Spisywać tylko fakty doznane. Z Aleksandrem Jasickim o niepoetyckich czasach, debiucie, krytykach, eko-świadomości…

0
1428

Aleksander Jasicki  poeta, publicysta, prozaik, urodzony się 14 lipca 1956 roku w Krakowie. Członek Oddziału Krakowskiego Związku Literatów Polskich, Stowarzyszenia Autorów Polskich w Krakowie oraz Stowarzyszenia Twórczego Artystyczno-Literackiego w Krakowie. Wydawca – założyciel Wydawnictwa WiP „@lsander”. Właściciel Galerii Sztuki „Atelier Piekarnia” w Krakowie. Laureat wielu nagród poetyckich, autor tomików wierszy: Nocy daję kosza (1995), Z Kulą u nogi (1995), Nagość dajmy piękną (1996), Wnyki Bieszczadu (1996), Kochałeś Abla? (1997), Święte drzewa (1999), Skrzydła i inne groźby (2000), Ola B. – poemat SMS-em (2003), Kobieta z Deneboli. Niedokończony testament (2006), Teczka zielonego (22 dowody na współpracę) (2008) oraz Wybacz mi, Bieszczadzie (2008).

 

Aleksander Jasicki w Bieszczadach  (archiwum autora)
Aleksander Jasicki w Bieszczadach (archiwum autora)

 

Czym jest dla Pana pisanie?

W pewnym sensie odpowiedzi na tak zadane pytanie udzieliła w „Posłowiu” do jednej z moich publikacji pani profesor Marta Wyka, gdzie z uczoną precyzją a i w największym skrócie rzecz ujęła następująco: „Aleksander Jasicki uważa literaturę za jedno z niezbędnych narzędzi wyeksponowania ekspresji własnej osobowości. Chociaż nie jest „pisarzem zawodowym”, trwa przy poezji konsekwentnie i wierność ta zwraca uwagę (…)”. Od siebie dodać mógłbym jedynie jeszcze, że były w moim życiu także i inne ważne dziedziny, którym oddawałem się „bez reszty”; zatem były i sport, i muzyka, i turystyka z rodzaju tej tzw. najwyżej kwalifikowanej, i skulptatorstwo, i społeczna służba w Straży Ochrony Przyrody, i wiele jeszcze innych prób poszukiwania sensu i prawa do posiadania swojego miejsca tu, na Ziemi… Kilka lat włóczyłem się również jako znakarz szlaków turystycznych z farbami samotnie po górach, wyznaczając nowe lub odnawiając istniejące szlaki. Ale jednak gdzieś tam przecież równolegle do tych zajęć wciąż był ten, jak to nazwałem w jednym z wierszy, „mobbing nachalnej wyobraźni” transponowany na pisanie, i ono, to poezjowanie, musiało w pewnym momencie zająć miejsce tych wszystkich innych dziedzin, z którymi po kolei – wraz  z upływem czasu i postępującej mojej  choroby – musiałem się rozstawać.

 

Czy towarzyszy Panu jakieś pisarskie motto?

Zastanawiałem się, przyznam, nad tym wiele razy. Owszem, jest jakiś wspólny mianownik dla tego mojego pisania, ale żeby jakieś ogólne motto? Z pewnością nie. Tak naprawdę, to każdej mojej nowej publikacji towarzyszył inny leitmotiv, inne credo, czy motto. (…) W ogóle, uważam, że trudno jest mówić o jakimś wspólnym credo, czymś takim w sensie ogólnym; myślę, że wręcz powinno być ono zmienne. Inaczej przecież jedno dzieło artysty nie różniłoby się od kolejnego, jeśli patronowałaby im ta sama idea. A więc w wątpliwość poddałbym rozwój kunsztu, wyobraźni danego artysty. Jawiłaby się jakoś tak ubogo, nijako. W moim przypadku każdej nowej publikacji towarzyszyło inne przesłanie, misja, czy jak tam jeszcze to nazwać. Chociaż czasem myślę sobie, że jest jednak jakaś dominanta w tym całym moim pisaniu – potrzeba podzielenia się swoją wiedzą i doświadczeniem zdobywanym w tych wszystkich próbach poszukiwania w życiu swojego miejsca. U mnie były to najczęściej próby na niwie działań ekologicznych, chęć podzielenia się wiedzą o zagrożeniach będących wynikiem postępowania człowieka „cywilizowanego”. Jestem pewien, że posiadam ku temu mocny glejt, uprawnioną delegację nadaną mi przez nią samą, Naturę, której wasalowałem od najmłodszych lat i do dzisiaj. Z tym, że w wielu kwestiach moje podejście do spraw z zakresu ochrony niektórych gatunków (na przykład wilka, czy choćby nieprzemyślanej reintrodukcji, czyli próby przywrócenia jakiegoś gatunku na zajmowane niegdyś tereny) transformowało u mnie wraz z upływem lat i obserwowanymi konsekwencjami takich „niby-pożytecznych” działań ze strony człowieka.

 

„Gdybym – mimo wszystko – chciał dla poetyckiej wyobraźni Jasickiego poszukać za wszelką cenę patrona, najbliższy byłby Mistrz Białoszewski” – to słowa Józefa Barana, czy zgodzi się Pan z nimi?

