Małe chatki w globalnym świecie, czyli oby tylko było Wi-Fi
Powiedzieć, że żyjemy w czasach specyficznych, to jak nic nie powiedzieć. A przynajmniej nic nowego. Lepiej dodać, że idzie o czasy niepewne, zmienne, trudne do okiełznania. O rzeczywistość, w której nierzadko łatwiej się zgubić, niż znaleźć. I że napisano o tym już całe strony tekstów, habilitowano zapewne niejednego specjalistę, zacytowano nieocenionego Zygmunta Baumana – a świat trwa, bo w zasadzie dlaczego miałby się przejmować naszymi słowami.
Mamy problemy z wieloma elementami tej rzeczywistości. W niniejszym omówieniu pozostaje skupić się jedynie na kilku z nich. Tożsamość każdego z nas, ten podstawowy, jak się wydaje, czynnik naszej codzienności, punkt odniesienia – to punkt jeśli nie znikający, to z pewnością wciąż się przemieszczający. „Tożsamość jest projektem refleksyjnym, za który jednostka jest odpowiedzialna”, pisze Anthony Giddens[1]. Zauważa także: „nad najstaranniejszymi planami życiowymi, przerastając każdy z wymienionych dylematów, zawisła groźba braku sensu własnego życia”[2]. Boimy się strasznie, nie ma co ukrywać – nawet jeśli udało się niektórym jakoś z tym wszystkim poradzić (bo nie można jednocześnie zapominać, że istnieją jednostki potrafiące jakoś ten świat oswoić i poukładać), to nie jest łatwo. Jeszcze raz wróćmy do Giddensa:
„Świat późnonowoczesny (…) jest apokaliptyczny, ale nie przez to, że nieuchronnie zmierza ku katastrofie, tylko dlatego, że niesie ze sobą takie formy ryzyka, jakich nie znały wcześniejsze pokolenia[3].
Tymczasem, jak zauważa Piotr Sztompka w swoim wyjątkowym opracowaniu na temat zaufania, „obdarzanie zaufaniem oznacza zawieszenie, pominięcie, «wzięcie w nawias» ryzyka, oznacza działanie, jakby ryzyko nie istniało”[4]. I jak w tej sytuacji mamy sobie poradzić?
Sieci, wszędzie sieci
„W takim świecie niekontrolowanej, zagmatwanej zmiany ludzie grupują się wokół najbardziej podstawowych tożsamości: religijnych, etnicznych, terytorialnych, narodowych. (…) W świecie globalnych przepływów bogactwa, władzy i obrazów poszukiwanie tożsamości, zbiorowej lub indywidualnej, przypisanej lub konstruowanej, staje się fundamentalnym źródłem społecznego sensu.”[5]
Manuel Castells jest hiszpańskim socjologiem badającym rzeczywistość społeczną i miejsce w niej człowieka w kontekście globalnego usieciowienia. Poświęcił temu tematowi książkową trylogię: Społeczeństwo sieci, Siła tożsamości oraz Koniec tysiąclecia. Jak pisze:
„pod koniec drugiego tysiąclecia naszej ery nastąpiły jednocześnie liczne ważne społeczne, technologiczne, ekonomiczne i kulturowe transformacje, które zrodziły nową formę społeczeństwa – społeczeństwo sieci.”[6]
I dalej:
„Nowe społeczeństwo wyłaniające się z tego procesu zmiany jest więc zarówno kapitalistyczne, jak i informacyjne [informational], choć jednocześnie prezentuje znaczną historyczną zmienność w różnych krajach, zgodnie z ich historią, kulturą, instytucjami i ich specyficznym stosunkiem do globalnego kapitalizmu i technologii informacyjnej.”[7]
Tymczasem, w ramach toczących się wokół nas procesów, zapewne bez nieustannych przemyśleń na temat bycia „nową formą społeczeństwa”, próbujemy jakoś zaradzić naszej niepewności. Jednym ze sposobów jest, nie da się ukryć, radykalizacja – możliwość jasnego
i zdecydowanego określenia naszych poglądów, wyrażenia ich, odnalezienia się w grupie osób deklarujących podobne przekonania kusi.
