Więcej nieba!

0
1094

Publiczność tegorocznej edycji zdobywającego coraz większy światowy rozgłos Festiwalu „Transatlantyk” miała okazję uczestniczyć w koncercie niezwykłym. 7 sierpnia Aulę Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu wypełniły eksperymentalne dźwięki autorstwa prawdziwych tuzów muzyki awangardowej – Yoko Ono i Thurstona Moore’a. Połączenie sił tych dwóch nieszablonowych postaci (którym na perkusji towarzyszył Adam Gołębiewski) – kompozytorki, poetki, malarki, pionierki konceptualizmu i działaczki na rzecz pokoju (że ograniczę się tylko do kilku profesji wykonywanych przez Ono)[1] oraz gitarzysty, wokalisty, twórcy muzyki filmowej i producenta, kojarzonego najczęściej z nieistniejącą już formacją Sonic Youth, musiało przynieść ciekawy efekt.

Laureatkę Glocal Hero Award, najważniejszej nagrody przyznawanej w ramach Festiwalu „Transatlantyk”, znamionuje przede wszystkim uporczywe, zakrawające wręcz o rozpacz, dążenie do przełamywania utartych schematów – czy to estetycznych, czy to światopoglądowych[2]. Ta kojarzona z awangardowymi nurtami w sztuce artystka od samego początku wyraźnie zaznaczała swą odrębność, nieprzystawalność oraz bezkompromisowość w działaniu, która dawała jej siłę do odważnego kroczenia „pod prąd”. Trudno oczywiście nie docenić wpływu nonkonformistycznego stanowiska Lennona, z którym Ono współpracowała zarówno na muzycznym, jak i „ideologicznym” gruncie, jednak nietuzinkowość tej spadkobierczyni arystokratycznego rodu dała o sobie znać zdecydowanie wcześniej – kiedy jeszcze nie spotkała swojego przyszłego współmałżonka.

"Transatlantyk", materiały prasowe organizatora

Ta swoista konsekwencja i niezłomność w dążeniu do celu, cechująca zresztą także jej postawę życiową (w eseju SKYTALK with love to Denmark, dołączonym do katalogu wystawy z 1992 roku, wspominała: „Powiedziałam sobie wtedy […] dopóki niebo tam będzie, nigdy nie spiszę swojego życia na straty”[3]), znalazła odzwierciedlenie w programie zaserwowanym przez Ono i Moore’a poznańskiej publiczności. Usłyszeliśmy zarówno typowe dla dorobku Japonki protest songi czy manifesty (np. w formie piosenki Rising: Listen to your heart / Respect your intuition / Make your manifestation / There’s no limitation), jak i sugestywne melodeklamacje oraz wokalizy – często ograniczone w warstwie tekstowej do zaledwie kilku sylabizowanych słów. Nietrudno się domyślić, że tego rodzaju limitacja sprzyja artykułowaniu zawartych w muzyce pierwotnych emocji (zgodnie z określeniem artystki, „zupełnie nagiej prawdy”) i posiada wyraźnie terapeutyczną funkcję[4]: „Jednak kiedy ja chcę powiedzieć w piosence <<przepraszam>>, nie mam ochoty robić tego w ten sposób [mówi, zaśpiewując]: <<I’m sorry, mother>>, lecz wolę wyrazić emocje inaczej [zawodzi, jąkając się]: <<I’m so-or-or-orrrry>>. Osoba jąkająca się czuje coś bardzo autentycznego, nie zmuszając się, żeby mówić zbyt gładko. […] Kiedy jesteś naprawdę zdesperowany, zwyczajnie obywasz się bez sztucznych opisów i ozdobnych przymiotników, żeby wyrazić, co czujesz”[5]. W tym kontekście dochodzące ze sceny krzyki, zawodzenia i lamentacje, wspierane przez brzmieniowe eksperymenty Moore’a, stają się bardziej zrozumiałe.

