Norient Film Festival 2023

0
974

W Norient Film Festival mogłem uczestniczyć pierwszy raz dzięki pandemii, kiedy to w 2021 roku wydarzenie nie mogło odbyć się stacjonarnie i przeniosło do sieci. Kolejna edycja, którą tu relacjonowałem, odbywała się w trybie hybrydowym. Tegoroczna już tylko na miejscu, czyli w Bernie, ale jako że znów nie udało mi się dojechać, skorzystałem z uprzejmości organizatorów, którzy zapewnili dostęp do filmów. Podkreślam to, bo dwunasta odsłona rozwinęła to, co dotychczas było programem towarzyszącym, czyli koncerty i dyskusje rozgrywające się w tzw. bubles. Przypieczętowaniem tego było pozbycie się słowa „film” z nazwy. Od zeszłego roku kierownictwo artystyczne jest rotacyjne, tym razem sprawowała je Claudia Popovici, artystka zajmująca się fotografią i filmem, członkini zespołu kuratorskiego Norientu od marca 2021 roku.

Zacząłem od „Neptune Frost” (2021), jedynego filmu, o którym wcześniej słyszałem. Jego pomysłodawcą jest Saul Williams, raper, poeta, kompozytor, znany choćby z filmu „Slam” czy musicalu „Holler If Ya Hear Me”. „Neptune Frost”, swój reżyserski debiut, współtworzył z Anisią Uzeyman, z którą wcześniej współpracował przy teledysku do utworu z albumu „MartyrLoserKing”. Ta wieloznaczna figura, dla której punktem wyjścia było nawiązanie do Martina Luthera Kinga, powraca i tutaj. Kilka wątków przeplata się ze sobą, a najbardziej znaczącym wydaje się bunt w kopalni koltanu w Burundi.

Postaci spotykają się w nie do końca zdefiniowanej przestrzeni, która stanowi azyl i pozwala budować nową wspólnotę, ale jej niejasny status sprawia, że zagrożenie może nadejść w każdej chwili. Jest afrofuturystycznie i cyberpunkowo, dynamicznie i kolorowo. Przyczynia się do tego muzyka – wyraziste teksty, chwytliwe rytmy i surowa elektronika. Jest też sporo metafor i przenośni, które można interpretować na wiele sposobów, co sprawiło, że czasem miałem wrażenie pewnego roztrwonienia potencjału. Może potrzebowałbym pewnego dookreślenia czy domknięcia, ale rozumiem, że tu chodziło raczej o nowe otwarcie i roztoczenie perspektyw.

Podobnymi środkami, choć na mniejszą skalę, posługuje się krótkometrażowy „Kwetu Kwanza” (2022) Noah Grothego i Devisa Ahimbisibwe z Ugandy, również podejmujący kwestię niszczenia środowiska naturalnego. Taniec na wysypisku i stroje ze śmieci to wymowny i poruszający komentarz do stanu cywilizacji. O ile tutaj przyglądamy się zniszczeniu, to w „Atlantic Ragagar” (2022) Gilles’a Aubry’ego niejako mu się przysłuchujemy. Na marokańskim wybrzeżu zanieczyszczenie wody stanowi poważny problem – oprócz komentarza rzeczowego i poetyckiego, mamy też próbę wejścia w dialog ze środowiskiem. Trudno powiedzieć, czy w utworach Imane Zoubai faktycznie zostały wykorzystane nagrania wody (obraz coś takiego sugeruje), ale nawet jeśli nie, to dźwięki wydobywane przez nią z ciała mają swoistą akwatyczną jakość (na szczęście bez uładniania). Gdzieś nad tymi kwestiami płynnymi ruchami kamery krąży „The Grief Interval” (2021) Aury Satz wyabstrahowujący obrazy wyłączonej z użytku elektrowni węglowej. Nie jestem fanem twórczości Sarah Davachi, ale tu jej muzyka doskonale zagrała. Z krótkich metraży warto jeszcze wspomnieć „Isn’t It a Beautiful World” (2021) Joseph Wilson, w którym stary utwór Delli Derbyshire i Barry’ego Bermange’a dostaje nowe życie jako intrygujący komentarz do sytuacji osób LGBTQ+.