Bez względu na przyczyny wielu ludzi, pomimo dominującego etosu indywidualizmu – i jednocześnie bez umniejszania jego znaczenia – decyduje się na skierowanie swoich kroków ku wspólnocie. Gromadzimy się wokół różnych spraw – niekiedy doprawdy wydaje się, że potrzeba nam byle powodu, byle tylko móc się jakoś zjednoczyć. Wiele z tych wspólnot, jak można z łatwością zauważyć, opiera się lub wręcz całościowo realizuje
w „rzeczywistości wirtualnej”. Pozwalam sobie w tym miejscu na cudzysłów, gdyż jest to termin ogólnie przyjęty, wydaje mi się jednak, iż wciąż jego używanie podskórnie przeciwstawia go „rzeczywistości fizycznej”. Online kontra offline. Tymczasem granica ta jest już znacząco zatarta, jeśli w ogóle nie zniesiona. Zasadniczo żyjemy z Internetem w ręce – czy to w komórce, czy w tablecie lub laptopie. Facebook podaje, iż na grudzień 2015 może się pochwalić 934 milionami aktywnych użytkowników mobilnych dziennie[8]. Dodatkowo 50% z nich w wieku 18–24 lat loguje się do portalu tuż po przebudzeniu[9]. Czy w wypadku tych osób można jeszcze myśleć o oddzielaniu wspólnoty wirtualnej od fizycznej? Jednocześnie odpychałabym pokusę określenia, iż rzeczywistość wirtualna zagarnia rzeczywistość niewirtualną. Należy oczywiście pamiętać, iż w chwili obecnej cyfrowe wersje, co jest ewenementem na skalę naszej historii, nie muszą mieć odniesienia w wersjach fizycznych. Tworzą one „wrażenie realności”, które nie bez przyczyny niepokoi tak wielu, zarówno laików, jak i ekspertów. Castells, będąc właściwie sieciowym optymistą, stwierdza, iż „oparta na sieci struktura społeczna jest wysoce dynamicznym, otwartym systemem, podatnym na innowacje bez narażania na szwank swojej równowagi”[10]. Nie pomijając czyhających w sieci niebezpieczeństw, dostrzega wiele korzyści z przeniesienia niektórych relacji społecznych na grunt Internetu. Tymczasem już Marian Golka, polski socjolog, w ten nieco poetycki sposób zwraca uwagę, iż:
„Rzeczywistość wirtualna jawi się jako niespotykane wcześniej doświadczenie, a przy tym niespotykana wcześniej w tej skali i w tym charakterze forma kultury i komunikowania. Można ją określić jako „najpiękniejszy, najdorodniejszy i najbardziej oszukańczy blef” w dotychczasowych dziejach ludzkości.”[11]
Powątpiewanie, które daje o sobie znać w wielu rozmowach o relacjach opartych na Internecie, nie jest rzadkim zjawiskiem. Jak to znacie się tylko przez maile? Nigdy jej nie spotkałeś na żywo? Jak to rozmawiacie tylko za pośrednictwem Facebooka? Jak to go lubisz, skoro nigdy go nie widziałaś „tak naprawdę”? A z drugiej strony – jak to wasz rok/klasa nie ma swojej grupy na Facebooku? To jak się komunikujecie? Obie strony mają tu swoje racje. Ale wszystko to zdaje się rozbijać o pytanie, czy sensowne jest – tak jak w wypadku online i offline – przeciwstawianie sobie wspólnoty wirtualnej i „realnej”? Czy Internet jest narzędziem do tworzenia wspólnot, czy raczej prowadzi właśnie do izolacji?
