Ubieramy plecaki i jeszcze nie czujemy tych 23 kilogramów, które mamy nieść przez 150 kilometrów górskiej tundry.

AN

(1) Wędrówka zawsze oznacza konieczność otwarcia się na nieprzewidywalne. Nawet jeśli dobrze wiemy, gdzie kierowca autobusu do Ritsem robi w trasie przerwę na kawę i nawet jeśli rozkład jazdy na tej trasie jest niezmienny od wielu lat (poranny autobus o 9.45 w Gällivare zawsze czeka na nieco spóźniony pociąg Sztokholm – Narvik). Tym razem naszą bramą, naszym testem i otwarciem jest nagła konstatacja, że mniej więcej połowa naszych trekkingowych zapasów jedzeniowych pracowicie i w jakże przemyślany sposób wybranych dzień wcześniej w supermarkecie ICA, została w lodówce kuchni na kempingu. Olśnienie nastąpiło zbyt późno, żeby zrobić ponowne zakupy, ale na tyle wcześnie, żeby nabyć przynajmniej zapas chleba Wasa, masło i tubkę pasty „Swedish Kaviar”. Czeka nas w końcu co najmniej 6 dni bez możliwości uzupełnienia zapasów (podobno po drodze można kupić chleb i wędzoną rybę, ale kto to wie, jak będzie naprawdę). Wegetariańskie pasztety i pasty oraz 3 paczki naszego ulubionego tunbrodu ucieszą kogoś, kto otworzy lodówkę w domku nr 14. Siedzę więc w słońcu przed dobrze znanym „Café-Butik” w „stacji górskiej” (Fjällstation) Ritsem i obserwuję przepływające chmury, innych nieszczęśników z plecakami oraz fale własnej irytacji i rozczarowania (ech, moja ulubiona pasta wegetariańska!). Przyplątuje się jakiś Nowozelandczyk pracujący na jednej z platform wiertniczych u wybrzeża Norwegii, niezwykle rozmowny (co można zrozumieć, zważywszy na to, skąd jest i gdzie pracuje) i towarzyski – pijemy więc ostatnie przed trasą piwo trochę pokpiwając z tego niskoalkoholowego trunku i szwedzkiej hipokryzji (jak donoszą gazety, w kilkunastu tysiącach sklepów Systembolaget, jedynych, gdzie można kupić regularne piwo czy wino, o mocniejszych napojach nie wspominając, notuje się 12 milionów wizyt rocznie). Jak to jednak zwykle tutaj, dostosowuję się bez problemu, myślę: może coś w tym jest? Jakiś pożytek, jakiś sens? Take it easy. Co tłumaczę sobie tym razem jako: daj sobie czas (równie dobrze mogę powiedzieć: daj sobie przestrzeń, trochę oddechu od ocen, krytyk, zajmowania stanowiska, myślenia). Łódź do Akkastugorna („stugorna” znaczy schronisko, „stugan” to zazwyczaj raczej chata) za 4 godziny. Niezwykle słoneczny i upalny dzień, schodzimy na nabrzeże i rozkoszujemy się tym, co jest. Ritsem to sztuczne jezioro, a cała stacja górska jest raczej efektem budowy jednej z największych w Szwecji hydroelektrowni. To może powód, dla którego od pierwszego wejrzenia (rok temu) nie polubiliśmy tego miejsca. Mimo imponującego widoku na masyw Akkha, jednej z ważnych dla saamskiej tradycji gór. Trudno to jakoś sprecyzować, ale to wrażenie przybiera ledwo uchwytną, acz wyraźnie somatyczną formę: rodzaj niemiłej senności i uczucia, jakby zaraz miała mnie zacząć boleć głowa. Coś jak w małym miasteczku w niedzielę przed południem. Martwota.

Fot. Nacher&Styczyński, Padjelanta trek, Laponia 2011

(2) Dzień – niespecjalnie męczący, jeśli nie liczyć transferów i dwudziestominutowego przejścia z brzegu jeziora do schroniska – kończymy w kuchni, przy nieśmiertelnym makaronie z tuńczykiem, pomidorami z puszki i serem. Póki jeszcze to mamy.

 

 

23.07., Akkastugorna – Kisurisstugan, 13 km (16 km), 5 godz. marszu

 

MS

1) Czuję przestrzeń wszystkimi zmysłami, pojawia się przypływ emocji i poczucia ważności każdej chwili. Jakby rodzaj świętości otoczenia i obecności czegoś znacznie większego niż my, ale bez poczucia mojej małości czy winy, bez poczucia bezprawności bycia. Wzrok pokazuje drogę, słuch, smak i zapach wyprzedza wzrok, z każdym krokiem wzrasta ekstatyczne doznanie siły i wielkiej przyjemności wędrowania. W jakimś sensie to forsowny, długotrwały marsz jest początkiem kultury – emocji, transu, śpiewu/dźwięku, rytmu. Jest czas, aby poczuć wszystkie aspekty marszu… dzisiaj w blisko 6 godzin przeszliśmy około 15 km.

 

2) Brodzimy w pięknie kwitnących Cornus suecica – dereń szwedzki, który nie ma nic wspólnego z drzewkami, jakie rosną w Karpatach. Tuż obok delikatne kwiaty Linneusza – Linnaea borealis… i chluba Sapmi/ Laponii – Rubus chamaemorus, czyli malina moroszka o żółtych i wielkich owocach, o wyrafinowanym smaku. Moje ulubione brzozy karłowate – Betula nana, porastają kamieniste pagórki i są jak wielki zielony napis: t u n d r a. Odurzające i smakujące moroszką i torfem powietrze wnika w każdą komórkę ciała. Dokonuje się przemiana. Widzę kilka okazów Angelica archangelica – arcydzięgla. Wiem, który jest jednorocznym okazem i nazywany jest przez Saamów fadno, a który rośnie tu już drugi rok i nazywany bywa boska; wiem też, że mogę z jego młodych liści zrobić pikantną sałatkę, dodać do zupy, żuć lub gotować z mlekiem renifera. Mogę także z łodygi zrobić instrument – fadno i użyć nasion jako przyprawy… obok rośnie Epilobium angustifolium – wierzbówka, jest nawet lepsza niż nasze ekspresowe herbatki. Dalej rośnie jeszcze borówka łochynia, owadożerne tłustosze, które Saamom pomagają w ścinaniu mleka na ser…

Fot. Nacher&Styczyński, Padjelanta trek, Laponia 2011

3) Pierwsze saamskie schronisko na naszym szlaku – Kisurisstugan! Obok przecudnie prostego budynku stoi przenośny namiot lavvo, krząta się gospodyni tego miejsca, która wędzi, a właściwie grilluje kilka dużych ryb, bliskich krewnych łososia i pstrąga. Na schronisku wisi flaga Sapmi… czuję muśnięcie fascynującej kultury, której możemy się tylko przyglądać z pozycji trekkerów, już nie jedynie turystów, ale jeszcze nie ludzi tundry.

