Hanan Pacha. Notatki z podróży

0
1016

 

El Alto (Miasto)

La Paz nie jest ładnym, przytulnym ani sympatycznym miastem. Miasto? Przerośnięta, zrakowaciała tkanka o strukturze gigantycznego przedmieścia. A jednak warte tej jednej chwili, gdy oczom znudzonym i przygnębionym wielokilometrowym ciągiem ruder pokrytych pyłem, wieloletnim brudem i odwiecznym już chyba nalotem el socialismo, ukazuje się Kanion.

Droga nagle zakręca, opada ostro, wijąc się serpentynami po stromym zboczu. Wszyscy w autobusie rzucają się na prawą stronę (poza miejscowymi, którzy ledwo zauważalnie wzruszają ramionami), uchylają się szyby, głowy wychylają się przez okna, turistas w pośpiechu szukają telefonów i aparatów; duże, małe, nieważne, urwane rozmowy, szmer zdziwienia i tłumionego podniecenia. Przed gringos oto jawi się El Alto – głęboki, gwałtownie opadający kanion na którego zboczach rozciąga się Miasto. „Rozciąga się”? Jakaś niedbała ręka lub niesforne dziecko w pośpiechu, byle jak wysypało klocki i zostały one tam gdzie upadły. Prawe zbocze lśni odbijając światło tysięcy dachów; rozedrgane, rozgrzane powietrze przesycone pyłem; przez środek miasta, jak tępym nożem, poprowadzona stale zmieniająca się ostra granica – przeciwległe zbocze spowija głęboki cień i chłód. W tle zaś Korona upadłego miasta – błyszczą w słońcu śniegi Illimani, świętego wulkanu.

Ten czar szybko pryska, rozwiewa się, a człowieka szybko połyka zgiełk, tłum, obezwładniający chaos pcha go naprzód. Oto Kronos, Miasto Widmo, gdzie na ulicach spotkać można zjawy przeszłości: „Evo prowadź, Che zwyciężył, Chavez żyje…”.

 

 El Alto i Illamani, fot. Mariusz Szwugier

 

Chorizzo (Miasto)

Czas na spektakl, który w podnieceniu oczekiwania oglądam każdego wieczoru na rogu Santa Catalina i Moral. Każdy ruch zaprogramowany, wystudiowany i dopracowany do perfekcji, błyskawiczne, szybkie ruchy, wyciskanie kiełbasy z cienkiego przezroczystego jelita na rozgrzaną blachę, rozbijanie i ugniatanie jej na płasko, w formę „burgera” okrągłą metalową packą, bułka, rozcięcie, surówki, drobne frytki: „Chorizzo? Jaki sos? Verde i fuerte? 5,50, muchos gracias”. W międzyczasie obsługa trzech innych klientów: „Hamburgesa de carne dwa razy…”.

W każdym, nawet podręcznym słowniczku hiszpańskiego, przeczytać można, że chorizzo to hiszpańska, lekko pikantna biała kiełbasa. Prawda jest też taka, że jest to nazwa jednego z kilku (bardziej udanych) fast-foodów, sprzedawanych po zmroku na ulicach peruwiańskich miast. Na przykład na rogu Santa Catalina w ścisłym centrum Arequipy, nieopodal klasztoru z cichymi barokowymi krużgankami za wysokim murem, w pobliżu wspaniałych, jasnych, ozdobnych kolonialnych casas, gdzie codziennie można nabyć ten rodzaj hamburgera za kilka soli (obok powszechnie spotykanych wersji z kurczakiem bądź wołowiną, jajkiem czy parówek i niezliczonych innych wariacji). Godziny otwarcia: tylko po zmroku, godziny zamknięcia: wyczerpanie zapasów lub pierwsze promienie świtu. Dni niepracujące – brak. Wychylając się lekko z pobliskiego tarasu, gdy zbliżała się ta wieczorna godzina, trzeba było rzucić okiem, czy lokalna Mistrzyni Chorizzo już rozłożyła swój ciężki dwukołowy wózek. Następne takie stanowisko napotkać możemy dwie przecznice dalej, i dalej.