Razem w swej osobności
Intuicyjna odpowiedź na postawione powyżej pytanie zależy, jak zawsze, od naszych osobistych doświadczeń. Stereotypowy rodzic obserwujący swego stereotypowego nastolatka dojdzie zapewne do wniosku, że sieć to pułapka, stworzona do wyalienowania jego dziecka ze świata „prawdziwych” relacji społecznych. Potem może jednak spojrzy znów na swój telefon i jeśli jest człowiekiem umiejącym wyciągać wnioski, dojdzie i do takiego, że od dłuższego czasu nie wyłączał przesyłu danych i Messenger co chwila daje mu znaki, że chce coś nowego powiedzieć. Oddajmy na moment znów głos Castellsowi:
A zatem, koniec końców, czy wspólnoty wirtualne są rzeczywistymi wspólnotami? Tak i nie. Są one wspólnotami, ale nie wspólnotami fizycznymi i nie podlegają one tym samym wzorom komunikacji i interakcji, co wspólnoty fizyczne. Ale nie są one „nierzeczywiste”, po prostu funkcjonują na innym poziomie rzeczywistości. Są interpersonalnymi sieciami społecznymi, z których większość jest oparta na słabych więziach, wysoce zdywersyfikowana i wyspecjalizowana, niemniej jednak zdolna generować wzajemność i wsparcie dzięki dynamice podtrzymywania interakcji.”[12]
Nie przeczy to jednocześnie stwierdzeniu Golki, że rzeczywistość wirtualna jest odpowiedzią na pustkę, jaką wielu ludzi wyczuwa w swoim życiu i próbuje za pomocą Internetu ją wypełnić, tworząc „wyobrażenia zastępcze projektujące świat, którego wielu ludziom albo na co dzień brakuje, albo którego w żaden inny sposób nie są już w stanie doświadczyć”[13]. Tym bardziej może potrzebne jest wytworzenie więzi, poczucia przynależności do wspólnoty. Nawet jeśli z zewnątrz może się wydawać to irracjonalne, dziwaczne, a nawet chore, niejednemu elementy charakterystyczne dla wirtualności ułatwiły codzienność. Możliwość włączania i wyłączania się z dyskusji wedle własnej preferencji, pisanie, a nie mówienie, dające czas na zastanowienie się nad słowami, opcja usunięcia konkretnych wpisów czy zdjęć w każdej chwili – wszystko to (wraz z wszelkimi pochodnymi aspektami) zarówno zalety, jak i wady komunikacji internetowej, o czym także powiedziano już wielokrotnie. Castells pisze, iż w nowym społeczeństwie następuje redefinicja pojęć „przestrzeni” oraz „czasu”. Wszystko może się zdarzyć w jednym momencie i jednym miejscu, niezależnie od „rzeczywistej”, fizycznej sekwencji zdarzeń. Zanika podział geopolityczny, a także ciąg przeszłość – teraźniejszość – przyszłość. Socjolog ten używa w tym miejscu nowych terminów – „przestrzeni przepływów” oraz „bezczasowego czasu”. „Jest to zatem kultura tego, co wieczne, i tego, co ulotne”[14].