Na festiwalu swoją premierę miał „Singeli Movement: Greed for Speed” (2022) Jana Moszumańskiego. Polski artysta wybrał się do Dar es Salaam, największego miasta Tanzanii, gdzie rozwija się tytułowy gatunek, o którym świat usłyszał w 2017 roku, gdy Nyege Nyege Tapes wydało kompilację „Sound of Sisso”. Film powstał zresztą we współpracy z tą wytwórnią, dla której artystów Moszumański tworzył wcześniej teledyski. Zaczyna się ciekawie, od osobistej perspektywy dorastania w zmieniającej się po 1989 roku Polsce, co zostaje zestawione z kapitalistycznymi przemianami w Tanzanii. Szkoda, że potem nie jest to pociągnięte – z jednej strony rozumiem niechęć do pochodu gadających głów, zapraszania jakichś ekspertów, którzy pochyliliby się nad tematem, ale wydaje mi się, że można było pogłębić kontekst. Zapewne chodziło o oddanie głosu samym zainteresowanym, nie mówienie o nich za nich. Ale film jest i tak wytworem jakiegoś autora, jest tak czy inaczej wynikiem jego decyzji czy charakteru, więc można byłoby to otwarcie przyznać, może nawet pograć z tym. Akurat w przypadku muzyki, która fascynuje i inspiruje twórców zagranicznych, poproszenie o komentarz kogoś z zewnątrz miałoby sens. Wydaje mi się, że film próbował przekazać tę surową energię muzyki, ale po pierwsze, nic nie zastąpi doświadczania jej na żywo, a jeśli ktoś potrzebuje namiastki, to w sieci jest już sporo występów artystów singeli. Szkoda, że mając dostęp do nich nie zgłębiono kwestii środków produkcji – na ekranie przemyka, że grają, używając programu VirtualDJ, fajnie byłoby dowiedzieć się, jak go (nad)używają. Tu przynajmniej podjęto próbę jakiegoś wniknięcia, natomiast „A Sound of My Own” (2021) Rebeki Zehr to przepuszczona okazja do opowiedzenia historii kolektywu Embryo.

Bohaterki i bohaterowie czterech kolejnych filmów od dojmujących przyziemnych kwestii nie mogą uciec, nawet gdyby chcieli. W „Libende Boyz” (2021) Wendy Bashi towarzyszy tytułowej grupie hip-hopowej w ich codzienności. Mieszkają w Beni, na północy Demokratycznej Republiki Konga, gdzie, jak słyszymy w urywkach programów w samochodowym radiu, sytuacja jest napięta – bojówki nękają ludność cywilną. Zespół próbuje jednak koncentrować się na tworzeniu, wierząc, że tak może zmienić coś w swojej społeczności. Z bliska obserwujemy ich codzienne zmagania z nagrywaniem czy organizowaniem koncertów. Oglądając, zastanawiałem się, czemu film jest taki krótki (46 minut), zwłaszcza że wydawało się, że chłopakom idzie coraz lepiej. Działalności w tej formie położyło kres zabicie jednego z członków i decyzja pozostałych o wyjechaniu do Ugandy.