4) Zmysły pracują doskonale i jest jak na ścieżce praktyki buddyzmu zen – idę, jem, szukam miejsca na nocleg, śpię, pakuję i rozpakowuję. Kiedy jestem zmęczony… nie odpoczywam. Czuję obecność, zmęczenie, zmiany nastroju, głód i pragnienie A. Czuję, że jesteśmy razem. Wielu ludzi postrzega ten stan świadomości jako tzw. odmienny, ale może to jest nasz właściwy stan relacji ze sobą i otoczeniem? To jak żyjemy w sieci pracy, dojazdów, powierzchownych relacji z innymi, zatrutych lub jedynie nieszkodzących natychmiastowo środowisk miast i wsi byłoby odurzeniem? To odurzenie na granicy wybiórczego otępienia i miejscowych znieczuleń pozwalających przeżyć kolejny dzień, tydzień, miesiąc, rok…

AN

1) Tym razem Laponia powitała nas, jak starych przyjaciół, o których wiadomo, że wybaczają wszystko i potrafią docenić wyrafinowane przyjemności. Pięć godzin w nieustannie padającym deszczu o zmiennym natężeniu. Mamy wątpliwości co do oznaczenia odległości – nie wleczemy się wcale aż tak strasznie, żeby 13 kilometrów zajęło nam 5 godzin marszu! Na oko jest to raczej około co najmniej 16-tu kilometrów. Tym bardziej, że po drodze niemal nie odpoczywaliśmy, a lunch zjedliśmy na stojąco w mżawce. Po drodze minęliśmy parę starszych ludzi, ok. 70tki. Nieśli plecaki co najmniej dwa razy tak wielkie, jak nasze, było widać, że częściej przystają, żeby odpocząć i dźwigali pokaźny namiot. To wcale nie tak rzadki tutaj widok i jest to też powód, dla którego lubię tu wracać. Spośród wielu form uwolnienia, to również wolność od terroru młodości jest w tym kraju wyraźnie widoczna. Co tu kryć – mam też nadzieję, że za te 30 lat z okładem, również będę mogła tak wędrować.

2) Kisuris jest pierwszym na szlaku schroniskiem saamskim, prowadzonym przez firmę Badjelánnda Laponia Turism. Na szlaku Padjelanta schroniska należące do Svenska Turistforeningen leżą poza granicami Padjelanta National Park, te w obrębie parku narodowego są prowadzone przez Saamów. Rzeczywiście, można kupić tutejszy chleb (glödkaka albo tunbrod) i wędzoną rybę – gospodyni bardziej jednak je griluje niż wędzi (sama, zdaje się, nie będąc przekonana co do własnego kunsztu w tym zakresie). Korzystamy z przyjemnej, jasnej i czystej kuchni (co najważniejsze, suchej!) – jest tutaj samotny Szwed, którego spotkaliśmy wczoraj w schronisku i już wymieniamy uśmiechy jako w zasadzie znajomi oraz szwedzka rodzina z dwójką chłopców w wieku ok. 10 lat. To zresztą kolejny rys tutejszych wędrówek – dzieciaki, które rodzice mniejszą czy większą przemocą odrywają od konsoli i zabierają w góry, gdzie najwyraźniej muszą radzić sobie same z wieloma rzeczami (chłopaki noszą wodę i myją naczynia, wow!). Poznaję ten stan odstawienia po ich rozbieganych oczach, kiedy na moment wyjmuję iPada, żeby ostatecznie wyłączyć go na cały ten czas, który spędzi w czeluściach mojego plecaka. Kładziemy się do snu w naszym małym namiocie; wiekowym, ale bardzo sprawnym w bojach z tutejszym deszczem.

 

24.07., Kisuris – Låddejåkkå, 24 km, 8 godz. marszu

 

AN

1) Kolejny hardkor. Z ośmiu godzin pięć maszerowaliśmy już nie tylko w deszczu, ale wręcz w ulewie. Jeśli jest coś, co naprawdę znoszę z trudem, to wędrówka w kompletnie przemoczonych butach, w których chlupie woda. W szóstej godzinie walki z własnymi emocjami (czyli procesu otwierania się na niespodziewane i niepoddające się kontroli) dostrzegam wreszcie szansę – tutejsza pogoda w gruncie rzeczy wcale nie jest taka nieprzewidywalna. Jeśli spędziło się w górach niemal całe życie, to nawet najdrobniejsze symptomy szybko stają się czytelne także i tutaj. Niestety, wie się także, że nadciąga totalna zleja i nie ma co liczyć na łut szczęścia czy… właściwie na nic nie można liczyć poza nieuchronnym. To wtedy wszystko zaczyna nabierać smaku; być prawdziwe, realne, kanciaste i niewygodne. W piątej godzinie nieustannie lejącej się wody z góry i moczących zarośli z dołu następuje koniec wszelkiej filozofii, w szóstej jesteśmy zazwyczaj już kimś innym niż na początku trasy, następne godziny nie robią wielkiej różnicy. Wreszcie równie nieuchronnie nadciąga ten moment, kiedy gdzieś w oddali widać malutki skrawek błękitu, a deszcz jakby wytracał energię. Tutaj deszcz nie przestaje po prostu padać; stopniowo wygasa jego energia, co jest procesem niepozbawionym pewnego dramatyzmu, kolejnych powrotów i rezygnacji, niemniej jednak ten zanikający impet staje się wyraźnie wyczuwalny. Siadamy więc w końcu na kamieniach – szybko schnących w śmielej wyłaniającym się słońcu – i obserwujemy, jak otwiera się przestrzeń, która skrywała w chmurach i mgłach rozległe jezioro Vastenjaure. Tu nie ma miejsca na tanie zachwyty, na okrzyki, na ekstazę rodem z programu podróżniczego Travel Channel. Tutaj po prostu siedzi się na kamieniu, słońce suszy włosy, mokre szmaty i buty, i to jest koniec opowieści.

