Alternatywne Krosno

0
1363

Od czternastu lat na Podkarpaciu odbywa się Festiwal Sztuk Alternatywnych Nocne Teatralia Strachy. Wydarzenie tworzą ludzie, dla których teatr jest pasją i miłością. Z dystansu obserwuję to każdego roku od pięciu lat. Czy ta edycja, popandemiczna, czymś zaskoczyła? Jak udało się zrealizować hasło tegorocznej edycji – „Powrót do marzeń”?

Dla tych, którzy są stałymi widzami, nie było zaskoczeń – program był pełny wydarzeń teatralnych, wystaw i warsztatów. Po zeszłorocznej, skróconej, bo covidowej edycji, organizatorzy wrócili na stałe tory. Strachy przede wszystkim stawiają na teatr, ten alternatywny. Ideą jest pokazanie tego, co dzieje się na mniejszych i większych scenach w Polsce, poza głównym nurtem. Ale z drugiej strony istotne jest działanie na rzecz społeczności. Warsztaty i wykłady są prowadzone przez cały okres wakacji. Jedne z nich są przeznaczone dla młodych wolontariuszy, którzy mają stworzyć zgraną grupę, by w ostatnim dniu zaprezentować się od strony artystycznej. Do tego będę jeszcze wracać.

Pierwszy dzień festiwalu jest spokojnym i wprowadzającym w atmosferę wydarzenia wieczorem. Nocne Teatralia rozpoczęły się od spektaklu łódzkiej Grupy Gra/nice Bezimienny/Nieznany. Scenografia robiła ogromne wrażenie, a to za sprawą trudnej do zliczenia ilości walizek ułożonych w stos przypominający dziób łodzi. Bazą do tego spektaklu były publikacje z serii Wojny dorosłych, historie dzieci, także Przybysz Shaun Tana, Wędrówką Nabu Jarosława Mikołajewskiego i wspomnieniami emigrantów, które zostały zebrane i nagrane przez aktorów. Jednak zanim widzowie mogli zamyślić się nad sceną, przed wejściem otrzymywali bilet – z jednej strony żółty, z drugiej czerwony, ale bez określonej trasy, daty i samego celu. Ten drobny rekwizyt przygotowywał do teatralnej podróży. Spektakl na wiele sposobów przedstawiał emigranckie historie. Może i tych sposobów było zbyt wiele. Na scenie pojawiły się lalki w dość małych rozmiarach, co powodowało, że już środkowe rzędy były zbyt daleko od sceny, by móc przyjrzeć się projektowi domu i lalek – a był to jeden z bardziej przejmujących elementów spektaklu. Aktorzy za pomocą lalek przedstawili historię zwykłej rodziny, która z dnia na dzień, zaskoczona wojną, musi zmierzyć się z nową rzeczywistością. Na scenie można było zobaczyć wyświetlane animacje, był taniec w powietrzu wykonany na szarfach, jak i elementy teatru fizycznego. Jak mówili aktorzy i pomysłodawcy, tych form planowano jeszcze więcej, jednak ostatecznie zrezygnowano z nich. Zdecydowanie można byłoby ograniczyć bardziej sposoby prezentacji głównej historii, ich nadmiar mógł wywoływać wrażenie chaosu. Z drugiej strony zrozumiałym jest, że mając w grupie osoby wywodzące się z różnych teatralnych środowisk i doświadczeń, chce się pokazać to, co potrafią one najlepiej robić. Jak wiadomo, kompromisy nie zawsze wychodzą na dobre.

Jednym z najlepszych elementów tego spektaklu, oprócz teatru lalek, było nagranie wypowiedzi kilku emigrantów. Nie zostały one przetłumaczone. Widzieliśmy różne twarze, słyszeliśmy różne języki, głosy, które na końcu stały się kakofonią wyrażająca prośbę i nadzieję. Było to szczególnie przejmujące w kontekście sierpniowo-wrześniowych wydarzeń na wschodniej granicy Polski. W niektórych mediach, zasięgowo znaczących, spotykaliśmy się z przekazem agresywnym i jednoznacznie skazującym „tych” z granicy na odrzucenie; byli tymi, których należy się bać, pozbyć i nie udzielać żadnej pomocy. Na granicy nie mieliśmy (i wciąż nie mamy) masy emigrantów, ale poszczególnych ludzi, rodzin z różnymi historiami. W trakcie spotkania padło także ważne pytanie, które każdy z nas powinien sobie przemyśleć: co musiałoby się stać, byśmy z dnia na dzień zostawili swoje domy, zebrali kilka najważniejszych rzeczy i oddali się w ręce ludzi, którym teoretycznie można zaufać? Wydaje się, że historia Polski, pamięć o granicznych wydarzeniach jest żywa. I tym samym powinna być czynnikiem, który uwrażliwia. Czy tak jest?