Także Isaac Mutant, bohater wyreżyserowanego przez Leboganga Rasethabę i Nthato Mokgatą (aka Spoek Mathambo) filmu „Mutant” (2020) nie poddaje się przeciwnościom losu. Zostajemy wrzuceni w trudną rzeczywistość kapsztadzkiego Cape Flats, gdzie raper stara się przetrwać, a jednocześnie być głosem wykluczonych. Nie dość, że apartheid się nie skończył, tylko przybrał inną formą, to pojawiają się nowe napięcia, w filmie sygnalizowane przez używanie określeń „black” i „coloured”. Mutant nie przebiera w słowach i wręcz szuka konfrontacji, za co bywa krytykowany nie tylko przez białych. Te głosy, i w ogóle wprowadzenie innych postaci, dobrze robią filmowi, który inaczej mógłby być aż zbyt intensywny. Dostajemy też fragmenty teledysków i koncertów, ale szkoda, że nie została bardziej nakreślona artystyczna droga bohatera (choć może to świadoma decyzja, skoro współpraca z Die Antwoord została wspomniana mimochodem). W zastanej rzeczywistości rozpycha się, chcąc nie chcąc, bejrucki zespół Slave to Sirens, który poznajemy dzięki „Sirens” (2022) Rity Baghdadi. Nie dość, że występują w nim wyłącznie kobiety, to jeszcze grają metal. Towarzyszymy im zarówno podczas koncertów i prób, jak prywatnie, bo (niespodzianka!) te dwie sfery się przenikają. Do tego stopnia, że wydaje się, że zespół może się rozpaść. W nienachalny sposób jest to zarazem film o odkrywaniu siebie dzięki tworzeniu. Tak w sumie można by podsumować też wenezuelski „Me & the Beasts” (2021) Nico Manzano. Film zwraca uwagę choćby dlatego, że jest jedyną w zestawie pełnometrażową fabułą (chciałoby się więcej). Tu bohater jakby próbował uciec od rzeczywistości w muzykę, co udaje się tylko do pewnego stopnia. Poznajemy go w momencie, gdy niespodziewanie odchodzi z zespołu, ale postanawia potraktować to jak szansę na coś nowego. Trochę studzi go rozmowa ze znajomą, która akurat porzuciła muzykę i zamierza wyjechać za granicę (można się domyślać, że z powodów ekonomicznych). Przy okazji mówi też, że w obecnych okolicznościach tworzenie wydaje jej się fanaberią. Mimo wszystko Andrés kontynuuje, w czym towarzyszą mu tajemnicze postaci (fajnie, że ich status jest nieokreślony), a do indierockowego smęcenia zaczynają dochodzić eksperymenty brzmieniowe. Opis postuluje komedię, ja akurat się nie śmiałem (może dlatego, że ta tematyka jest mi zbyt bliska), ale ogląda się go bardzo dobrze, także dlatego, że jest wysmakowany wizualnie.

Dużo z przywoływanych powyżej kwestii w historycznej perspektywie stawia „Leave the Door Open” (2021) Ümran Safter. Dokument przedstawia mniej znany rozdział z życia Nesuhiego i Ahmeta Ertegunów, późniejszych założycieli Atlantic Records. W 1934 roku przybyli do Waszyngtonu, jako że ich ojciec został ambasadorem Turcji w USA. Wcześniej pełnił tę funkcję w Wielkiej Brytanii i to tam synowie zafascynowali się jazzem. Cieszyli się, że będą bliżej źródła i oczywiście zamierzali z tego skorzystać. Nie tylko wymykali się na koncerty, ale też kupowali płyty. Co okazało się wcale nie takie łatwe, bo w sklepach nagrania Afro-Amerykańskich muzyków nie były powszechnie dostępne. Dobrze, że kwestiom segregacji rasowej poświęcono tutaj wiele miejsca, choć zbyt częste powtarzanie, jak to jazz był muzyką wolności sprawia, że robi się z tego wyświechtany frazes. Działania braci są wystarczająco wymowne: zaczęli oni zapraszać na lunche muzyków, którzy akurat grali w mieście, a spotkania przeradzały się w jam session (brali w nich udział także biali muzycy). To oczywiście wywoływało nieprzychylne reakcje z zewnątrz, ale nawet kongresmen nie mógł nić poradzić na to, co dzieje się w ambasadzie. Co więcej ojciec okazał się fanem jazzu – tytuł został zaczerpnięty z jego wypowiedzi, gdy raz przyszedł do synów podczas jam session, oni sądzili, że każe im je zakończyć, ale on stwierdził, że to ładna muzyka i żeby zostawili drzwi otwarte. Gdy bracia chcieli zorganizować koncert, na którym zarówno na scenie jak i pośród publiczności mogłyby się znajdować osoby o różnym kolorze skóry, to wynikła z tego nietypowa kooperacja międzywyznaniowa. Jedynym miejscem, które się na to zgodziło było żydowskie centrum kultury.