 

Targowisko Arequipa (1), fot. Grzegorz Gregorczyk

 

Całe centrum oplecione jest siecią dwukołowych barów oraz pijalni herbat ziołowych i innych gastronomicznych przybytków. Może to być również mały grill, na którym nabite na długie „wykałaczki” skwierczą małe kawałeczki kurczaka – podane z kwaśnym, ale i ostrym sosem jednocześnie, albo rozpłyną się w ustach (zwłaszcza gdy jeszcze nie zdajemy sobie sprawy jak wygląda nieodległy targ mięsny: pod brezentową płachtą zaduch, gorąc i ciepło, słodki zapach krwi), albo (częściej) będziemy bezskutecznie usiłować zgryźć gumowe kawałki, żując je jak starą podeszwę. Jeszcze dalej przy mercado budka – smażone „kulki” za sola, w formie przypominającej dużego pieroga, z nadzieniem ziemniaczano-mięsno-fasolowym , o nazwie, która w  ustach sprzedającej Indianki brzmi czule: papita, czy ich wegetariańska wariacja – saltenia.

Obok tych wszystkich budek, wózków, stoisk, popatrzmy na niewiarygodną aktywność handlową na ulicach – o każdej w gruncie rzeczy porze dnia i nocy. Bogaci mijają biednych, częściej biedni mijają jeszcze biedniejszych. W różnorodna ofercie ulicznych usług i małych lokalnych biznesów mamy i taki: za 50 centimów możemy się zważyć na starej wadze. Starsza Indianka z gór obok sprzedaje kolorowe chusty, kawałek dalej nabędziemy skarpety, biustonosze, notesy. Dalej na brezencie widzimy niezliczone, wszelkich rozmiarów igły, szpilki i szydła, wypieczone kukurydziane placki, słodkie bezy lepiące się do palców. Maleńka siwiuteńka staruszka, ubrana „folklorystycznie” w grubą, kolorową, szeroką spódnicę, sprzedaje w pojemniczku rodem z baśni Andersena zapałki i papierosy. Ilekroć przechodziłem obok właściciela wagi – a w różnych częściach miasta było ich kilku – niewzruszenie trwającego na posterunku, patrzyłem mu ukradkiem w oczy – nie było w nich widać desperacji, rezygnacji. Cicha cierpliwość sprzedawcy, liczącego, że ten następny dzień będzie jego. W końcu. A może to wcale nie było tak – może to świadomość, że i tak nic się nie zmieni. Nigdy. Albo na gorsze.

 

Targowisko Arequipa (2), fot. Grzegorz Gregorczyk

 

Pampa (Andy)

Brązy. Żółcie. Szarości. Pył pokrywający cieniutką warstewką suche zrogowaciałe łodygi, liście, rozrośnięte, wielopalczaste kaktusy i to suche sczerniałe drzewo w pojedynkę tkwiące na rozległym płaskowyżu, jak samotna skała na morzu. Przygaszone barwy, martwa dawno zgasła zieleń. Ostre krawędzie traw, zbitych w gęste sztywne kępy. Grafitowo szary pył wulkaniczny pomiędzy – rozgrzany w dzień, lodowaty w nocy. Drobny, miałki, wciskający się pod ubranie, do aparatów, do płuc, butów, jedzenia i butelek z wodą, śpiworów. Poruszony krokami trojga mężczyzn, wzlatujący gęstą otumaniającą chmurą, suchy kaszel, zduszone przekleństwo; w nocy – światło czołówki na chwile rozedrgane i rozproszone; w dzień – ślad na skórze, spływający z kroplą potu na karku.

 

Pampa – jedna z gór stołowych na płaskowyżu w Cutimbo, fot. Mariusz Szwugier

 

Źdźbła uparcie czepiające się spodni, kępy tarasujące drogę. Zapach wysuszonych zdrewniałych łodyg. Fala – niespokojny szept, niknący naraz, potem przybierający na sile szelest… Czarna pszczoła uczepiona wyrastającego z kolczastego krzewu białego kwiatu. Zastygła w bezruchu, ziemista jaszczurka. Ogromy cień skrzydeł kładący się na trawach i skale, cierpliwy i wyczekujący. Nagłe spotkanie schodzących z grzbietu: ludzie powoli brną naprzód w kierunku ośnieżonego – jak potrójna korona – szczytu, w dali. Stado, zdziwione, ostrożne i czujne, omija grupkę i tą samą wąską ścieżką w miałkim pyle zmierza w przeciwną stronę. Szlak przecinają płytkie, miękkie kocie ślady… Kości bieleją na słońcu, odcinając się ostro od grafitu skały. Powolne, ciężkie kroki, szybkie oddechy zamierają w oddali. Nieruchoma cisza. Pampa.