To słowa Józka Barana napisane w jednej z pierwszych recenzji moich wierszy, a mającej rodowód co najmniej trzydziestoletni. Zamieszczonej w bardzo przyzwoitym zresztą wówczas ogólnopolskim miesięczniku. Recenzja bardzo dobra, przy tym nieźle promująca moje „wstępowanie do poezji”, ale też, niestety, zawierająca w sobie ten taki żałosny, wyświechtany, nieszczęsny szablon, którego trzymają się niektórzy krytycy, recenzenci; koniecznie, ale to koniecznie znaleźć dla nowo wstępującego autora jakiegoś mistrza, patrona, wzorzec. Najśmieszniejsze jest to, że ja Mirona Białoszewskiego nie przeczytałem kompletnie nic, do tej pory, Tak się jakoś dziwnie złożyło, zatem nie mogę się z tymi Józka Barana porównaniami zgodzić, czy też nie zgodzić. Nie poznałem jego twórczości, a zatem Białoszewski nigdy nie mógłby być moim świadomym patronem. Owszem, miałem kilku ulubionych poetów, szczególnie poetów języka angielskiego, z których najważniejszym dla mnie był, jest i zapewne już na zawsze pozostanie Dylan Thomas. Jeszcze może Robert Lovell, a z innych obszarów językowych szwedzki poeta Tomas Tranströmer, słowacki poeta Miroslav Válek. W polskiej zaś poezji wyróżniam jedynie Wisławę Szymborską, uważając ją za jedną z najbardziej uniwersalnych pisarek świata – jej teksty w dobrym tłumaczeniu są doskonale czytelne i rozumowo odbierane przez (zwłaszcza) kobiety wszystkich ras i narodowości.

 

Czy któryś z tomików ma dla Pana szczególnie znaczenie – jeśli tak – dlaczego?

O, wie Pani, to jest tak: każdy nowo opublikowany zbiorek wydaje się autorowi w danej chwili tym najważniejszym, najlepiej napisanym, być może także ostatnim, wieńczącym jego „ważną życiową misję”. Bo zawarł w nich najnowsze doznania, najświeższe uczucia. Dopiero z dystansu czasowego można na chłodno, bez dodatkowych emocji obiektywnie na to swoje artystyczne tchnienie spojrzeć. I przy dozie samokrytycyzmu, uczciwości w stosunku do siebie samego – rozliczyć. Jakże często później chciałoby się uniknąć zażenowania, wycofać jakiś tekst z druku, zapomnieć o nim. Są oczywiście, publikacje dla autora ważniejsze, inne mniej ważne. Osobiście ze swojej twórczości wyróżniam tomy wierszy o przesłaniu ekologicznym (którymi w pewnym sensie obudziłem uśpione w innych poetach, zapomniane i jakby nieważne, a może po prostu obce, nieznane im, a przecież jakże istotne wątki eko-świadomości) – chodzi tu o zbiorek pt. Z Kulą u nogi.  Profesor Stanisław Balbus po zapoznaniu się z nim nazwał mnie „jedynym znanym mu ekologistą we współczesnej polskiej poezji”. To było dla mnie poważne wyróżnienie, zachęta do kontynuowania tej tematyki. A już sama metafora w tytule tego tomu zatoczyła bardzo szeroki krąg, została później wielokrotnie wykorzystana w twórczości wielu pisarzy, hasłach reklamowych rożnych inicjatyw i projektów ochrony przyrody, itp. Tematycznie do tego tomiku „dobija” późniejszy mój zbiorek pt.: Święte drzewa – ważny dla mnie również z samej tej przyczyny, że zapisany w nim został pewien okres w moim życiu, kiedy to pióro zamieniłem na rzeźbiarskie dłuto. Później te doznania spisałem wierszami. I jeszcze tomik Kochałeś Abla?, i ten tu, ostatni, który widzi Pani przed sobą,Teczka Zielonego.

 

Aleksander Jasicki w Bieszczadach (archiwum autora)
Aleksander Jasicki w Bieszczadach (archiwum autora)

 

Wśród poetów daje się zauważyć dwie szkoły, jedna popiera wczesne debiuty inna mówi „czekać, czekać” – jak Pan uważa?

O, ze świecą by szukać takich pośród niegdysiejszych młodziutkich debiutantów, którzy na trwałe związali swe życie z poezją. Wczesne debiuty to z reguły kaprys podlotka, przyczynek dla „szpanu” przed klasą, wywyższająca z tłumu rówieśników-licealistów ranga „młodego pisarza”. Powód do  często niczym nieuzasadnionej dumy. To czasem tylko jeden udany utwór, może nawet wcześniej nagrodzony w którymś z lokalnych konkursów literackich, i natychmiast ośmielający autora do poczucia się pełnoprawnym członkiem rodziny poetyckiej.

Z reguły dopiero druga publikacja książkowa może potwierdzić faktyczną wartość debiutu, wrażliwość poety, rozwój jego warsztatu, oryginalność osobowości. Ale pierwsza… Nie, to musi poczekać, „dojrzeć”, „odleżeć swoje” na półce, w szufladzie – żeby był czas na opanowanie tego tworzywa, skomponowanie w sensowną całość; to dobry czas na podjęcie prób druku tych utworów w prasie. Reasumując: czekać, czekać i jeszcze dwa razy, i jeszcze czekać! Żeby wydać jeden dobry tomik poezji, trzeba mieć „materiał” na trzy tomiki, z tego wybrać dopiero. Jeśli chodzi o mnie, siedem lat czekałem w krakowskim Wydawnictwie Literackim na swój (przyjęty przez nich do druku! w 1983 roku!) debiut, a i tak się nie doczekałem; przyszły ustrojowe transformacje, mętne czasy, które oderwały mnie innymi zajęciami od pisania, do którego mogłem wrócić dopiero w latach 90. Nie żałuję tego okresu wyczekiwania, z tamtych wierszy złożonych wówczas do druku, w opublikowanym nareszcie w 1993 roku moim pierwszym tomiku zamieściłem zaledwie kilka. Reszta z dystansu czasu i dojrzewania we mnie świadomości sensu uprawiania sztuki w ogóle – okazała się zbyt słaba, bym jako dojrzały już facet, lub raczej dostrzeżony poeta mógł się ich dzisiaj nie wstydzić.