2) Szwedzka rodzina spotkana w Kisuris mija nas, choć wyszli sporo przed nami a my drodze przystawaliśmy. Przynoszą czapkę, którą M. najwyraźniej zgubił po drodze. Zamieniamy kilka słów o deszczu, o drodze. Jesteśmy znajomymi. W takim zakresie, jak trzeba. Żadnej słowiańskiej plechy, żadnego braterstwa-łaterstwa, żadnego przymusowego skracania dystansu i żartów wprawiających w zakłopotanie. Czas i przestrzeń. Take it easy.

3) W Låddejåkkå gospodarzem jest Per, który, jak mówi, pracuje przy festiwalu w Jokkmokk. Mamy więc sporo wspólnych tematów, zwłaszcza, że po pobycie na targach turystycznych zaintrygował go Kraków i Tatry. Ma jasne, czyste i ostre spojrzenie człowieka, który dużo czasu spędza w górach; oferuje nam najpiękniejsze miejsce na namiot, jakie kiedykolwiek widzieliśmy. Na „tarasie” nad zieloną lodowcową rzeką (jakieś 100 metrów poniżej), z widokiem na przedziwne formy gór w Parku Narodowym Sarek. Wymieniamy się uwagami o spotkanych po drodze stadkach pardw i jeszcze nie widzianych reniferach (są o tej porze znacznie wyżej w górach, uciekają od upału i komarów). Renifery pasą się w okolicy przełęczy Boarek, przez którą jutro idziemy. Gospodarze saamskich schronisk często rekrutują się z lokalnych sameby, tradycyjnych wspólnot saamskich, które zawiązały się w związku z wypasem reniferów i – mimo, że formy pasterstwa reniferów drastycznie się zmieniły na przestrzeni ostatnich stu lat – do dzisiaj są ważnym społecznie punktem odniesienia. Per pochodzi z Jokkmokk.

 

MS

(1) Dzisiaj szliśmy od 10 rano do 7 wieczorem, dwie trzecie drogi w deszczu. Mój kryzys pojawia się w piątej godzinie marszu… później robi się już wszystko jedno i tylko idzie się wolniej, i jakby na wyczucie. To coś jak marsz w nocy po stromym zboczu bez latarki. Wielokrotnie zbiegaliśmy tak z grani w Tatrach, na Bałkanach i w Alpach Julijskich. W Himalajach nie wędrowałem po zachodzie słońca… taki jest miejscowy zwyczaj. Ta nawigacja bez stosowania wzroku nazywana bywa ślepowidzeniem i jest obecnie badana na Zachodzie. Kolejne pseudo odkrycie czegoś, co górale na całym świecie stosują od tysiącleci?! Pewnie zainteresowane jest wojsko…

 

Fot. Nacher&Styczyński, Padjelanta trek, Laponia 2011

(2) Nie jestem podróżnikiem, nie rozumiem trwałości tego dziwacznego i nieco ekscentrycznego konstruktu z innego stulecia. Zaliczanie szczytów, bieganina w mediach, helikoptery i kamery… Diwy playboyowe i żywe skamieniałości kolonializmów… podróżników rezerwat jakiś? Charakterystyczne jest, że zawodowi podróżnicy mistrzowsko unikają wysiłku i samotności/samodzielności. Cyrk podróżniczy, a w nim dziwaczne postaci, karykaturalne oblicza i gigantyczne ego wypielęgnowane latami. Jaki problem stanowi dzisiaj przebycie drogi z punktu A do punktu B? Prawdziwy problem to odpowiedź na pytanie – po co to robić? Do tego ta cała szkoła fotografii podróżniczej i pism, które są na niej zbudowane. Mają wiele wspólnego z pismami pornograficznymi, odurzają poligrafią i nie mają nic wspólnego z rzeczywistością.

 

 

25.07., Låddejåkkå – Arasluokta, 13 km, 5 godz. marszu

 

AN

1) Słońce! Górskie przejście! Renifery! Tak, jak mówił Per, za przełęczą Boarka pasły się renifery. Przyszły nas zobaczyć, bez wątpienia. Były z pasterzem, co jest pewną rzadkością, bo dzisiejsze pasterstwo ma formę ekstensywną, czyli stada puszczane wolno na olbrzymich terenach (czasem grodzonych na przestrzeni kilkuset kilometrów!) i zbierane na tradycyjne znaczenie cielaków (początek lipca) oraz ubój (zimą, zazwyczaj w grudniu) przez pasterzy na motorach crossowych, skuterach śnieżnych lub w helikopterach. Zabawne jest, jak wyobrażenia o kulturze saamskiej, z którymi czasem się spotykamy, są obciążone wizjami rodem z kolonialnych opowieści podróżniczych. Ludzie nieodmiennie wyobrażają sobie Saamów jako ludzi w lepiankach ręcznie szyjących stroje ludowe przy ognisku i pytają zazwyczaj, czy „ich” spotkaliśmy. A niby jak mielibyśmy „ich” rozpoznać, jeśli spora grupa Saamów mieszka dzisiaj w miastach. Jasne, że czasem jest „ich” łatwiej rozpoznać, albo widzi się saamską wioskę na szlaku, ale Saamowie to dzisiaj najczęściej ludzie żyjący w zupełnie miejskim stylu. Mają swoje firmy (np. rodzina Sari w Nikkaluokta) albo pracują w elektrowni. Czasem mają też jednocześnie stado reniferów i lato spędzają u dziadków w Staloluokta. To zresztą temat – rzeka, a opowieść musiałaby uwzględnić zdecydowanie niechlubne polityki ze strony rządów państw skandynawskich, w tym również do dzisiaj istniejące sposoby wykorzystywania obfitości przyrodniczej Północy. Choć o Norbotten (czyli północnym województwie Szwecji wielkości niemal całej Polski, które zamieszkuje 300 tysięcy ludzi) często pisze się, że jest na utrzymaniu reszty kraju, to rzadko wspomina się jednocześnie o tym, że bez tutejszych hydroelektrowni na Południu nie byłoby żadnego rozwoju gospodarczego. Niektóre z tych projektów były realizowane w latach 70-tych z tak niewiarygodnym pogwałceniem praw i tradycji Saamów, że przyczyniły się do swoistego renesansu rdzennej tożsamości i lokalnych działań o charakterze politycznym. To wszystko jednak nie są łatwe sprawy i chyba rozumiem, dlaczego nieustannie czytam o „zanikającej” kulturze Saamów i dlaczego tak trudno „ich” zobaczyć. Historycznie patrząc – „niewidzialność” często okazywała się najskuteczniejszą strategią przetrwania. To wszystko rozmyślania przy wyjątkowo długiej przerwie na lunch, z reniferową sesją zdjęciową, pluskaniem w strumieniu, praniem i wygrzewaniem się na słońcu. Trzeba korzystać, póki jest. Bo jest to, co jest.