Innych tureckich migrantów poznajemy w „Aşk, Mark ve Ölüm” (2022) Cema Kayi. Przywołuje on może lepiej znaną historię, robotników sprowadzanych od lat 60. do RFN, ale robi przez pryzmat muzyki. Rzecz jasna była ona blisko związana z ich losami, bo najpierw przede wszystkim zdawała sprawę z ich niedoli. W niezwykle sprawnym połączeniu materiałów archiwalnych i przeprowadzonych przez reżysera wywiadów przyglądamy się historii ruchu pracowniczego, powstającemu na obczyźnie tureckiemu przemysłowi fonograficznemu oraz barwnym weselom. Przez hip-hop docieramy do czasów współczesnych i aż się sam dziwię, ile udało się w półtorej godziny opowiedzieć – bez poczucia natłoku.

W „The Sound of Friendship: Warm Wavelengths in a Cold, Cold War” (2022) Anandita Bajpai przybliża zaskakujące relacje między NRD a Indiami, które wytworzyły się dzięki magi fal radiowych. W ramach akcji nakierowanej na szerzenie przyjaźni między narodami Radio Berlin International od 1967 roku nadawało także w hindi, co spotkało się z dużym zainteresowaniem. W Indiach powstawały kluby słuchaczy, a autorka dotarła do prowadzącego jeden z nich, razem z nimi przedzieramy się przez sterty memorabiliów. Są też wypowiedzi niemieckich pracowników radia i jako, że mam słabość do tego medium, to chwytały mnie za serce opowieści o tych zapośredniczonych spotkaniach – wymianie listów, fotografii, poczucia więzi zbudowanej właśnie dzięki głosowi. Mimo to nie da się ukryć, że jest to film skromny, zapewne efekt akademickich badań autorki, i choć trwa tylko godzinę, to chwilami się dłużył (powtarzające się sceny buszowania w zbiorach).

W czasie i przestrzeni przemieszczamy się też w „Oh, It Hertz!” (2021) Gunnara Halla Jensena (tak, tego od „Gunnar szuka Boga”). Naszą przewodniczką jest Laurie Amat, wokalistka i pasjonatka (nagrywania) odgłosów otoczenia. Początkiem peregrynacji jest teoria, że to Goebbels doprowadził w 1939 roku do zatwierdzenia jako międzynarodowego standardu tonu podstawowego 440 Hz (wedle którego stroiły się orkiestry). Rozpoczyna się więc filmowe śledztwo – jest mowa o tym, jak to 432 Hz były częstotliwością naturalną obecną w wielu kulturach na całym świecie. Ale potem odbiegamy od punktu wyjścia i wydaje się, że była ona jedynie pretekstem. Jeśli przystać na to meandrowanie, to można się cieszyć serią spotkań z ciekawymi ludźmi, dla których ważny jest dźwięk. Poznajemy pana pochłoniętego cymatyką, który zwraca uwagę na to, że wszystko wibruje i audiofila, ale nietypowego, bo wierzącego w najprostszy sprzęt, a nie złote kable. Jest też japońska artystka Yoko Sen, którą długi pobyt w szpitalu skłonił do zajęcia się audiosferą tych przybytków. Toby Heys, badacz, ale też praktyk współtworzący AUDINT z Kode9, opowiada o wojskowych wykorzystaniach dźwięku (zwłaszcza w Wietnamie). Wszystko to jest ciekawe, nawet jeśli nie odkrywcze, bo film na charakter popularyzatorski. Teoria jest na koniec wyjaśniona, a płynie z tego morał o tym, że wszelkie takie regulacje to konwencja.

Christian Nyampeta w „Sometimes It Was Beautiful” (2018) też zabiera nas w podróż – za pośrednictwem filmów Svena Nykvista. I to również mało znany fragment życiorysu, bo operator, który zyskał sławę dzięki współpracy z Bergmanem, chyba niespecjalnie chwalił się swoimi dziełami nakręconymi w Kongu w latach 1948-52. Sala kinowa staje się salą sądową, a zarejestrowane w porządku kolonialnym obrazy i ich autor postawieni są przed trybunałem, w którego skład wchodzą m.in. Rigoberta Menchú, Yasser Arafat, Robert Mugabe i Wale Soyinka. Świetnie, że mimo ciężaru kwestii i ładunku emocjonalnego, jaki im towarzyszy, wymiana zdań przebiega bardzo spokojnie. To w zasadzie sprawia, że zarzuty wybrzmiewają mocniej.

Dodaj odpowiedź