Drugi dzień festiwalu rozpoczął się od wernisażu rękodzieła artystycznego. Był to finał warsztatów dla seniorów, którzy wykonywali makramy, ozdabiali pudełka metodą paper marche, robili naturalne mydła i nie tylko. Można pomyśleć, jaką ma to wartość dla festiwalu, który przecież ma prezentować i promować sztukę alternatywną? Przede wszystkim, co podkreślali seniorzy, w czasie pandemii mogli się spotkać, porozmawiać i razem coś stworzyć. Festiwal integruje więc społeczność swojego miasta i okolicznych miejscowości. Również pokazuje sztukę, która teoretycznie powinna wzbudzić zgorszenie, a wywoływała pozytywne zaskoczenie i wiele pytań. Tak działo się w trakcie wernisażu Kuby Maciejczyka z Krakowa. Wystawa miała tytuł I’m not judging you, I’m just merely stating the facts, przedstawiała prace, które łączyły olej na płótnie ze słowem. Ten drugi element był wynikiem zasłyszanych przez Maciejczyka tekstów lub haseł, które zapożyczał od znajomych czy też wyławiając z mediów społecznościowych, przerabiał na rzecz uzyskania konkretnego przekazu. Krytykuje w nich obecną sytuację polityczną, komentuje sprawy kobiet, jak i oddaje fragmenty swojego życia – przeplatanego terapią i jej skutkami. Przy Maciejczyku po oficjalnym przywitaniu zebrała się grupka starszych pań i młodszych widzów. Artysta wprost mówił o swoim spojrzeniu na to, co dzieje się w Polsce. Opowiadał się za legalną aborcją, krytykował podziały tworzone przez władzę i jej media, a także o wpływie lekarstw zaleconych przez psychiatrę. Może się wydawać, że „starsze panie” powinny być oburzone. Nie zauważyłam takiej reakcji. A Maciejczyk otrzymał drugie brawa po osobistym oprowadzeniu. Była to jedna z lepszych wystaw, którą na przestrzeni pięcu lat mogłam zobaczyć w Krośnie. Organizatorzy zaryzykowali i było warto.

Kolejnym spektaklem była Obietnica z rzeszowskiego Teatru Przedmieście, historia matki Anety Adamskiej-Szukały, reżyserki i aktorki. Przedstawienie mówi o młodej kobiecie, która spodziewa się dziecka; wokół niej pojawia się wiele stereotypowo przedstawionych postaci, jak wścibskie sąsiadki czy typowi koledzy męża. Spektakl nie zachwycił mnie, mimo przejmującej historii. Wiele było w nim fragmentów, które można było skrócić lub pominąć, zbyt dużo „teatralnego biegania po scenie”. Jednak w jego trakcie zdarzyło się coś… W pewnym momencie jeden z widzów postanowił odebrać dzwoniący telefon i stosując teatralny szept powiedział, że jest na spektaklu i nie może rozmawiać. Ten moment był przełomowy. Wściekła wręcz aktorka z wielkimi emocjami powiedziała, że przekazuje nam ważną osobistą historię, a teraz jest ten moment, kiedy jej teatralne dziecko umiera na chwilę. Mówiąc to, artystka pobudziła widownię, a sama scena nabrała pewnego oddechu. Sytuacja z telefonem – którą czasami mam (nie)szczęście obserwować w trakcie spektakli i koncertów – była wręcz potrzebna w tamtym momencie. Ściana między widownią i sceną runęła, choć oczywiście mogło się to odbyć w bardziej kulturalny sposób.

Kolejnym punktem programu był wykład Kuby Sawickiego Powrót do marzeń w ujęciu sztuki surrealistycznej. Było to spotkanie z pasjonatem surrealizmu, po którym nie miało się już wątpliwości, że ten nurt w sztuce należy zgłębić jeszcze bardziej. Oczywiście nie mogło zabraknąć postaci Salvadora Daliego, ale Sawicki pochylił się także nad twórczością Giorgia de Chirico i Rene Magritte, czyli „autora słów i rzeczy”. Przykłady obrazów były dobrane zgodnie z hasłem festiwalu, ale i „wyrażaną w nich melancholią, powracającą tęsknotą za nieznanym”. Z opowieści surrealistycznych słuchacze wpadli wprost w rozgrzewkę przed kolejnym spektaklem. Tak, dokładnie, zorganizowano dla widzów rozgrzewkę – ruchową i wokalną. Padło hasło, że „teatr jest doświadczeniem intymnym”, ale tutaj mieliśmy szansę przekonać się, że również kolektywnym i związanym z zabawą.