 

2) Opuszczamy tym razem schronisko i rozbijamy się niedaleko wodospadu, który przykuł naszą uwagę, kiedy trawersowaliśmy zbocza Aras.

 

26.07., Arasluokta, 0 km marszu, 18 godz. leżenia w namiocie

 

MS

1) W ciemnych i mokrych skałach pasie się stadko reniferów. Jest tam biały reniferek i pozwala się sfotografować. Docieramy do schroniska i osady Saamów. Leje i nawet tam nie zaglądamy. Czeka nas doba w namiocie wielkości dwóch śpiworów, nawet plecaki trzymamy na zewnątrz. Jest czas na wiele myśli i trening cierpliwości.

 

2) W krótkiej przerwie w deszczu gotujemy kawę w tureckiej kawiarce i stajemy się na chwilę bardzo miejscowi… Saamowie uwielbiają kawę! Idziemy do pobliskich wodospadów, niektóre z nich Saamowie uważają za okno do innego świata.

 

AN

1) W nocy zaczyna padać i słucham kropel bębniących o namiot przez cały poranek. Czekanie na koniec deszczu znacznie się przedłuża. O 10.00 sięgam po książkę o Themersonie, miejscami kiepsko napisaną, ale jestem wyrozumiała dla książek doktorskich (Artur Pruszyński, Dobre maniery Stefana Themersona, Gdańsk 2004) – mimo rozmaitych stylistycznych wpadek i miejscami zadziwiającej konwencji (trudno rozeznać, czy autor pisze o fikcyjnych światach powieści Themersona czy o samym Themersonie), lektura sprawia jednak przyjemność. Może dlatego, że jest to książka o niekoniunkturalnych outsajderach, których kreatywność znacznie wyprzedziła rzeczywistość, w jakiej funkcjonowali. O 13.00 mam dosyć nawet Themersonów. O 14.00 mam dosyć przede wszystkim pozycji leżącej. O 15.00 staje się jasne – dzisiaj nigdzie nie dojdziemy. O 16.00 ogarnia mnie depresja. To jest dopiero prawdziwy odwyk. Wcale nie trekking. Dopiero to leżenie i czekanie. Dopóki idziemy, coś się dzieje, są jakieś zadania do wykonania, jest plan. Teraz nie ma planu, nic się nie dzieje. Ile można leżeć?

 

2) Lekka mżawka, wyczerpuje się energia deszczu, wyczerpuje się tryb bycia osadzony w datach, terminach, konieczności zdążenia, w nieustannym pośpiechu, wyczerpuje się cierpliwość, wyczerpuje się zniecierpliwienie, wyczerpuje się brak cierpliwości, wyczerpują się wszelkie ich odmiany. Spacer w kierunku wodospadu. W tradycyjnej kulturze Saamów wodospady były bramami do innego świata. Kiedy dostrzegamy coś, co wygląda na skamieniałe pnie drzewa, rozumiemy, że tu wcale nie chodzi o mistykę. To tylko dla nas, miejskich ludzi, przyroda jest mistyczna i natchniona w ten oderwany od Realnego i Niewygodnego sposób. Jeśli jest się zanurzonym w przyrodzie, to przyroda w ogóle znika, nie ma rozróżnień. „Inny świat” jest nader dosłowny. Wodospad staje się miejscem, które odpowiada na pytania, zanim w ogóle zdążyło się je zadać; obdarowuje spokojem i wypełnieniem. Właśnie tak: wypełnieniem, a nie pełnią. Otwieram kartonik z imieninowym Primitivo – ćwierć litra wina nie robi różnicy w tym stanie rzeczy.

 

3) Sny: tundra zawsze obfituje w sny, zawsze tak było do tej pory i tak pozostaje.

 

Dwie pierwsze noce: ten sam sen składający się z dwóch części, nieprzyjemny dla bliskich mi osób, nie wyjawiam go i niech pozostanie tam, gdzie został znaleziony.

3 noc: M. został przełożonym seminarium duchownego, nie musiał przyjmować żadnych święceń ani nawet praktykować katolicyzmu, miał tylko zarządzać. Siedzimy w kancelarii z dużą ilością książek na półkach, starym, olbrzymim biurkiem, kandelabrami i jakiś młody człowiek tłumaczy M., na czym będą polegać jego obowiązki. Wszyscy uśmiechnięci i zadowoleni.

4 noc: siedzimy w jakiejś gompie w Himalajach, przed nami lamowie w bordowych szatach, my znajdujemy się chyba w trzecim rzędzie, w pewnym momencie pudży mój wzrok traci ostrość i czuję jak spadam niżej i niżej, dochodzę do siebie, a jeden z lamów mówi „nie mogę Ci pomóc, nie mogę dla Ciebie nic zrobić, nawiedziły Cię duchy ziemi i to do nich musisz się udać.”

5 noc: erotyczny.