 

Z kim czuje Pan pisarską ciągłość pokoleniową?

Z nikim, z żadnym z artystów zaprzeszłych, czy współczesnych. Jestem absolutnym i świadomym swego egocentryzmu outsiderem. Tak w sztuce, jak i poza nią. Z żadnym z poetów nie nawiązuję w swoim pisaniu dialogu, nie kontynuuję niczyjej idei, za nikim w ślad nie poszedłem – na tej mojej „głównej ścieżce” nie mijałem się z żadnym poprzednikiem. To była pusta ścieżka, którą nikt wcześniej nie szedł. „Zielona tematyka” była i jest, oczywiście, obecna w polskiej poezji, ale ja nie napotkałem w takich utworach tego czegoś, co nadawałoby głębszy sens sięgania do tej tematyki – inny, niż sama potrzeba podzielenia się przez autora swoją egzaltacją piękna jakiegoś miejsca. Poza doskonałą często techniką opisową nie ma w tych wierszach nic więcej, ponad „pocztówkowość”.

Owszem, w pewnym okresie młodzieńczego odkrywania dla siebie poezji, to – jeśli chodziłoby raczej o „bliskość pokoleniową” – wymieniłbym Wojaczka, Bursę, Stachurę, Bruno-Milczewskiego i kilku innych. Ale oni są przykładem postaw, których nie pochwalam; sława młodzieńcza zrobiła swoje, kontestacja wszystkiego i poglądy anarchistyczne też nie mogły im wiecznie patronować; to wszystko ma swój zmierzch w wieku dojrzałości artystycznej, niosącej z sobą odmienne od młodzieńczych punkty widzenia, odczuwania. I wie Pani przecież, jakie to miało u nich konsekwencje: zapili się, zaćpali, powyskakiwali z okien, powywieszali, potopili. Nie mieli siły(?) talentu(?) woli(?) udowodnić późniejszą, dorosłą już anty-anarchistyczną postawą, tego, że poza buntem i sprzeciwem przeciw wszystkiemu były jednak w ich wierszach jeszcze jakieś inne wartości. Jako „wartość pokoleniowa” przetrwały, moim zdaniem, może najbardziej „teksty śpiewane” Edwarda Stachury, także jego proza.

Moje pokolenie to właśnie ci, których tu przed chwilą wymieniłem. Ale się z nimi nie utożsamiam. Może trochę ze Stachurą, ale bardziej jego prozą, niż poezją – na przykład Siekierezada to niegdyś ulubiona moja lektura ze względu na obszar, w którym się porusza autor, jej bohater. Sam, i to trzykrotnie, przeszedłem pieszo całą kilkudziesięciokilometrową trasę torów kolejki leśnej w Bieszczadach, od Rzepedzi do Majdanu koło Cisnej, i dalej, aż prawie na Moczarne…

Z kolei Poeci „Nowej Fali” to przecież także moje pokolenie, a tu, widzi Pani, ja uważam ten okres za najgorszy dla polskiej poezji XX wieku. Więc żadnej więzi, żadnych pozytywnych emocji….

Wcale nie miałem poprzedników w uprawianej przez siebie tematyce, zatem nie może być mowy o „pisarskiej ciągłości”. No bo będę tu przywoływał Jana Kochanowskiego? Andrzeja Frycza-Modrzewskiego? Czy bliższego już naszym czasom Wincentego Pola? Albo Jerzego Harasymowicza? To „poeci Natury”. Z tym, że oni „opiewali”, a ja „ostrzegam”, i wołam „ratunku!”. Aaa, zapomniałbym tu powiedzieć o Tadeuszu Śliwiaku, zapomniałbym – a to przecież jedynie on mógłby być „wstępnym” tego głównego nurtu mojej poezji. Jego Poemat o rzeźni miejskiej – to jedyny znany mi utwór, który można by podejrzewać o mocne przesłanie ekologiczne. Przejmujący tragizmem, pięknie zapisany dramat. Ale u Śliwiaka akurat jest on „tylko”(?) reminiscencją z dzieciństwa, ulokowanego właśnie na terenie przemysłowej rzeźni. Nie jest początkiem jakiegoś świadomego procesu, wytoczonemu przeciw ludziom. W innych, lokowanych w naturze utworach Tadeusza Śliwiaka, nie napotkałem już podobnej dramaturgii i „tego czegoś”, co pozwolę sobie nazwać „zielonym pacyfizmem”. Czyli, kończąc już ten temat; „bliskość pokoleniowa” – tak. Ale „pisarska ciągłość” – nie, absolutnie nie.

 

Zostańmy jeszcze przy literaturze. Czy zdarzyło się Panu przeczytać książkę i żałować, że to nie Pan jest jej autorem?