Dwa następne spektakle zgodnie z pierwotnymi założeniami festiwalowymi miały miejsce nocą. Pierwszy z nich to Dziadek Stanislava Voitsekhovskyiego z Pruszcza Gdańskiego z Teatru Marionbrand. Była to niezwykła opowieść, przedstawiona za pomocą lalek i miniaturowej scenografii. Tytułowy dziadek przeżywał magiczne chwile na przystanku tramwajowym. Kto z nas nie spędził na nim sporo czasu? Co może się wydarzyć w tak zwyczajnym i codziennie mijanym miejscu? Wydaje się, że niewiele, jednak Voitsekhovskyi pokazał, iż tylko wyobraźnia nas ogranicza (lub też brak wyjątkowego szczęścia). Spektakl zaczyna się od spotkania dziadka z babcią, pełnego niepewności i dystansu. Babcia opuszcza przystanek, by na końcu pojawić się i odejść już z dziadkiem w ciemność nocy. Pomiędzy tymi dwoma spotkaniami dziadek napotyka na przystanku indiańską szamankę, ktoś zostawia mu wózek z płaczącym dzieckiem, pojawia się wciąż odlatujący niebieski balonik, wichury… a w końcu nadlatuje statek kosmiczny z techno kosmitą. Teatr lalek na najwyższym poziomie. Zwracała uwagę muzyka, która odpowiednio nadawała dramaturgii kolejnym wydarzeniom nocy na przystanku.

Spektaklem kończącym pierwszy dzień był monodram 3xTak Rudnicki. Forma monodramu wymaga niezwykłej sprawności – aktorskiej i zwyczajnie fizycznej; wymaga pełnego skupienia na widowni i jej reakcji. Nie można ani na chwilę skryć się za kulisami, wyręczyć rekwizytem czy innym aktorem. To jeden z tych typów teatralnych, który sprawdza aktora. Na Strachach zobaczyliśmy świetnego Wojtka Kowalskiego z Częstochowy, grającego zaniedbanego abnegata, prostackiego i zbyt sentymentalnego dziada. Po chwili mamy przekonać się, że oto mamy do czynienia z Polakiem, który wyjechał do Niemiec. Jest to słodko-gorzka opowieść o nas samych. Powstała w oparciu o trzy książki Janusza Rudnickiego: 3xTak, Męka KartoflanaŚmierć czeskiego psa. Monodram trafnie komentuje rzeczywistość i nasze, polskie reakcje na nią.

Fot. Olaf Byrda

Kowalski pokazuje niezwykłe aktorstwo, ma wielką sprawność w utrzymaniu spojrzenia i zaciekawienia widza. I mimo iż od premiery spektaklu minęło 6 lat, czuć świeżość i energię, a także złość i frustrację. Czy ktoś czytał prowokacyjne i groteskowe teksty Rudnickiego? Czy ktoś go w ogóle zna lub chociaż kojarzy? Ten spektakl wręcz nakazuje odszukać jego książki, a także śledzić sceniczne poczynania Kowalskiego. Drugi wieczór w Krośnie kończył się gorzkimi refleksjami o teraźniejszości i brakiem wielkich nadziei na przyszłość.