27.07., Arasluokta – Staloluokta, 12 km, 5 godz. marszu

 

AN

1) Z ulgą żegnamy Arasluokta. Przestało padać na tyle, że można zwinąć namiot. Ruszamy i od razu wiadomo, że nie będziemy się śpieszyć. To legendarny półwysep, od którego i park narodowy, i trasa wzięły swoją nazwę. Botaniczne skarby. Przystajemy więc co rusz, M. rusza na łowy z aparatem. Jeden przystanek przy jeziorku – najpiękniejszej łazience, jaką miałam w tym roku. Gotujemy nasz tradycyjny Eintopf – zmodyfikowany przepis: zupka minestrone z kilkoma zebranymi po drodze grzybkami podsmażonymi na maśle oraz z polentą. Wyśmienite. Polenta zawsze dodaje potrawom łagodności. Nad Staloluokta kłębią się mgły, ale ostatecznie się rozwiewają i do Staloluokta wkraczamy w pełnym słońcu. Boskie jezioro Virihaure, za którym widać nieźle ośnieżone norweskie szczyty, saamska wioska, odrobina cywilizacji w postaci sklepu w jednym z domostw, lądowiska helikoptera, kaplicy, w której legendarny pastor Johan Märak nie tylko odprawiał nabożeństwa, ale także joikował. Rozbijamy się znowu z dala od schroniska, w bardzo wygodnym miejscu z kamiennym stołem i śladami po obozowisku, 2 minuty od plaży nad jeziorem.

 

2) W jadalni schroniska półka z książkami, a na niej m.in. A Year in Lappland. Guest of the Reindeer Herders amerykańskiego antropologa, Hugh Beacha – napisana w czasach, kiedy jeszcze nie był antropologiem, a chciał jedynie dowiedzieć się czegoś o Saamach i po prostu ruszył w podróż. Los, upór i kilka szczęśliwych zbiegów okoliczności sprawiło, że na 17 miesięcy zagościł wśród saamskich pasterzy reniferów w Staloluokta pracując z nimi przy wypasie. To było w latach 70. XX wieku. Później zrobił doktorat z antropologii, a obecnie jest profesorem na uniwersytecie w Uppsali. Mam tę książkę na mojej „wish list” na Amazonie, tutejszy egzemplarz nosi odręczną dedykację autora „For the <> in Stalo with greetings” z datą 03.08.2003. Nie daję rady przeczytać fascynującej opowieści utkanej także z zabawnych anegdot w trakcie 3 godzin, jakie mamy do dyspozycji w schronisku. Pytam, czy mogę pożyczyć książkę do jutra (jesteśmy rozbici daleko poza schroniskiem!). Oczywiście nie ma problemu. Czy mam zostawić moje ID dla pewności, że oddam? Nie, po co? To jest najmilsze oblicze Szwecji, gdzie zakłada się, że ludzie są raczej uczciwi niż odwrotnie. Z dzikiego kraju przychodzę.

MS

1) Po kilku godzinach marszu w niewiarygodnie pięknych górach z widokiem na jezioro Virihavrre, którego już nigdy nie zapomnimy, dotarliśmy do zatoki Stalo (Staloluokta). To cel naszej wędrówki i blisko połowa drogi, jaką mamy do przejścia. Osada Saamów, schronisko, ale ponad wszystko jezioro i zaskakująca w tym miejscu (właściwie dlaczego?) plaża. Tu zostaniemy na następny dzień. Kilka domków i starych, tradycyjnych torfowych kata kryją prawdziwe atrakcje – można tu kupić placki zbożowe czyli saamski chleb, wędzone golce, nazywane arctic char czyli ryby łososiowate żyjące w najgłębszych jeziorach Skandynawii, na Wyspach Brytyjskich i w Alpach. Jest też coca-cola i piwo… Jak pisać o tym co widzimy, czujemy i doświadczamy. Jezioro uznawane za najpiękniejsze w Laponii jest naprawdę niezwykłe, ale u mnie ma numer dwa, po jeziorze Sitas położonym na północ od Ahkki. Wioska Saamów jak zwykle rozrzucona jest po zatoczkach i brzegach jeziora, ale widzimy w niej wielu ludzi, co nie jest zbyt częstym widokiem w takich miejscach. Saamowie są zawsze… gdzieś wyżej na pastwiskach z renami. W Staloluokta kupujemy od nich chleb i mleko w proszku, są tuż obok i przyglądamy się wszystkiemu z ciekawością. Ktoś pracuje przy drewnie na opał, ktoś wypływa na połów, ktoś kosi trawę przed domkiem z werandą…

 

2) Zaśmiewamy się z relacji XVII-wiecznych misjonarzy o tym, jak Saamowie poruszają się na dwóch diabelskich deskach, które pozwalają im pełzać po ziemi, jak innym nieczystym stworzeniom… To były narty. Kto dziś wie, że narty to pomysł Saamów? A swoją drogą, to znakomita większość biskupów i misjonarzy w swoim piekle powinna się upiec na amen za to, co robili tym ludziom.

28.07., Staloluokta, 8 godz. marszu, włóczęga po okolicy

 

AN

1) Złoty dzień. Spacer do wodospadu, lunch. Zupa grzybowa z własnoręcznie zebranych grzybów oraz glödkaka z tutejszego wypieku (zakupione w jedynym sklepie w wiosce, choć słowo „sklep” oznacza raczej składzik z najbardziej potrzebnymi artykułami w garażu jednego z mieszkańców). Po drodze popas: moroszka naprawdę już dojrzała! Nieustanne słońce na błękitnym niebie. Po powrocie z włóczęgi pluszczemy się w Virihaure, robimy pranie i schniemy na słońcu. Cola i 3,5% Norrlands Guild w nagrodę. Wieczorem nie wytrzymujemy, wychodzimy jednak na szczyt nad wioską – tym razem nagrodą są długo wyglądane rododendrony polarne. Realne przybiera postać meszek, które podstępnie wygryzają minimalne skrawki skóry – samo ukłucie nie boli, ale dzień później swędzi nie do wytrzymania. Następuje skrajna forma oszołomienia, zwłaszcza, jeśli pogryzą np. między placami stóp. Wiem już, o której zachodzi słońce – mniej więcej o 1.50, na jakąś godzinę, w trakcie której oczywiście jest zupełnie jasno.