W kilku przypadkach tak było, owszem, ale zawsze tyczyło tylko poszczególnych utworów, czy też fragmentów prozy, które jakoś pozytywnie na mnie zadziałały, nigdy zaś całych publikacji książkowych. I nie treści tyczyło, a formy, warsztatu, kunsztu pisarskiego.

 

Zadebiutował Pan w wieku trzydziestu dziewięciu lat, proszę zdradzić, w jakim wieku sięgnął Pan po pióro?

Zadebiutowałem, istotnie, w wieku trzydziestu iluś tam lat, ale Pani ma na myśli debiut książkowy, opublikowanie całego tomiku. Ale byłem już wówczas ponad dziesięć lat po debiucie prasowym, mając „na koncie” kilkadziesiąt wydrukowanych na łamach prasowych wierszy. Było ich wtedy, załóżmy, około dwudziestu kilku; dzisiaj mam na sumieniu ponad czterysta wierszy opublikowanych w przeróżnych, mniej lub bardziej ważnych publikatorach; prasie krajowej, zagranicznej (między innymi paryskiej „Kulturze”, kanadyjskim „Liście Oceanicznym”, nowojorskim „New York Timesie”, australijskiej prasie polonijnej) – a przecież także i w wielu rozgłośniach radiowych i regionalnych programach TV. To w końcu także do tak zwanych „publikacji” się zalicza. Co zaś tyczy się samego pytania – debiutowałem na łamach bardzo popularnego niegdyś „w tamtej Polsce” kolorowego miesięcznika „Dookoła Świata”, mając niespełna czternaście lat. Ale był to artykuł o treści stricte zoologicznej, wskazywałem w nim na zasadnicze różnice w budowie anatomicznej pomiędzy gatunkami słonia afrykańskiego i słonia indyjskiego (śmiech). Później jeszcze jako autor tak zwanych „Myśli”, na łamach „Przekroju”, w wieku lat osiemnastu. Zaś prawdziwy mój debiut poetycki miał miejsce na łamach pisma „Wieści”, chyba w roku 1982, i zaraz potem „Gazeta Krakowska” zaprezentowała moją twórczość, publikując moje wiersze oraz bardzo obszerny materiał biograficzno-poetycki , było to w 1983 roku.

 

Aleksander Jasicki i Ernest Bryll podczas XII Targów Książki w Krakowie (archiwum autora)
Aleksander Jasicki i Ernest Bryll podczas XII Targów Książki w Krakowie (archiwum autora)

 

W Pana wierszach czytamy: „Poecie do lasu bliżej / niż do ludzi”, w innym wierszu: „Swoje w wieżach miasta / nieludzkich odsiedziałem”; jaki ma Pan stosunek do miasta?

Po prostu moje Miasto, oraz taki oddalony kawałek Polski, który nazywam Bieszczadem – to dwie moje własne „małe ojczyzny”. Dla nich żyję, w nich żyję, dzięki nim żyję. Ale wybrałem jednak rolę świadomego outsidera – tak gdzieś obok, niedaleko od ludzi, ale nie w środku, nie w tłumie – ja po prostu nie mam sękatych łokci, nie jestem namaszczony przez jakiegoś mocnego patrona, nie mam tej strasznej woli walki, nie mam nieszczerego uśmiechu hipokryty – i stąd właśnie „bliżej mi do lasu”, do Natury, niż do ludzi. Do przyrody nie trzeba szczerzyć zębów, żeby być przez nią akceptowanym, tolerowanym; wystarczy jej po prostu nie szkodzić… Ale przecież swoje Miasto kocham równą miłością, „nieludzkie wieże” przytoczone przez Panią z mojego wiersza były nieludzkimi dla mnie w pewnym okresie, gdzie poza dom i klinikę szpitala nosa wyściubić nie mogłem. Choćby Bieszczad mój na chwilę zobaczyć.

 

Kraków słychać w Pańskich wierszach. Co najbardziej w nim inspiruje? A może coś przeszkadza?

Jeśli słychać w nich Kraków, to uważne ucho poprzez zawartą w nich moją fascynację tym Miastem, miłość i przywiązanie, musi usłyszeć także skowyt żalu, żalu nad dokonującą się na naszych oczach zamianą potęgi monarszego grodu na zapyziałość wiejsko-buraczanej prowincji. Zacznijmy od tego, że prawdziwych „krakusów” mieszka tutaj około 150 tys., przerażająca większość (około 600 tys.) to tak zwany „element napływowy”, mający za nic ogromną jego wartość historyczną i duchową. Napisałem w jednym z pierwszych swoich wierszy : „Martwią mnie / nie zamknięte bramy Miasta//, a w innym pytam, czy każdemu z tych przyjezdnych wydaje się, że bilet do komnat wawelskich czyni go od razu //właścicielem jakiejś części cielca tego „świętego bawołu”//, jak nazwałem nasze place i ulice, kłute podeszwami butów jak byk na corridzie. I czy wolno im pluć na „sterane wiekiem” chodniki, uprawiać graffiti na zabytkowych murach, wnosić z sobą wulgarny język swojej wioski, itp. Ale nie tylko o „przyjezdnych na chwilę” chodziło, rzecz tyczy się również tego ogromnego stada niby-żaków, z których niegdyś to Miasto mogło nawet być dumne. Ale tylko do czasu, gdy mury uczelni stały otworem dla elit, nie dla szarej masy barbarzyńców z chorymi ambicjami wyjścia z klepiska i stodoły na wyżyny intelektualne. Tu problem też z pewną nierdzewną blachą, z której utoczona jest krakowska konserwa – tą armią bezdusznych, nieczułych na sztukę urzędasów. To co, to nie może boleć? Boli, uwiera, komplikuje plany, ale jednak nie na tyle, żeby przestać kochać to Miasto. Na szczęście szkodnik-urzędnik nie ma aż tak zgubnego wpływu na wnętrze i odczucia artysty…

 

Porozmawiajmy o Bieszczadach, czym są dla Pana? Jak rozpoczęła się z nimi przygoda, która zaowocowała również poetycko?

