Podobno najwięcej przestępstw zdarza się latem. Zdaje się, że intensywne nasłonecznienie i wysoka temperatura sprawiają, że ludzie stają się bardziej skłonni do agresji. Noc z 8 na 9 sierpnia zakończyła się tragicznie dla wschodzącej gwiazdy Hollywood – charyzmatycznej Sharon Tate. Aktorka i żona znanego reżysera, będąca wówczas w dziewiątym miesiącu ciąży, gościła u siebie grupę przyjaciół, gdy do jej domu wtargnęli napastnicy uzbrojeni w noże. Roman Polański przebywał wtedy poza Los Angeles, gdyż po sukcesie Dziecko Rosemary udał się do Londynu w celu tworzenia nowego filmu. Zakończyła się też pewna epoka – morderstwa w rezydencji Cielo Drive położyły kres erze dzieci kwiatów. Nikt już nie będzie wierzył w nawoływanie do pokoju i zjednoczenie się z planetą, głoszone przez bosych i długowłosych buntowników z przedmieść kalifornijskich aglomeracji.
Wieść o tym, że autor Pulp Fiction będzie robił film na temat zbrodni Tate-LaBianca wywołała u mnie dziwny niepokój. Nie byłem pewny czy można zrobić niepoważny film o tak poważnych zdarzeniach. Z jednej strony historia obfitująca w krew, bezsensowne zło i okrucieństwo, pełna socjopatycznych postaci to materiał na scenariusz w sam raz dla Tarantino. Z drugiej strony to wyjątkowo delikatna sprawa, prywatna tragedia Romana Polańskiego i publiczna zbrodnia, która wstrząsnęła Ameryką ubiegłego stulecia. Po wybrykach Rodziny Mansona hipisi zyskali złą sławę i zaczęli być postrzegani jako otwarci wrogowie amerykańskiego społeczeństwa. Charles Manson stał się symbolem i ucieleśnieniem zła. Jednocześnie jego udzielający się wdzięk czarującego psychopaty uczynił go atrakcyjnym antybohaterem popkultury. Przywódca bestialskiej sekty zaczął zaspokajać popyt na fascynację mrokiem i nikczemnością. Wkrótce dzięki licznym wywiadom udzielonym w więzieniu stał się widowiskiem oglądanym z bezpiecznego dystansu, jak groźne zwierzę trzymane w klatce.
Pomimo faktograficznych uprzedzeń okazuje się, że fabuła Pewnego razu… w Hollywood trzyma historię medialnej pary z branży filmowej gdzieś w odległym tle. Postać Mansona niepostrzeżenie przemyka ledwo w jednej scenie. Utrzymanie tych wątków w bezpiecznej odległości od centrum fabularnego informuje, że nie jest to wierna ekranizacja faktycznych wydarzeń. Na pierwszy plan wychodzą perypetie Ricka Daltona – niespełnionego aktora, grającego czarne charaktery w spaghetti westernach i niskobudżetowych filmach akcji, w którego wciela się Leonardo DiCaprio. Towarzyszy mu wierny jak pies przyjaciel – Cliff Booth, grany przez Brada Pitta. Cliff jest kaskaderem i dublerem Daltona, który służy mu pomocą na planie jak i poza nim. Rick posiada rezydencję w Beverly Hills, a do domu obok właśnie przeprowadził się Roman Polański ze swoją młodą, uroczą żoną. Z tej racji ich drogi prędzej czy później będą musiały się przeciąć.
Tarantino, podobnie jak Lynch w Mulholland Drive, ukazuje własną wizję tego, co dzieje się za kulisami branży Hollywood. Biorąc wzgląd na to, że leitmotivem filmu jest przemysł filmowy, nie braknie tu zabiegów autotematycznych. Jeśli autotematyzm jest jednym z wyznaczników postmodernistycznej sztuki, to nieprzypadkowo Quentin Tarantino jest zaliczany to reżyserów postmodernistycznych. Bowiem niemal na każdym kroku czyni mrugnięcie do widza, że właśnie widzi filmową fikcję i żeby nie traktował świata przedstawionego zbyt serio. Liczne sceny, gdzie prawdziwi aktorzy (ci z „naszego świata”) grają aktorów, którzy występują w filmie musiały stanowić nie lada wyzwanie zwłaszcza dla DiCaprio. Otrzymujemy wiele filmów w filmie, które prezentują zmagania się Ricka Daltona z drugoplanowymi rolami, z których jest ustawicznie niezadowolony.