Przywołajmy jeden tylko przykład – Snapchat. Ta niezwykle popularna obecnie aplikacja mobilna (100 milionów aktywnych użytkowników dziennie, którzy wgrywają ponad 800 milionów zdjęć i filmów[15]), w pewnym uproszczeniu, umożliwia zrobienie zdjęcia lub
1–10-sekundowego filmu i przesłanie go do wybranych odbiorców. W tym miejscu ujawnia się jej wyjątkowość – taki komunikat po odczytaniu ulega autodestrukcji. Jeśli wysyłamy wiadomość do większej liczby użytkowników lub udostępniamy ją publicznie (My Story), usunięcie następuje po 24 godzinach. Czego wymaga zatem używanie Snapchata w praktyce? Nieustannego podłączenia do Internetu, między innymi. Nic nowego, można rzec; oczywiście, tyle że chociażby Twitter czy Facebook pozwalają na niejakie nadrobienie zaległości – przewijanie wpisów może być uciążliwe i długotrwałe, ale jest możliwe nawet po tygodniach i miesiącach nieobecności. W przypadku Snapchata nie ma takiej opcji. Po raz pierwszy także oparto tworzenie treści na jej autodestrukcji. Relacje tworzą się w pewnym sensie na podstawie szybkości reakcji. Ulotność komunikatów sprawia, że wszystko dzieje się teraz – przebywanie w ramach wspólnoty zakłada zatem de facto bycie jedną nogą
w Internecie, a drugą, powiedzmy, w autobusie wiozącym nas na uczelnię. Czy nasza więź z nadawcą snapa jest silniejsza od więzi ze stojącą obok nas koleżanką? Pomijając wszelkie inne aspekty (jak ten, że po prostu możemy za koleżanką nie przepadać), uważam, że nie da się tego tak jednoznacznie określić. Wspólnota zogniskowana wokół Snapchata, Twittera czy YouTube’a to nie to samo, co wspólnota „fizyczna” – ale nie oznacza to automatycznie, że któraś z nich jest nierzeczywista, a tym bardziej gorsza.
I kto tu rządzi 3.0
W swoich rozważaniach Castells zwraca uwagę na jeszcze jedną interesującą kwestię – władzy. W Internecie z założenia każdy jest (czy raczej może być) zarazem konsumentem i twórcą treści. Taka możliwość nie oznacza jednak równocześnie, że automatycznie wszyscy w sieci są równi. Z pewnością bardzo chcielibyśmy, żeby tak było, i trzeba oddać, że cyberprzestrzeń wydaje się nieco bardziej egalitarna niż to, z czym niejednokrotnie spotykamy się w naszej mniej wirtualnej rzeczywistości. Istnieje zasadnicza różnica, miejscami wręcz, wydaje się, ideowa, leżąca u podstaw funkcjonowania na przykład Facebooka i Wikipedii. Obie te platformy są tworzone w dużej mierze przez użytkowników – i w obu sprawowana jest jakaś kontrola, jednak jej zakres i sposób wyrażania jest odmienny. Akceptujemy regulamin Facebooka, prawie nigdy go nie czytając – a przy kolejnych zmianach pojawiają się protestujący, obawiający się o swoją prywatność. Ilu jednak zdecyduje się naprawdę zbuntować i nie zaakceptować poprawionego regulaminu, a tym samym porzucić Facebooka? W wypadku Wikipedii tworzenie haseł przez użytkowników ma i swoje złe strony – wielokrotnie trzeba zwyczajnie uważać na stopień poprawności informacji i ich zgodności z faktami. Tworzące się wokół tych portali społeczności funkcjonują jednak na innych zasadach. Nie jest to, rzecz jasna, władza w tradycyjnym, by się tak wyrazić, rozumieniu tego słowa. Nie ma – teoretycznie – władcy, który jednym skinieniem palca decyduje o być albo nie być. Choć z drugiej strony nie da się ukryć, że Mark Zuckerberg jest przez niektórych jako taki traktowany. Tak czy inaczej Facebooka stworzyły konkretne osoby i konkretne osoby go kontrolują, zarządzają nim, nie ma innego wyjścia. Trudno byłoby zostawić tak wielkie przedsiębiorstwo samemu sobie.