Czym dla mnie Bieszczady są – już powiedziałem. A początek tej fascynacji? Któregoś roku zawędrowałem tam, prowadząc grupę podobnych do mnie „łazików” i pomyślałem: tak! To właśnie jest to. A znałem już wtedy wszystkie polskie pasma i grupy górskie. Ale tu odkryłem, że nie tak, że z wioski idziesz w las, zdobywasz kolejny szczyt czy schronisko i na powrót schodzisz „do ludzi”, baru z bigosikiem, ciepłej wody w kranie. Tu, zanim kilometrami bezludzia dochodzisz do jakiejś osady, to po drodze jest kąpiel w zimnych potokach, często sen „pod chmurką”, mokre buty, niewygody… W każdym razie wtedy tak jeszcze było, w latach osiemdziesiątych. Jeden autobus raz na dzień, dostawa chleba do GS-u raz na trzy dni, bimbrownia w co drugiej zagrodzie… Czym one są jeszcze? O, ja się uważam za pioniera „gazyfikacji” takich osad jak Smolnik koło Komańczy, Mików, Duszatyn pod Chryszczatą; także autora wielu innych jeszcze pomysłów i rozwiązań, które w jakimś tam stopniu podnosiły standard życia mieszkańców tych „zapuszczonych” jeszcze wtedy miejsc. Ta społeczność bieszczadzkich Łemków, Bojków, Ukraińców i tamtejszych Polaków tkwiła ze swoją świadomością zmian i transformacji, jak to mówi się złośliwie, dwadzieścia lat za resztą Polski. Jeden, dwa telewizory na całą wioskę, z czego możliwy do jakiego takiego odbioru jeden z reguły program. I to chałupa musiała być na górce. A ja nawiozłem kilka używanych, pozbieranych wśród znajomych telewizorów, z Sanoka przywiozłem talerz do anteny satelitarnej – i „poszło”! Teraz jest śmiesznie, bo jedziesz, a tu  – na nieraz walących się, powyginanych do ziemi chałupach – piękne talerze z eternitu, na dachach jak huby na pniakach rosną… Z gazem było to podobnie, aż żal było patrzeć jak całe buki pod blachami kuchennymi na gotowanie się spalały, nawet w letnie upały… Butlę z gazem przywiozłem i starą gazową kuchenkę, poradziłem co i jak, pierwsze kontakty z dostawcami butli z gazem (na wymianę) pomogłem nawiązać. Dzisiaj punktów wymiany butli więcej na tym terenie, niż sklepów spożywczych. I dzisiaj latem nie palą już w piecach, chyba że raz na tydzień pod „podkowami” z wodą na ciepłą kąpiel… Szkoda tyle drzewa było marnować…

 

Czy zgodziłby się Pan z uogólnieniem, że w Pana twórczości dominują dwa nurty: miejski i pierwotny – powrotu do korzeni?

Owszem, zgodziłbym się. Ale z pewną uwagą, że ja korzenie posiadam tylko wewnątrz murów miejskich, więc musielibyśmy przyjąć, że nurtem pierwotnym określa Pani tematykę przyrodniczą moich wierszy, która to tematyka wynika z mojej woli pisania o niej, nie zaś z korzeni dzieciństwa. Oraz uwagą drugą, że jestem również autorem zbiorków wierszy erotycznych – to wtedy mamy już nurt trzeci. Chyba, że tematykę erotyczno-miłosną w literaturze zaliczymy do, jak to Pani określiła, nurtu pierwotnego… Może istotnie tak trzeba całą erotykę – jako popęd tylko – w pierwocinach wszystkiego umiejscawiać, skoro początkiem wszystkiego była… Więc niech będzie tak, jak Pani mówi.

 

W 2003 roku ukazał się niezwykły tomik wierszy Ola B. – poemat SMS-em, w zbiorze umieścił pan kilka zdjęć swojego nagiego ciała. Alicja Baluch zauważyła, że krytyka zareagowała bardziej na kolorowe fotografie niż na teksty słowne, pełne ciepła, ale i odwagi w odsłanianiu obrazów. Jakie miał Pan odczucia?