Jeśli chodzi o kunszt aktorski, to z pewnością postaci wykreowane przez DiCaprio i Pitta zasługują na aplauz. Tło narracyjne dla historii Ricka i Cliffa jest stale uzupełniane retrospektywnymi wstawkami. Bohaterowie zapadają w pamięć przez swoje szelmowskie charaktery i ironiczne poczucie humoru, podobnie jak Jules Winnfield i Vincent Vega z Pulp Fiction. Niestety drugoplanowe postaci wydają się nieco zaniedbane. O ile obsadzenie Margot Robbie jako Tate wydaje się być trafione, gdyż sprawia wrażenie autentycznie niewinnej i słodkiej Sharon, o tyle pozostali bohaterowie wypadają blado, brak tu wyrazistych osobowości. Tarantino, który tak lubował się w portretowaniu w swoich filmach charyzmatycznych psycholi, potraktował rzeczywistych antybohaterów Ameryki zupełnie po macoszemu. Co prawda sytuację ratuje epizodyczne wystąpienie Margaret Qualley jako hipiski o wdzięcznym pseudonimie Pussycat, która łapie stopa u przejeżdżającego nieopodal Cliffa. Jednak w scenariuszu brakuje nowinek na temat jej przeszłości, które mogłyby uwiarygodnić jej aktualne decyzje. Bohaterka przypomina raczej studentkę college’u podczas wakacji, która chce przeżyć szaloną, letnią przygodę na ranczu zamieszkałym przez hipisów.
Członkowie Rodziny, którzy byli odklejonymi od rzeczywistości marionetkami wujka Charliego, z mózgami przeżartymi kwasem i marihuaną, przypominają raczej bandę millenialsów. Z pewnością brak tu rozbudowanych czarnych charakterów, które wzbudzałyby jednocześnie sympatię i odrazę. Przedstawiciele sekty nie są odpowiednio skonstruowani charakterologicznie i ta nieobecność osobowościowej głębi sprawia, że stają się mało wiarygodni. Widz nie żywi do nich żadnych emocji – ani pozytywnych, ani negatywnych. Są zupełnie bezkrwiści, brakuje im dynamiki i ekspresji, żądzy mordu i szaleństwa. Stąd też jeśli ktoś chce zobaczyć efektowne filmowe nawiązania do członków Rodziny Mansona, to lepiej odpalić Bękarty Diabła w wykonaniu Roba Zombie.
Skoro już o bękartach mowa – to jeżeli ktoś oglądał Bękarty Wojny, a zwłaszcza Django nie powinien być zaskoczony zakończeniem Pewnego razu… w Hollywood. Niewinna rzeź dokonana na antagonistach przez Cliffa Bootha w towarzystwie jego psa, to punkt kulminacyjny całej zabawy. Tarantino ponownie wykorzystuje motyw zemsty, chociaż nie tak bezpośrednio jak w swoich poprzednich produkcjach. W Bękartach Wojny czy Django amerykański reżyser starał się redefiniować traumatyczne wydarzenia historyczne, ukazując w nich dominację oficjalnie uciskanych i poszkodowanych grup społecznych. Tym samym poprzez obrazowanie czegoś w rodzaju dziejowej zemsty spełniał zbiorową fantazję – czy to ukazując żydowskich żołnierzy polujących na nazistów, czy Afroamerykanów mordujących właścicieli niewolników. Każdy z nas daje się na to nabrać i czuje ulgę, kiedy dochodzi do spóźnionego wyrównania rachunków i zadośćuczynienia uciśnionym. Podobnie w Once Upon a Time … in Hollywood widz przeżywa perwersyjną satysfakcję kiedy „ci źli” finalnie dostają po pysku. Nie jest to nic czego nie widzielibyśmy wcześniej. Mówiłem o zaspokojeniu zbiorowej fantazji nieprzypadkowo – wszyscy chcieliby, żeby rzeczywistość wyglądała jak ta przedstawiona w filmie. To znaczy – żeby Sharon Tate nie padła ofiarą morderstwa i cała masakra została udaremniona.
Dziwić może niewielka – jak na Tarantino – ilość brutalności na ekranie. Amerykański reżyser tym razem dawkuje okrucieństwo wyjątkowo subtelnie, by finalnie nakarmić żądnego krwi widza eskalacją przemocy. Once Upon a Time… nie jest utrzymane w konwencji czarnego kryminału czy pastiszu filmu akcji jak jego poprzednie produkcje. To raczej intryga skupiona wokół dwójki ludzi, którzy znaleźli się w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim czasie. Urywek z życia Romana Polańskiego i Sharon Tate przeplata się z przygodami narcystycznego aktora, który ma problemy z alkoholem i jego zaufanego dublera, podejrzewanego o morderstwo swojej żony. W scenariuszu nie brak specyficznego czarnego humoru, rozbudowanych dialogów i twórczego wykorzystania wulgaryzmów charakterystycznych dla twórcy Wściekłych psów. Reżyser nie kryje również swojego zamiłowania do westernów i specyficznej, acz nieprzyzwoitej fascynacji kobiecymi stopami. Myślę, że najnowsze dzieło Tarantino można traktować jako próbę oswojenia traumy, z jaką skonfrontowało się społeczeństwo po zbrodniach sekty Mansona. Można, chociaż nie trzeba – przecież to tylko film, którego funkcją jest dostarczanie rozrywki. Ja bawiłem się dobrze – w końcu Quentin Tarantino to znana i lubiana marka. W Once Upon a Time … in Hollywood otrzymujemy stary produkt w nowym opakowaniu i co więcej – nie czujemy się zawiedzeni.
Pewnego razu… w Hollywood (Once Upon a Time … in Hollywood)
reż. i scen. Quentin Tarantino, zdj. Robert Richardson, wyst.: Leonardo DiCaprio, Brad Pitt, Margot Robbie, Rafał Zawierucha, USA/Wielka Brytania 2019, 161 min.