 

Pampa i Mariusz – Pichu Pichu, fot. Grzegorz Gregorczyk

 

 

Niños (Miasto)

Na Placu 28 maja, jeśli macie trochę czasu i ochoty, poznać możecie choć trochę Boliwię. Biały kamień, przepych kolonialnych casas, katedra w stylu baroku hiszpańskiego, błękitne niebo i młodzi trzymający się za ręce, nie rzucający się specjalnie w oczy turyści, całe miasto wydaje się zdominowane przez młodych Boliwijczyków. Estudiantes. Stolica uniwersytecka kraju. Na ulicach wieczny karnawał, święto, zabawa, śmiech, ciepła noc, muzyka, wieczorne podniecenie, gorące chorizzo na rogu. Uliczny spektakl studentów z Argentyny o zmroku. Pulsujący, wibrujący dźwięk z pobliskiego klubu, para całująca się w bramie. W południe zaś na Plaza w Sucre nie dzieje się nic…

Miguel – mały, drobny śniady chłopiec o proszących i łagodnych oczach, żółty kartonik ze słodyczami po boliwianie sztuka. W kieszeni drobne – monetki z Kuby, Argentyny, Kolumbii, Meksyku, kilka z Europy. Skąd jesteś, Mister, batonik, monetka, stare banknoty? Ciao, mister. Dziewczynka z przyklejonym melancholijnym, lekko przestraszonym wyrazem twarzy, prosząco milcząca, gestem wskazuje na angielskojęzyczną gazetkę fundacji charytatywnej „Inti” – 3 boliviany. Ciche gracias senior. Miejscowy „głupek” w za dużym szarym, szeleszczącym dresie i białych adidasach ze sterczącymi „językami”, niezdarnie roznoszący słodycze wokół placu, sprzeda ich ledwie kilka. Błąka się od ławki do ławki, od fontanny do pomnika – niespokojne, rozedrgane spojrzenie. „Starsza kobieta” (zgaduję, że przed czterdziestką) z dzieckiem w chuście i drugim uchwyconym spódnicy – może szal, chustę, poncho, tasiemkę, cokolwiek, mucho barrato, senior. Chłopaczek w żółtym plecaczku FC Barcelony z rulonem map za kilkanaście boliwianów sztuka. Na skraju chodnika, na niewysokim krawężniku pierwsza firma – dwa puste wiadra, trzecie – ogromne z wodą, płyn, kilka ścierek, gąbka. Podjechało pierwsze auto – ośmiolatki (?) rzucają się, stają na wiadrach, żeby umyć do końca szyby dużego „Hiluxa”… Dzieciństwo. Smutek w oczach i żałość w sercu. Perspektywy?

Wystarczy tylko posiedzieć w cieniu na ławce, koło fontanny na Plaza de 28 mayo, w „Białym mieście” Sucre…

 

Ninios… La Paz, Boliwia, fot. Grzegorz Gregorczyk

 

Kurort (Wybrzeże)

Nieruchoma przejrzysta tafla oceanu, ostre słońce, delikatna bryza, żar pustyni za plecami – w dłoniach drink pisco sour, poranna owsianka z bananami po wczorajszym winie i dużej ilości pisco (likier gronowy który, choć udaje brandy, w gruncie rzeczy jest lokalnym bimbrem, z którego jako narodowego produktu eksportowego wszyscy Peruwiańczycy są niezmiernie dumni). Wspomnienie po wieczornym posiłku – aromatycznej zupie z gumiastych ostryg z własnej hodowli podanej w wysokich glinianych naczynkach, pichconej nieśpiesznie przez pół nocy przez szefa tego przybytku – Luisa. Arequipeńczyk w średnim wieku z siwiejącą brodą, manierami wskazującymi na długoletnie upodobanie do luksusu, z miękkim amerykańskim akcentem. Dorobił się na sprzedaży orzechów brazylijskich. Amerykańscy przyjaciele, córka w Kanadzie. Światowiec. Jesteśmy w IntiMar – nowym interesie Luisa, choć miejsce to wyrosło bardziej w wyniku jakiegoś dziecięcego marzenia i kaprysu starszego górala, który dysponuje nadmiarem gotówki, niż jako wynik szczegółowych kalkulacji biznesowych.