Jeśli chodzi o recenzje, to w tej pisanej przez panią profesor Alicję Baluch wyraźnie pobrzmiewa zdumienie, że autor pewnej recenzji zwrócił bardziej uwagę na stronę wizualną, czyli oprawę graficzną i o niej właśnie się rozpisywał, nie o zawartości literackiej tomu. Otrzymał zresztą tenże recenzent natychmiastową, celną i ostrą ripostę pióra Szczęsnego Wrońskiego, obecnego prezesa Krakowskiego Oddziału ZLP, którą to recenzję uważam za najwnikliwszą, najbardziej rzetelną z wszystkich na temat tego zbiorku opublikowanych w prasie notek krytyczno-literackich. A było ich kilka, bo przecież ukazała się także w „Superexpressie” pióra redaktor Grażyny Korzeniowskiej, następnie także bardzo pozytywna i równie wnikliwa autorstwa Ignacego Stanisława Fiuta. Nie mówiąc już o wielu listach, SMS-ach i e-mailach z kolekcji prywatnych listów kierowanych do mnie ze strony często znanych i cenionych postaci polskiej sztuki: pisarzy, malarzy, aktorów, z którymi mam zaszczyt i okoliczność znać się i przyjaźnić. Dziennikarz, autor owej nieszczęsnej recenzji, sam sobie tu wystawił opinię o swych umiejętnościach w zakresie krytyki literackiej. A nieskromnie nadmienię tutaj, że szkiców, not krytyczno-literackich, opinii i recenzji mojego poezjowania ukazało się na łamach przeróżnych periodyków około siedemdziesiąt. Zatem – przeczytanie tej odmiennej opinii nie zachwiało moją pewnością potrzeby i sensu dalszego uprawiania przeze mnie tego gatunku sztuki, jakim jest poezja.

 

2008 rok przyniósł z sobą dwie książki poetyckie Teczka zielonego (22 dowody na współpracę) oraz Wybacz mi, Bieszczadzie, jaka była geneza ich powstawania?

Co do tytułu pierwszego z wymienionych tomików, każdy zapewne się domyśli, że jest on rodzajem happeningu, szyderstwem z czasu, w którym żyjemy, którego istota polega głównie na poszukiwaniu tak zwanych teczek, haków, dowodów czyjegoś nagannego, złego, niemoralnego postępowania w przeszłości. No to ja przyznaję wszem i wobec, pro publico bono, oficjalnie i bez przymusu: Tak! Od lat wielu jestem jawnym współpracownikiem Natury, z premedytacją donoszącym jej o wszystkich zagrożeniach z mojej, tak zwanego „człowieka cywilizowanego”, strony. Donoszę jej i donosił będę o planowanym zamachu ze strony człowieka, a przeciwnikom moich działań w nos i na głos mówię: „uważaj!, widzę cię i wiem, co robisz, ostrzegam cię!”. Na rzecz drugiej strony, to jest ludziom przecież również od lat donoszę „co tam w trawie (sic!) piszczy”. A im więcej osób w związku z tym odkryciem mojej „agentury” będzie chciało zająć moje miejsce przy tym moim „poetyckim stole” – tym większa dla mnie radość, a dla Natury pożytek. Tyle względem tytułu. Całość podzielona na dwa cykle: Teczka na MiastoTeczka na Bieszczad, bo jak rzekłem wcześniej obie te moje „małe ojczyzny” po równo leżą mi na sercu i podobnych szkód i cierpień ze strony człowieka doznają. W pisaniu swoim opieram się tylko na wydarzeniach znanych mi osobiście. Nie będę zmyślał wierszy o Tsunami, czy tragedii na World Trade Center, pisał o jakiejś z wojen, płakał nad tragedią Holocaustu (modne!), bo osobiście tego nie przeżyłem. W ogóle śmieszą mnie autorzy, to znaczy ich utwory, w których oni ze śmiertelną powagą próbują poruszać przeczytaną czy też zasłyszaną tylko historię jakichś wydarzeń.

Zaś książka Wybacz mi, Bieszczadzie – powstała z potrzeby pozbierania w całość i uporządkowania w formie opowieści o tej krainie wszystkich dotychczas opublikowanych w moich poprzednich tomikach, lub poza nimi, wierszy „bieszczadzkich”. Od czasu pierwszej mojej prezentacji tych wierszy w kilku miejscowościach bieszczadzkich (Komańcza, Cisna, Wetlina, Ustrzyki), w latach osiemdziesiątych – namnożyło się ichniejszych poetów, w których wierszach krążą całe frazy zapożyczane z moich wierszy. Postanowiłem w pewnym sensie, w takiej autorskiej formie, przypomnieć, kto otworzył wrota do nowej nomenklatury pejzażu tych kniei, kto odsłonił inny niż „harasymowiczowski” obraz… Do czego zresztą za życia zachęcił mnie sam wspomniany Jerzy Harasymowicz, a nie zwykł on, ot tak sobie, odstępować tego „niby-swojego” tematu bieszczadzkiego innym poetom, zwłaszcza co do których miał podejrzenia o konfabulację.

 

A jakie znaczenie w tomiku Teczka zielonego (22 dowody na współpracę) ma dla Pana wiersz List do świadomości, który mnie zaintrygował i nieco zaniepokoił swoją apokaliptycznością. Jak powstał?

A słyszała Pani o akcji, nazwijmy ją: „torebka foliowa”? Wszyscy słyszeli, bo trąbili o tym na cały świat. (Zresztą chyba tylko po to, żeby torebki były nadal w użyciu, tylko trzeba było za nie płacić przy kasie w hipermarketach, <<śmiech>>). Napisałem w tym wierszu jakoś tak: „jabłko Ziemi/ szczelnie owinięte w folię/oddycha ustami ryby//” Trzeba więcej słów, by sobie wyobrazić stan zdrowia habitatu, w którym żyjemy, po którym się poruszamy, żeby to sobie przełożyć na język potoczny? Trzeba wszelkimi metodami i sposobami, różnymi formami przekazu (to przecież także rola dla artystów) uderzyć w uśpioną w ludzkich umysłach świadomość. Ale to nie pierwszy mój wiersz o takim przekazie, było ich już wiele na przykład w tomiku Z Kulą u nogi, czy też Kochałeś Abla?. Tytułowy Abel to nasz, Kainowy „brat mniejszy”, któremu coraz mniej szans dajemy na przeżycie obok nas.