 

 

29.07., Staloluokta – Tuottar (Duoddar), 18 km, 5 godz. marszu

 

MS

(1) Są przejścia w górach, które z każdą sekundą zamieniają się w mityczny sen o rajskiej krainie Shangri La. Mimo zmęczenia, komarów i zimnej wody w rzece bez mostu, po cichu prosimy o to, aby ta droga się nigdy nie skończyła. Fotografujemy jakieś wycinki z tego, co nas otacza i rozumiemy, że efekt będzie jak oglądanie morza przez dziurkę od klucza. No i ten klucz: transowy marsz, powietrze o smaku czystego tlenu, chłodna woda ze świętych źródeł aja, zmysły wyostrzone do trudnej do nazwania przyjemności celebracji świadomości i kontaktu z otoczeniem, wysiłek powodujący totalny kontakt z każdą komórką naszego ciała, z każdym włóknem mięśni i ścięgien, wyostrzone słyszenie, coś jak holograficzne widzenie brzmienia i stała kontrola orientacji w terenie. Co zrobić, aby tego nie stracić po powrocie w doliny? A. bawi się GPS, ale myślimy o szamańskim bębnie goavvdis, który jest jego starym, wyrozumiałym pradziadkiem. Jeszcze nie mój czas na bęben i kościaną wskazówkę?

 

(2) Zaśmiewamy się z koncepcji prowadzenia warsztatów szamańskich… to takie ładne, takie dobre i jednocześnie takie naiwne!

 

(3) Dotarliśmy do schroniska Tuottar na początku przełęczy o wys. 1000 m n.p.m. Przy domku gospodarza widzę miejsce ofiarne z wieńcem z rogów reniferów i metalowym symbolem jednego z żywiołów. To bóg wiatru… i nic dziwnego zważywszy na miejsce, w którym jesteśmy. Te tysiąc metrów nad poziomem morza w Laponii, odpowiada strefie znanej z Alp jako turniowa, czyli jakieś trzy tysiące metrów ponad morskie plaże. Rozbijamy namiot w zagłębieniu terenu, aby Pan Wiatru trochę nas oszczędził.

 

(4) Pomiędzy budynkami kica zajęczyca z młodym i przechadzają się renifery, które schodzą tędy do wodopoju. Z domku gospodyni Tuottar wychodzi boso mężczyzna z dredami po ziemię i z niemowlakiem na ręce. Malec chce chyba pełzać do reniferów i zajęcy. Za skałami znajduję piękne rogi renifera i biorę to za dobry omen. Zwierzęta przychodzą i odchodzą, ludzie kryją się w chatach i tylko Wiatr wieje nakładając białą mgłę na skały i wzniesienia. Mgła opada niżej i niżej, przykrywa namiot, zasypiamy.

 

 

AN

 

1) Schronisko położone pięknie, ale na 900 m n.p.m. Zimno i wieje. Bierzemy serwis (czyli możliwość korzystania z kuchni), namiot rozbijamy w starannie wyszukanym miejscu osłoniętym od wiatru. Z okna dagstugi (czyli domku dziennego, tutaj to kuchnia i sypialnia z piętrowymi łóżkami jednocześnie) widać przechadzające się małe stadko reniferów oraz rodzinę zajęczycy polarnej. Jak mówi gospodyni schroniska, zajęczyca pojawiła się tutaj jakieś 2 tygodnie temu, sądząc po sylwetce zwierzęcia, wybrała to miejsce jako bezpieczne schronienie na czas, kiedy się okoci. I teraz co chwilę wynurza się spod domku naprzeciw poszukując jedzenia, osłonięta przed drapieżnymi ptakami. Wędrówka, nie widzieć czemu, była trudna. Są czasem takie dni. W prażącym słońcu i, jak na tutejsze warunki, w duchocie. Niewiele myśląc, w osłoniętej zatoczce nad strumieniem łączącym dwa jeziora zrzuciłam ubranie i umyłam się w lodowatej wodzie – w trakcie tego brawurowego aktu dotarło do mnie, że to trochę tak, jakbym się myła w balii na balkonie mojego krakowskiego mieszkania w listopadowy poranek. Powietrze miało temperaturę mniej więcej 8 stopni. Odkrywam nową funkcję iPada, w dodatku zupełnie nie korzystając z baterii – służy mi jako lusterko, kiedy zakładam soczewki w warunkach bojowych (czyli rano w namiocie). Późnym wieczorem znad wzgórz nad schroniskiem widać jeszcze w oddali błyszczące w słońcu Virihaure. Zupełnie jak mała, złota moneta. Złote Staloluokta. Dobre miejsce.

 

 

30.07., Tuottar – Tarroluopal, 11 km, 4 godz. marszu

 

MS

 

1) Przełęcz okazuje rozległa i usiana dziesiątkami jezior i jeziorek… do jej skraju docieramy po kilku godzinach wspaniałego, forsownego marszu. Trekking to klasyczny, forsowny marsz z wykorzystaniem miejscowych zwyczajów i zasobów. Słowo to pojawiło się podczas wojen burskich i ma swą historię. Nawet Reinhold Messner po zdobyciu wszystkiego, co się dało zdobyć, powrócił do tego, co nazywa forsownym marszem.

 

2) Gospodarz schroniska wita nas w Sarek… i sprzedaje nam jedną z dwóch prywatnych zup błyskawicznych! Po kilku chwilach podarował nam kawałek zielonego pora i popisywał się znajomością kilku słów w języku polskim. Studiował z Polakami w Uppsali.