Trzeci dzień jest zwykle tym najintensywniejszym, tak był również w trakcie 14. edycji Strachów. Dyrektor festiwalu, Paweł Wrona, pozwolił sobie na żart, że robią tę imprezę już tyle razy, iż nie ma szansy, by cokolwiek ich zaskoczyło. Chwilę później okazało się, że jedna z prelegentek nie może przyjechać. O, niespodzianka! Czy odwołano więc spotkanie na temat Stanisława Pigonia? Nie. Ale co można zrobić z długim wykładem na kilkunastu kartkach, gdy ma się 15 minut do rozpoczęcia wykładu? No cóż, niezbyt wiele. Na scenie pojawił się Kuba Sawicki, który wybrnął z sytuacji dobrą interpretacją tekstu, dodając do tego teatralny sznyt. Spotkanie było skierowane przede wszystkim do seniorów, bo też było realizowane w ramach projektu „Emerytura=kultura”. Przybyły na  nie przede wszystkim seniorki, ale to nie dziwi – jak czytałam w jednym z raportów odnośnie aktywności starszych osób, że to właśnie kobiety wiodą prym w dodatkowych zajęciach, praktycznie każdego typu. Wracając do samego Pigonia – dla mnie, co ze wstydem muszę przyznać, była to postać nieznana. Jego życiorys był naznaczony historią: wojną i komunizmem, w trakcie których on starał się być wiernym obywatelem i jednocześnie uczyć innych i badać różne aspekty polskiej literatury. Jednak w życiorysie Pigonia zafascynowało mnie jego postawa, którą można skojarzyć z etosem conradowskim i głównym jego przekazem „tak trzeba”. Niezależnie od czasów i doświadczanego ucisku, spychania na margines, należy rzetelnie wykonywać swoja pracę, do której zostało się powołanym. Po wykładzie nadszedł czas na tradycyjny bieg między wernisażami wystaw fotograficznych. W tym roku były trzy w różnych miejscach przy krośnieńskim rynku. Wieża Farna i jednocześnie Muzeum Rzemiosła gościła Muraluksy, czyli fotografie Łukasza Resiaka. Następnie w Centrum Dziedzictwa Szkła zaprezentowano fotografie Jacka Boczara pt. Ilustracje bajek niewydanych. Autor w przypadkowych miejscach aranżował za pomocą rekwizytów i bajecznych strojów sceny – no właśnie – jak z bajek. Jakich? Treści można jedynie się domyśleć. Jednak największe wrażenie zrobiły na mnie fotografie Grzegorza Krzysztofika Śląsk Taneczny. Autor prezentował wiele postaci związanych z teatrem tańca, a tym samym pejzaże śląskich miast. Jak mówił Krzysztofik, chce przełamywać myślenie o Śląsku jako miejscu stojącym górnictwem, bluesem i ciężkim powietrzem. Bo Śląsk może inspirować i robi to. Co istotne, wystawy te zostały w Krośnie na kolejny miesiąc. Sama wciąż na powrót do Krosna zdjęć Agaty Skupniewicz, która miała tam swoją wystawę Out_Loud kilka lat wcześniej.

Każdego roku na Festiwalu Strachy finałowy, choć nie końcowy, punkt programu poświęcony jest teatrowi ulicznemu, ognia i tańca. Przez okres wakacji wolontariusze wraz z profesjonalistami przygotowują się do tego występu. W tym roku również było to jedno z ważniejszych wydarzeń imprezy. Sam koncept z początku nie był dla mnie jasny, mimo wszechobecnego blasku ognia, jednak przyszedł moment przełomowy. Na wybrukowanej scenie rynku obserwowaliśmy proces odmładzania się starszej kobiety. Towarzyszyły jej przy tym korowody tancerek i tancerzy, prezentujących różne style taneczno-muzyczne. To był jej „powrót do marzeń”. Urokliwa była scenka ze stolikiem rodem z francuskich kawiarenek. Teatr ognia jest niebywale emocjonującym spektaklem, bo mamy przed sobą przede wszystkim amatorów dosłownie igrających z ogniem. Osmolone dłonie, lekko przypalone włosy czy zadrapania są normą, ale aktorzy tego nie odczuwają. Adrenalina jest zbyt duża. Na koniec można było chwilę oddać się klasyce polskiego kina. W plenerowym kinie była wyświetlana Wielka majówka. A cały festiwal zakończyło tradycyjnie silent disco.

Fot. Olaf Byrda

Wyjątkowość krośnieńskiego festiwalu, który od 2011 roku ma rangę międzynarodowego, polega na tym, że od początku tworzy go grupa przyjaciół. Ich celem jest przede wszystkim pokazanie teatru offowego, ale również animowanie lokalnej społeczności. Należy przedstawić ludzi za tym stojących, których łączy miłość do sztuki i do Krosna. Dyrektorem artystycznym jest Paweł Wrona, lekarz pracujący na co dzień w Krakowie. W tym roku „świętował” dekadę pełnienia tej funkcji. Dyrektor administracyjną również od wielu lat jest Dagmara Bogacz, której warszawska codzienność nie jest związana z działalnością kulturalną. Należałoby tu wymienić jeszcze kilkanaście osób, tworzących Festiwal Strachy. Większość z nich zaczynało jako wolontariusze, by koniec końców stać się istotnymi członkami utrzymującymi wydarzenie na wysokim, organizacyjnym poziomie. Mam tu na myśli Krystiana Zajdla, jego można spotkać w warszawskich teatrach – OCH! i Polonii, a także Olafa Byrdy, który relacjonuje cały Festiwal w Internecie, robi zdjęcia i odpowiada za media społecznościowe. Bo wolontariusze krośnieńskich Strachów mają możliwość działania i nauki, co później daje wymierne efekty, nie tylko w trakcie kilku wrześniowych dni.

Kolejna edycja festiwalu będzie już piętnastą. Organizatorzy nie chcieli zbyt wiele zdradzać, ale nieoficjalnie udało się usłyszeć to i owo. Nie mogę nic zdradzić, jednak już wiem, że początek września spędzę w Krośnie. Program zapowiada się niezwykle ambitnie, a do Krosna przyjadą prawdziwe legendy.

Dodaj odpowiedź