 

Pracował Pan między innymi jako: dozorca, motorniczy tramwajów, urzędnik instytucji miejskich, inspektor Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, czy takie obowiązki nie przeszkadzały w pisaniu?

Wręcz odwrotnie. Przeróżne przeżycia, zdarzenia, doznania, doświadczenia ubogacają zasób tematów, po których można się poruszać i być w tym wiarygodnym, najprawdziwszym. Uważny i wrażliwy na szczegół i prawdę czytelnik nie da się nabrać na hucpę. A co się tyczy samego mego życiorysu, to podała Pani tylko ułamek, krótki zaledwie odcinek mojej dróżki życiowej. Dozorcą domu byłem, bo był to warunkiem otrzymania przeze mnie służbowego mieszkania, motorniczym tramwajów byłem, bo w ten sposób uniknąłem w latach 70. poboru do wojska. Do pracy w Republice Federalnej Niemiec, czy do Austrii w latach 80. jeździłem, bo trzeba było jakoś utrzymać rodzinę, byłem taksówkarzem, potem miałem gastronomię uliczną i hot-dogi i kukurydzę sprzedawałem, bo Jeden Taki powiedział, że trzeba „brać sprawy w swoje ręce”. Trochę wcześniej żyłem także z organizowania imprez turystyki górskiej, w jednej z firm założyłem zespół muzyczny. Jeszcze własny zakład konserwacji zieleni prowadziłem, także galerię sztuki pod nazwą „Atelier Piekarnia” na moim rodzinnym Salwatorze. I myśli Pani, że ja mógłbym mieć jakiekolwiek powody do najmniejszego choćby kompleksu związanego z własnym życiorysem? Że studiów żadnych nie skończyłem? Więcej pojąłem, samemu dochodząc do sedna wielu spraw. Napisałem o tym wiersz, miał tytuł Ciężar samorodka. Nie, kompleksów żadnych nie mam. A czy takie zajęcia, oddalone przecież od literatury, mogą być przeszkodą dla jej uprawiania? Zapewniam, że nie, wręcz na odwrót; taka wielokrotna zmiana częstotliwości i ostrości celownika wyobraźni stanowi kapitalną, bo wiarygodną i zróżnicowaną bazę tematyczną.

 

Aleksander Jasicki i Małgorzata Lebda na XII Targach Książki w Krakowie (archiwum autora)
Aleksander Jasicki i Małgorzata Lebda na XII Targach Książki w Krakowie (archiwum autora)

 

A jak żyje się Poecie w tych „niepoetyckich” czasach?

Czasy rzeczywiście nie bardzo poetyckie, bezduszne jakieś, odwrażliwione na krzywdę i niesprawiedliwość, bez miejsca na przeżywanie uczuć wyższych, a co najmniej tych z rodzaju zwykłych, ludzkich. Tak zawsze było, gdy ludzkość zmieniała wyznawane dotychczas religie, burzyła posągi, stawiała nowe pomniki. Jest religia nowa, jest nowy bóg, bożek, bożyszcze. To Mamona; bóg czy może bogini, załóżmy – nędzny transwestyta, uzurpator-przebieraniec, uosobienie, a raczej urzeczywistnienie wszelkiego zła i nieszczęścia, hipnotyzer najbardziej wydawałoby się odpornych umysłów i osobowości. Jak żyje się w takich czasach poecie? Ależ proszę Pani, poetą się jest w każdych czasach, warunkach i okolicznościach – czyż w krwawych czasach różnych zawieruch wojennych, rebelii, powstań, czy też skrytego ludobójstwa, nie powstawały aby najprzedniejsze utwory literackie, poematy, które na trwałe wpisały się do kanonu literatury pięknej? Poeta robi swoje wbrew kłodom i przeszkodom, jeśli poetą jest naprawdę. Prawdziwy poeta pisze, „robi swoje” zarówno w czasie szczęśliwym, jak i wtedy, gdy odcinają mu nogi, głodzą, niewolą. Naprawdę, niech Pani nie wierzy w to obrzydliwe stwierdzenie, że „Poetą się nie jest, że poetą się bywa”. Poetą się po prostu jest zawsze! O ile się jest poetą…

 

Jaki, Pana zdaniem, jest obecny stan, kondycja poezji polskiej?