"Transatlantyk", materiały prasowe organizatora

Intrygujące poczynania wokalistki i członka Chelsea Light Moving przedzielały solowe prezentacje Thurstona Moore’a, który wykonał chociażby niezwykle klimatyczną Schizophrenia z repertuaru Sonic Youth. Artysta – poruszający się jednak w nieco innej stylistyce niż Ono – wzbogacił interpretacje Japonki o post-rockową wrażliwość i mocne gitarowe brzmienie. Całości dopełniały awangardowe filmy Ono, towarzyszące bądź poprzedzające (jak w przypadku Bottoms, osiemdziesięciominutowego obrazu przedstawiającego zbliżenia nagich pośladków znajomych artystki, chodzących po ruchomej bieżni) muzyczne zmagania tria. Wizualizacje, często epatujące nagością i seksualnością (wystarczy wspomnieć projekt Fly, którego główną bohaterką jest… mucha przemierzająca nagie kobiece ciało), świetnie korespondowały z muzyką, przypominającą momentami krzyki i lamentacje potępionych (przez świat? przez wyższą instancję? przez krytyków sztuki? przez środowisko artystyczne?) dusz. W kontekście trudnych doświadczeń Yoko oczyszczająca i iście demaskatorska funkcja tej twórczości zyskuje na wyrazistości, zaś sama sztuka Japonki jawi się jako – mówiąc wprost – autoterapia[6].

Długo oklaskiwany koncert zakończył się symbolicznym – i fizycznym – pojednaniem dwojga artystów, którzy padli sobie w ramiona, obciążone przez gitary elektryczne… Nietrudno się domyślić, jaki efekt akustyczny owo „starcie” przyniosło. Gest ten był niewątpliwie kolejnym hołdem oddanym spontaniczności i wolności twórczej – elementom, bez których dokonania zarówno Yoko Ono, jak i Thurtsona Moore’a straciłyby rację bytu.

"Transatlantyk", materiały prasowe organizatora

Niewątpliwie dorobek i koncepcja artystyczna Japonki nie należą do najłatwiej przyswajalnych, stąd reakcje słuchaczy przyjmują skrajne postaci – od nieposkromionego entuzjazmu do całkowitego odrzucenia. Jedno jest pewne: nikt nie pozostaje wobec tej twórczości – której źródłem jest „pragnienie i nadzieja na więcej i więcej nieba”[7] – obojętny. Wszystkie zarzuty pod adresem tej eksperymentalnej sztuki Yoko może zaś odeprzeć jakże szczerym i ujmującym wyznaniem: <<Proszę, zaakceptujcie mnie. Jestem szalona>>[8].



[1] W latach 1961-2000 Yoko Ono stworzyła ponad 750 wystaw sztuki, fotografii, performance’ów, koncertów, filmów i nagrań. Por. J. Cott, Yoko i John. Dni, których nigdy nie zapomnę, tłum. Ł. Müller, Kraków 2013,        s. 256.

[2] Postawę Yoko Ono doskonale streszcza zalecenie Lwa Tołstoja: „Postaraj się, żeby było dziwnie”.

[3] J. Cott, Yoko i John. Dni, których nigdy nie zapomnę, dz. cyt., s. 166. W innym miejscu – mówiąc o szykanach, które rzucali pod jej adresem m.in. fani Beatlesów – stwierdziła: „Jeżeli się skoncentrujesz i będziesz umiał zmienić tę negatywną energię, ona ci pomoże. Jeśli uwierzysz, że ona cię zabije, rzeczywiście cię zabije”.

[4] Wszak – cytując Novalisa – „każda choroba jest problemem muzycznym, który można uleczyć muzyką”. Muzyka zaś – i generalnie sztuka – zgodnie z teorią Yoko, to rodzaj ocalającego piękna, które może zbawić świat. Por. J. Cott, Yoko i John. Dni, których nigdy nie zapomnę, dz. cyt., s. 136, 277-278.

[5] Tamże, s. 144-145.

[6] Wydaje się, że artystce blisko jest do postrzegania działalności twórczej jako „najwyższej konieczności”, dzieła sztuki zaś jako tworu, który w pewien sposób „uwiera”, dopóki – niczym dziecko – nie zostanie wydany na świat. Potwierdzają to dobitnie jej wypowiedzi: „Piszę, żeby powstrzymać się przed wyskoczeniem z nieba,        i robię to z szybkością maszyny elektrycznej. Pisanie, podobnie jak muzyka i malarstwo, jest moją przytulanką, z którą czuję się bezpiecznie”; „Kiedy zakończyłam tworzenie swojego albumu na stole mikserskim, to było jak wypuszczenie światła na zewnątrz. Czułam się jak madame Curie odkrywająca nowy, uporządkowany świat”. Por. Tamże, s. 256, 138.

[7] Tamże, s. 259.

[8] Tamże, s. 171.

Dodaj odpowiedź