Czy więc, mimo wszystko, nasze internetowe wspólnoty są kontrolowane z zewnątrz? I tak, i nie. W jednym z wywiadów Castells zwraca uwagę na dwa najważniejsze rodzaje władzy. Jednym jest władza „przyciskowa”, leżąca w rękach ludzi decydujących o tym, co pokażą globalne media i dysponujących globalnym kapitałem, umożliwiającym swobodę decyzji, także o inwestowaniu lub nieinwestowaniu środków w dane projekty. Drugim – „produkcja kodów kulturowych”[16], podlegających skrupulatnej, codziennej kontroli. Próba określenia elit, mających decydujące znaczenie w obu wypadkach, zdaje się niebezpiecznie zbliżać do kreślenia teorii spiskowych. Castells określa je jako „technokratyczno-finansowo-menedżerskie”; nie wydaje się to wyczerpującym opisem, a wręcz wykluczającym chociażby wpływowych blogerów z jakiegokolwiek procesu decyzyjnego, co jest jakoś sprzeczne z naszym, jak sądzę, codziennym doświadczeniem. Tak jest zresztą czasem najłatwiej – ogłosić, że władza jest „gdzieś tam”, w rękach Zuckerberga, Murdocha, Gatesa i im podobnych, a nam pozostaje tylko przyjąć to, co dają, lub się zbuntować. Znów powraca ten wygodny, czarno-biały świat. Mimo to uważam, że należy zgodzić się z Castellsem w innym miejscu:
„Sieci są strukturami otwartymi, zdolnymi do rozprzestrzeniania się bez ograniczeń, integrującymi nowe węzły tak długo, jak tylko są w stanie komunikować się w sieci.”[17]
Internet pozostaje miejscem stosunkowo przynajmniej egalitarnym. W jego ramach wykształcają się różnorakie relacje oraz wspólnoty – zamknięte, otwarte, szerokie i wąskie, tak samo jak w wypadku rzeczywistości bardziej offline. Inne są rodzaje więzi je tworzących – Castells twierdzi, że są to głównie więzi słabe, ale nie jestem do tego aż tak przekonana. Umocnienie więzi nie musi następować jedynie w momencie fizycznego spotkania – co wie każdy podejmujący długotrwały wysiłek rozmowy z osobą mieszkającą na drugim końcu świata: „nie mieszkamy w globalnej wiosce, lecz w dostosowanych do gustów poszczególnych klientów chatach, produkowanych globalnie i lokalnie dystrybuowanych”[18]. Czerpiemy zatem z globalnych narzędzi, by tworzyć wspólnoty – lokalne, międzynarodowe, okresowe, zamknięte, rodzinne, jakie chcemy. „Fizyczne” przenika się z „wirtualnym”, a nie z sobą walczy – jeśli walczy, to tylko chyba z pomocą osób szukających w świecie wyimaginowanego wroga.
Przypisy:
[1] A. Giddens, Nowoczesność i tożsamość, PWN, Warszawa 2010, s. 107.
[2] Tamże, s. 269.
[3] Tamże, s. 15.
[4] P. Sztompka, Zaufanie, Znak, Kraków 2007, s. 83.
[5] M. Castells, Społeczeństwo sieci, PWN, Warszawa 2007, s. 20.
[6] Tamże, s. 9.
[7] Tamże, s. 53.
[8] Stats, https://newsroom.fb.com/company-info/ (dostęp: 29.02.2016).
[9] The Top 20 Valuable Facebook Statistics – Updated December 2015, https://zephoria.com/top-15-valuable-facebook-statistics/ (dostęp: 29.02.2016).
[10] M. Castells, dz. cyt., s. 492.
[11] M. Golka, Bariery w komunikowaniu i społeczeństwo (dez)informacyjne, PWN, Warszawa 2008, s. 109.
[12] M. Castells, dz. cyt., s. 387.
[13] M. Golka, dz. cyt., s. 101.
[14] M. Castells, dz. cyt., s. 483.
[15] B. Kramer, How to Build and Grow Your Snapchat Community, http://www.socialmediatoday.com/social-business/how-build-and-grow-your-snapchat-community (dostęp: 02.03.2016).
[16] M. Castells, C. Barney, Globalizacja, http://magazynsztuki.eu/old/globalizacja/globalizacja_tekst_1.htm (dostęp: 03.03.2016).
[17] M. Castells, dz. cyt., s. 492.
[18] Tamże, s. 348.