Fatalny. Celowe działania dzisiejszych kreatorów kultury (z kręgów, które nazwałbym nie do końca polskimi) i znajdujących się w ich rękach mediów promujących dziś jedynie sprzedażną tandetę, wywarły ogromny negatywny wpływ na tożsamość i kondycję twórców. Jesteśmy w dobie patronowania przez media różnym podejrzanym „karierkom” artystycznym, w tym literackim, namaszczaniu przeróżnego rodzaju odmieńców, artystów-imbecylów w typie: Wojewódzki, Rutowicz, Doda, Majewski – nie zaś twórców sztuk prawdziwych, a już zwłaszcza literatury zwanej niegdyś „piękną”. Bynajmniej! Dziś piękną ta sztuka jest, którą można pięknie sprzedać, pięknie na niej zarobić. Poetom niełatwo w tym klimacie, okopani gdzieś na obrzeżach całego tego współczesnego artystycznego chłamu – trwają na dnie tych okopów w literackim sosie własnym, wydając nieśmiało od czasu do czasu ledwo słyszalne rzężenia w postaci kolejnego zbiorku wierszy, którego nikt nie dostrzeże. Tzw. krytyka literacka praktycznie nie istnieje lub ledwo ćwierka w rękach amatorów, dotkliwy brak mecenatu państwa nad utrzymaniem przynajmniej do niedawna istniejącej formy pomocy dla artystów zmusza autorów do uprawiania sztuki za własne pieniądze, dzielenia czasu pomiędzy jej uprawianiem a zdobywaniu na to środków finansowych; to musi przecież mieć ujemny wpływ na jej poziom. Może literaci od poezji przetrwają, może jednak mimo wszystko powstają w tym czasie dzieła wartościowe, tylko kto i jak ma się o tym dowiedzieć, skoro stopione ogarki z dotychczasowych świeczników poezji trzymają się kurczowo, i niełatwo na tle tych wypalonych knotów młodym blaskom zajaśnieć… W każdym razie – nie na barykadach dziś zarówno starzy, jak i młodzi poeci; nie w szturmie, a w okopach tylko, okopach…

 

Dlaczego Pan pisze, skoro ma Pan poczucie, iż poezja nie trafia do tłumów i czy Panu zależy by trafiała, czy poeci powinni walczyli o „rząd dusz”?

Śpiewam, bo muszę… – pamięta Pani to? Skaldowie to śpiewali. Po wierzchu niby nic, a ileż w tym króciutkim fragmencie tekstu zagadek, niedomówień, „samo-pytań”, dlaczego?, a i radości, że jakaś przyczyna przecież jest. I tak na dobrą sprawę mógłby ten fragment tekstu posłużyć jako odpowiedź na Pani pytanie. Zresztą, konia z rzędem temu, kto potrafiłby ująć ten problem mądrze, nie posługując się przy tym banalnymi sformułowaniami. Bo czy istnieje jakieś racjonalne uzasadnienie dla podejmowania prób tworzenia sztuki, pławienia się w niej? Artysta, poeta, to takie oryginalne zwierzę, który tym różni się od krowy, że poza żuciem i wydalaniem, posiada jeszcze rozum, i z jego możliwości czyni użytek; to jest constans, natomiast skąd u niego ten przymus wydobywania na zewnątrz tych podzbiorów swojego mózgu? Można mówić o motywacjach, oczywiście są powody kontynuowania raz rozpoczętej z którąś ze sztuk przygody – choć to dziś ani modne, ani opłacalne. Osobiście sam je posiadam, ale, przyznam, jest jeden szczególny, który ma dla mnie znaczenie największe – to moje rozmowy, spotkania z uznanymi artystami sztuk przeróżnych; ich głos, opinie, wymiana myśli. To w nich, nie w recenzjach krytyków, odnajdywałem największą otuchę, odnotowując w nich pełną akceptację, także zachętę, namowę, wręcz nakaz do kontynuowania tego mojego romansu z poezją.

Większość z nich to rozmowy, czy listy prywatne – więc cytować nie bardzo mogę, no, chociaż może taki maleńki wyjątek – krótki liścik „najświeższy” z rąk artystki światowego formatu, skrzypaczki Kai Danczowskiej, który otrzymałem po przeczytaniu przez nią ostatnich moich publikacji: „Właśnie skończyłam. Dziękuję za piękny prezent.(publikacje). Piękniejszego być nie może. Kapitalne. Denerwujące. Zaskakujące. Przenoszące. Rozbawiające. Ukośne. Pod włos. Na mgnienie uspokajające. Inspirujące (…)”. Takie głosy zdecydowanie bardziej sobie cenię, niż opinie jakiegokolwiek krytyka czy recenzenta, który prawdopodobnie nigdy w swoim życiu nie stworzył nic własnego, albo przeżył już pożar swojego talentów – to tylko żerowanie na czyimś dorobku, próba utrzymania się na powierzchni, choćby poprzez przypominanie swojego nazwiska. A już, nie daj Boże, krytyk-poeta! Tu zazdrość zabija obiektywizm oceny, poczucie zagrożenia i strach o własną pozycję nakazuje im co najmniej przemilczać nowe zjawiska w sztuce.

A rząd dusz? O Jezu, tylko nie to, to Konrad mógł sobie tak w celi pohukiwać na Boga; dzisiaj mamy wystarczający wysyp rozmaitych szamanów, którzy całymi społeczeństwami – w słusznej, czy niesłusznej sprawie – manipulują. Poeta już nie musi…

 

Marzenia?

Prozaiczne: jeśli jest jeszcze dla mnie jakiś kupon na życie – to poproszę. Ale – bez bólu! Nie budzić się z lękiem przed nim, nie stawiać kroków z sykiem zagryzając język, zachować wzrok, który się coraz bardziej oddala… Śmierci się nie boję, kilka lat w chorobie pozwoliło mi oswoić owo stado pasących się w mózgu myśli typu: „co potem?”. Tylko ten ból, gdyby chciał odstąpić! Ot, i całe moje marzenia.

 

Czego Panu z całego serca życzę i bardzo dziękuję za rozmowę.

 

 

Dodaj odpowiedź