 

Kolonialna Arequipa, fot. Mariusz Szwugier

 

Niewykończony luksusowy kurort rozłożony na wypalonym, rozgrzanym, nigdy nie zraszanym deszczem brzegu półwyspu Paracas. Pustynia i piaskowo-żwirowe wydmy wdzierają się pomiędzy tych kilka bambusowych chatek i chodniczki. Wody Pacyfiku – przejrzyste, głębokie, spokojne, ledwo zauważalne falowanie, ostra woń Oceanu w powietrzu, stosy muszel, wodorosty wyrzucone przez przypływ, martwa ryba i ostrygi. Nie widać, nie słychać i (o, dzięki Ci Pachamamo!) nie czuć nieodległego portu towarowego rozłożonego tuż za przylądkiem. Rozległa tafla wody, zimna, spod stóp bokiem po piaszczystym dnie wycofuje się ogromny krab. Osypujący się zbrylony piaskowy klif wszelkich odcieni żółci i brązu. Gdy bryza ustanie i podpłynie się na małej łodzi do nieodległej skalistej wysepki, w nozdrza uderzy ostry mdlący zapach ptasiego guana, a mieszkańcy wysepki – głuptaki, pelikany – z ociąganiem wzbiją się w powietrze, by po chwili osiąść znowu. Po przeciwnej stronie zatoki ledwo widoczna mieścina – 1,5 godziny wiosłowania łódką, nie dochodzą stamtąd żadne odgłosy. Oaza spokoju – cisza, brak wszelkich dźwięków miasta, ludzi, maszyn. Jedynie w nocy szum generatora i długi rząd świateł naprzeciw w oddali. Czasami podpłynie łódź z turystami, zwiastowana wcześniej intensywną popową muzyką i gwarem zabawy.

W małym bambusowym pawilonie o zmierzchu Luis pokazuje nam swe mini-muzeum hodowli ostryg – świadka jego obecnego, udanego interesu. W gablotkach kolejne stadia rozwoju ostrygi, muszle, stadia larwalne, plansze z rysunkami. Wychylając się przez okno, wystawiając twarz na wieczorną bryzę słucham historii Erica. Trzydziestoparolatek z siecią drobnych zmarszczek wokół oczu i łobuzerskim uśmiechem; kiedyś wysokie zarobki, przez chwilę fotograf, jedna praca, druga praca, kredyty, kryzys, kłopoty, podróż do Ameryki Południowej, młoda Peruwianka, miłość, wahanie, dziecko, teraz mała murowana chatka na skraju paracaskiego slumsu i dzielnicy turystycznej. Brak pieniędzy, masę pomysłów. Obecnie siedziba lokalnego ruchu oporu przeciw wywłaszczaniom ziemi biedaków pod dochodowe wille i kompleksy hotelowe. Usuwa śmieci sprzed domu, kosi chaszcze, pomału stawia bambusową konstrukcję przed domem. Menu na papierze kredowym z potrawami nawiązującymi do kuchni peruwiańskiej i amerykańskiej. Szansa na rozkręcenie interesu. Miejsce wyśmienite. Minutę od plaży, kilkadziesiąt sekund od centrum, po którym kręcą się turyści, parkują taksówki i autokary.

Na leżaku, wystawiając białe ciało na ostre słońce, wyśmiewając swych durnych – jak mówi – rodaków, karykaturalnie naśladując południowy akcent, siedzi i pali, pali i pije, spoglądając na Paracas po drugiej stronie zatoki. Tim – podstarzały hipis (Alabama, USA), który 30 lat spóźnił się na imprezę. Kapelusz, wąs, potok słów – kpiny, żarty z żony „tego głupka” Busha. Przyjaciel Luisa, „doradca”, mający zapewne pomóc w rozreklamowaniu ośrodka IntiMar. Rozmiłowany w zielu i reggae perkusista-sybaryta. „Mówię Ci, gdybyś przyjechał do Alabamy i zaczął mówić po polsku na ulicy, a na pytanie skąd do diabła jesteś, odpowiedziałbyś – z Polski, to taki region w Dakocie Północnej – moi ziomkowie skinęliby głową: Ok, wszystko jasne. Mówię Ci, mój naród to straszne głupki”. Patrzy na ptasią wysepkę: „Wiesz, że kiedyś widziałem tu lwa morskiego, serio. Zostawia klapki na kamieniach i wchodzi do lodowatej wody”.

