Na renesansowym miedziorycie Albrechta Dürera smutny anioł trzyma w ręce cyrkiel, służący do kreślenia okręgów. Figurą melancholii jest koło. Niemające swego początku ani końca. Będące zamknięciem i uwięzieniem. I to koło właśnie, a w zasadzie koła, miliony kół stały się pułapką dla amerykańskiego miasta Detroit – przyczyną jego wielkości i upadku, symbolem jego melancholii.
Współczesne Detroit – niegdyś prężne i bogate „miasto silników” – dziś jest ruiną dawnego imperium, gospodarczym wrakiem i porażką kapitalizmu. Nazywane stolicą biedy, bezrobocia, morderstw, podpaleń, analfabetyzmu, obciążonych nieruchomości, segregacji rasowej, Detroit przypomina to, o czym nowoczesna Ameryka dawno już zapomniała lub co wyparła ze swojej świadomości. Z każdym rokiem miasto pogrąża się coraz bardziej w ekonomiczną i społeczną śmierć, jednocześnie odradzając się niczym Feniks w sztuce. Jeszcze nigdy Detroit tak mocno nie fascynowało artystów. Jego upadek stał się źródłem inspiracji i tłem dla opowieści o smutku, melancholii i rezygnacji, zaś samo miasto celem pielgrzymek wrażliwców z całego świata.
Szczególnie filmowcy w tym zniszczeniu odnajdują jedyne w swoim rodzaju przygnębiające piękno. W amerykańskim kinie Detroit zaczęło pełnić funkcję ikonografii melancholii – pejzażu zasmucenia, nostalgii za tym, co minęło, impasu i stagnacji. W trzech filmach: Tylko kochankowie przeżyją (2013) Jima Jarmuscha, Coś za mną chodzi (2014) Davida Roberta Mitchella i Lost River (2014) Ryana Goslinga, Detroit nie tylko stanowi miejsce akcji, ale też odbija i determinuje stan wewnętrzny bohaterów. Miasto staje się miejscem odrealnionym, w którym mogą się zdarzyć niezwykłe rzeczy. Zamieszkują go dziwni i smutni ekscentrycy – niemożliwi do zaistnienia gdzieś indziej.
(…)
Cały artykuł dostępny jest w wersji papierowej „Fragile” nr 4 (30) 2015.