 

 

AN

 

1) Tarraluopal leży na początku doliny Tarradalen, ostatnie schronisko o górskim charakterze. Nostalgia w „bramie”, kiedy zaczęliśmy już schodzić ostro ku dolinie. Z górami trudno się czasem rozstać, żal za tą przestrzenią staje się wręcz namacalny i gniecie w żołądku i gardle. Z boku otwarło się niebo na Sarek, zza chmur zakrzyczało wreszcie pełnym głosem słońce, do tej pory ledwo-ledwo ujawniające swoją obecność, mieliśmy coś jakby Dolinę Pięciu Stawów, tylko w rozmiarze XXL i stawów było jakieś pięć setek, z zaroślami turzycy połyskującej w słońcu, z miękkimi zielonymi murawkami. Przed nami lśniły już jednak meandry rzeki i było wiadomo – rozstajemy się z górami. Zajęliśmy kuchnię jednego z domków, wytargowaliśmy od stugvarda norweską zupę rybną w proszku (koniec zapasów!). Zupa świetnie komponowała się z kuskusem i chlebem glödkaka, stugvard dorzucił nam z dobroci serca jeszcze kawałek pora – entuzjazm, od 9 dni nie widzieliśmy warzywa (nie licząc arcydzięgli). Obejrzeliśmy szafki, okazały się rogiem obfitości: paczka mleka w proszku, kolumbijska kawa rozpuszczalna, cukier (nasz się właśnie skończył!), zielona herbata o smaku melona i torba muesli. Cukier wzięliśmy, resztą się poczęstowaliśmy zostawiając ją dla kolejnych wędrowców, których zapasy byłyby na wyczerpaniu. W tym schronisku nie ma jednak wydzielonej dagstugi, a stugvard okazuje się być człowiekiem o specyficznej metodzie obsadzania domków: przyprowadził nam 4 osobową rodzinę Niemców tłumacząc, że domek jest przecież na 6 osób i że na pewno będzie nam weselej. Ponieważ jednak z powodu dwupalnikowej kuchenki gazowej tradycyjna polsko-niemiecka przyjaźń mogłaby zostać nieco nadwątlona, przenosimy się do innej kuchni. Stugvard jednak nie ustępuje i już wkrótce dokwaterowuje 4 osobowej rodzinie dwójkę niemieckich trekkerów. Słyszymy przez ścianę, jak tłumaczy oszołomionej gromadce, że na pewno będzie im weselej. Pozostałe 4 domki stoją puste. Na szlaku spotykamy znajomych: parę Szwedów, których widzieliśmy w Tuottar oraz trzyosobową grupkę młodych Niemców, którzy rozbijali się kilka dni temu nad rzeką Mielladno. A więc dotarli aż tutaj. Również starsza pani z tradycyjnym kijem wędrownym i wielkim plecakiem, którą po raz pierwszy widzieliśmy w Arasluokta, zajmuje jeden z domków. Po dwóch-trzech dniach mijania się na szlaku wymieniamy uśmiechy i serdecznie się witamy – to, co braliśmy za jej rezerwę, okazuje się być tylko barierą językową, prawie nie mówi po angielsku. Kilkugodzinna obserwacja nieba utwierdza nas w przekonaniu, że tę część doliny omijają kolejne ulewy – jedna seria przewala się górskim grzbietem naprzeciw, gdzieś nad Gierggevare, druga grzęźnie w dolnej części Tarradalen a trzecia za naszymi plecami w górach Sarek. Odurzające jest to, że idziemy spać o 20.00, jak bardzo często podczas tego trekkingu.

 

 

31.07., 9.00 – 11.00 Tarraluopal

 

AN

1) Pada. Beznadziejnie leje. Szara mgła, które nadciągnęła z dołu, nie pozostawia wątpliwości: będzie lało. Wyciągam więc „Strategie obrazów. Oko historii” 1 George’a Didi-Hubermanna. Zwykła, niekłamana przyjemność czytania jego esejów przywołuje tym razem niewygodne pytanie – czy humanistyczna refleksja na temat zagłady, wojny, Holocaustu i cierpienia nie jest jednak mimo wszystko formą estetyzacji? Uderza mnie piękno słów, które opisują realny ból konkretnych ludzi w konkretnych sytuacjach, a jednocześnie: że to i konieczne (potrzeba obiektywizacji), i tragiczne zarazem? Czy jako humaniści nie jesteśmy jednak pięknoduchami, czytając krew, pot i zgliszcza przez Ajschylosa, Szekspira i… Didi-Hubermanna? I dlaczego nachodzi mnie to właśnie tutaj? Czy dlatego, że jestem bliżej Realnego, a dalej od mojej biblioteki i biurka? A jednak książka o Brechcie jest fascynująca, nawet jeśli trudno mi w odniesieniu do Brechta wyłączyć filtr doświadczeń Europy Środkowej skolonizowanej przez USSR, a nie USA – to ostatnie budziło tak gwałtowny jego sprzeciw, tego pierwszego nie widział (ani on, ani wielu lewicowych intelektualistów lat 50. i 60.). Trudno nie pamiętać o tej szczególnej niepamięci europejskiej lewicy, która również po wielu latach jest niepamięcią wygodną i kultywowaną.

 

 

31.07., 12.00 – 17.00, Tarraluopal – Såmmarlappa, 15 km, 5 godz. marszu

 

MS

(1) Schodzimy w deszczu do doliny Tarradalen. Mokre drzewa, krzewy i zioła częstują nas całą wodą, jaka na nie opadła, ścieżki zamieniają się szybko w potoki, a trakty z desek w śliskie pułapki. Czujemy napięcie, które graniczy już ze strachem pojawiającym się nagłymi przypływami wraz z każdym potknięciem i utratą równowagi. W głowie żartobliwa wizja komunikatu z megafonów: uwaga, uwaga to nie są ćwiczenia. Albo dojdziemy, albo będą poważne kłopoty. Uważność, uważność i krok po kroku. Już nic nie jest suche w promieniu kilometrów, ale i na nas. Wszystkie zapewnienia o wodoodporności naszego sprzętu i ubioru wydają się obiecanką dla naiwnych i ci naiwni to, niestety, my sami. Droga jest bez końca i nagle wychodzimy z zarośli na brzeg górskiej rzeki i kryjemy się pod dachem schroniska.

 

(2) Przemiła pani gospodyni schroniska prosi nas na rozmowę, ciekawią ją ludzie z Polski i cieszy się najwidoczniej, że jesteśmy STF members… Pławimy się w luksusie dostępu do cukru i ciepłego pieca. Wylewamy wodę z… worka z namiotem i wodoodpornego pojemnika na aparat fotograficzny. Brzozowe drewno daje dużo ciepła.

 

(3) Idąc doświadczyłem konstatacji, że podczas forsownego marszu każdy pomysł na posuwanie się do przodu bez podnoszenia obolałych i zmęczonych nóg w ciężkich od wody i błota butach, zakończy się fatalnym upadkiem. I nie zależy to od wyznania, koloru skóry, orientacji politycznej i seksualnej, ani nawet od naszych poglądów na demokrację… nie podniesiemy nóg i padamy na twarz w błoto! Wystarczy kilka sekund tego rodzaju pomysłu na przebycie naszej drogi i bęc.

 

 

AN

1) Sponiewierani. Najwyższa forma jedności z naturą: nie ma ani jednego suchego włókna na mnie, we mnie i poza mną. W butach chlupie (najgorsze są pierwsze dwie godziny, później jest już wszystko jedno). Zdążyłam jednak zarejestrować intrygujący moment, w którym cała wściekłość, rezygnacja i chęć ucieczki (tylko gdzie? jak? którędy?) zostały zastąpione zachwytem – stanęliśmy na chwilę w samym środku wysokiego torfowiska. Ta cała emocjonalna drama jakby rozgrywała się na scenie, gdzieś na zewnątrz, byłam w niej i jednocześnie byłam poza nią jednocześnie. Weirdo. I wtedy wyskoczył na nas z krzaków mały renifer i czym prędzej pomknął w inne krzaki. My powlekliśmy się w swoją stronę.

 

 

1.08., Såmmarlappa – Njunjes, 20 km, 6 godz. marszu

 

AN

 

1) Na szczęście już bez deszczu. Za to po niemal bezsennej nocy, jedynej spędzonej w wieloosobowej sali noclegowej na tym szlaku, kiedy okazało się, że podczas marszu zamókł nie tylko kawał namiotu przypięty z boku plecaka M., ale także jego śpiwór w środku plecaka. I ogólnie byliśmy przemoczeni, rozbici, niekompletni i w pół drogi ku oświeceniu. W każdym razie przewracając się z boku na bok w czwartej godzinie walki z chrapaniem zdrowo śpiącego sąsiada, przypomniałam sobie, dlaczego zawsze wędrujemy z namiotem. Marsz do Njunjes okazał się najtrudniejszym doświadczeniem na szlaku – może to zmęczenie ostatniej doby, może wyjątkowo trudny teren, kamienisty i grząski na przemian, z jedną rzeką do przejścia i niezłym podejściem (i zejściem) na sam koniec? Na szczęście Njunjes okazało się być pięknie położone, pod wysoką półką skalną, bardziej górskie niż można przypuszczać patrząc na mapę.

 

 

MS

 

1) Dzisiaj przeszliśmy podwójną porcję kilometrów i mijając schronisko Tarrekaisestugan dotarliśmy do fantastycznie położonego Njunjes. Około 24 km marszu w terenie pozwalającym na rozwinięcie zastraszającej szybkości 2 do 3 km na godzinę powoduje efekt w postaci wykasowania wszystkich zbędnych myśli i dywagacji – to w naszym prywatnym języku: koniec filozofii!

 

2) Rozbijamy mokry namiot daleko od schroniska i badamy krzewinkowe torfowiska pełne moroszki i borówki łochynii. Piękne i wielkie jagody łochynii mają działanie odurzające! Nagle rozśmiesza nas koncepcja odurzania się czymkolwiek w tych okolicznościach i miejscu. Odurzanie się jest mocno przereklamowane i wypływa z niewiedzy. To niewiedza jest odurzająca i lepi się do nas jak brud do ciała. Należy odcinać przyczyny odurzenia poprzez opuszczenie stanu niewiedzy. Po chwili widzimy jasno, że to znowu takie tam spekulacje wypływające z niewiedzy. Siedzimy na wielkim głazie i oganiamy się od komarów. To cała nasza praktyka duchowa.

 

 

2.08., Njunjes – Kvikkjokk, 17 km, 4 godz. marszu, 20 min. łodzią

 

MS

1) Niebieskie niebo, prosty szlak w tajdze i na koniec łodzią docieramy do Kvikkjokk. Po nocy w namiocie rozbitym o dwa metry od miejsca, w którym kiedyś stał Karol Linneusz (Mr Flower Power… jak podpisano żartobliwie kartkę wydaną z okazji 300 lecia urodzin tego znakomitego botanika i sympatyka kultury saamskiej) ruszamy do Jokkmokk. A w Jokkmokk jak to w Jokkmokk – Ajtte, ogród botaniczny, jezioro i Cafe Gasskass z zupą z białej czekolady z dodatkiem ziela arcydzięgla… To już inny rodzaj trekkingu znany nam dobrze z Nepalu – tea shop trekking. Słuchamy planów młodych ludzi przybywających każdego dnia do tego magicznego miejsca. Wszyscy mówią o swoim big hike, ale okazuje się zaraz, że chodzi o dwa lub trzy dni wycieczki… Może innym razem dotrą do swego prawdziwego big hike? W swoim własnym rytmie i czasie.

 

 

3.08.-7.08., Jokkmokk

 

MS

Po trzech dniach obozowania obok schroniska znanego nam z zimowych jarmarków – nie do wiary, jesteśmy tu już czwarty raz! – wsiadamy do naszego ulubionego autobusu do Gällivare.

 

AN

1) Po co się to robi? To turystyka? Testowanie własnych granic? Czy dobrze jest robić to właściwie dla zabawy? For fun? Jestem tu obca i swoja jednocześnie. I tak pozostanie. Bo kiedy wszystko jest obce i swoje jednocześnie, rodzi się smak Realnego.

 

2) Wertując książki znajome półki w bibliotece Ája w Jokkmokk, trafiam celnie:

Ecstasy is
the shaman’s journey
in between the worlds.
It is silent
or stormy.
Ecstasy is
high abstraction,
deep concentration.

Ailo Gaup, The Shamanic Zone, Oslo 2005.

 

Artykuł ukazał się w „Fragile” nr 3 (13) 2011.

 

 

Dodaj odpowiedź