Ostatnie chwile przed otwarciem, niedługo kawałek spokojnego i czystego wybrzeża, woda i słońce, prosta bambusowa chatka, zupa z własnoręcznie złowionych ostryg i lokalny specjał – pisco sour, dostępne będą już za 200 soli za noc.

 

Inicjacja (W podróży)

Młoda Szwajcarka spoglądając na nieodległy, majestatycznie zastygły w oczekiwaniu na kolejne gwałtowne przebudzenie wulkan El Misti górujący nad Arequipą, odpakowuje z folii sterylnie (jak chce wierzyć) zapakowane w plastikowym pojemniczku, pocięte na równiutkie kawałeczki owoce i warzywa: „Podróżuję sama. Nikt mnie nie ogranicza, nie muszę chodzić na kompromisy, mogę robić co chcę, jechać gdzie mi się spodoba. Dzisiaj na przykład zapisałam się na rafting po rzece Chili”. (Worek franków szwajcarskich chyba też pomaga w owej szczytnej samorealizacji).

Młodzi przedstawiciele Zachodu podróżujący z plecakiem, jeżdżący gdzie chcą i jak chcą, sami decydujący, jak podróż będzie przebiegać, ile zostaną w jednym miejscu, a ile w drugim, starający się przy tym wydawać (według ich mniemania) możliwie mało pieniędzy. Zasadniczym wyróżnikiem i mottem, jak również powodem do dumy, tych młodych podróżników, odróżniającym ich od tłumu turystów „zwykłych” i „ordynarnych”, splamionych skorzystaniem z opcji all inclusive i pośrednictwa biura podróży, jest właśnie owa wolność wyboru. Wolność podróżowania Made in Lonely Planet: bezpośrednie dotknięcie, zakosztowanie lokalnej kultury, poznanie miejscowych ludzi, kuchni, w założeniu często (choć nie zawsze) dotarcie tam, gdzie zwykły turysta dotrzeć nie może lub zazwyczaj nie chce. Podróż jako swego rodzaju inicjacja. Widać nieskrywaną pogardę dla „zwykłych turystów”, jak gdyby do półrocznego szwendania się po Ameryce wystarczył nakaz „wewnętrznej busoli”, która znanej podróżniczce poleciła kiedyś udać się do Gwatemali.

W rzeczywistości są bagpackersi zainteresowani „folkiem” w wersji soft, kontrolowaną przygodą, najlepiej z podwózką jeepem. Kolorowo, wesoło – zjeść robaka tu, zjechać z wydmy tam, Droga Śmierci, słynny slums. New age’owe etno. Powierzchownie – zagłębianie się w szczegóły mogłoby być niebezpieczne: wesoły uśmiech „lokalsa” zamienia się w grymas rezygnacji i zniechęcenia, a nawet gniewu. Kolorowa okolica zaczyna blaknąć, cuchnąć i wyłażą śmieci. Wspaniała i zjawiskowa kultura przybiera postać zniszczonej ciągłą harówą, przedwcześnie zestarzałej kobiety z dzieckiem w chuście manta na plecach.

 

Miraflores – nowoczesna Lima, fot. Grzegorz Gregorczyk

 

Popołudnie na tarasie w schludnym hostelu w Arequipie, na dole na patio poruszenie, kilka osób wyraźnie zdenerwowanych wymienia uwagi, przeklina, biegając z laptopem do recepcji pyta Senioritę Virginię: „Co jest nie tak z Internetem? Coś z połączeniem, router się zawiesił. Kiedy będzie działał?” W podnieceniu przetrawili jeszcze dobrą godzinę, po czym – jest! Dostęp do sieci. Trzeba przecież zaktualizować fejsa, pogadać z przyjaciółką przez skajpa… Nowy model podróżowania. Dwutorowo. Ciało porusza się w przestrzeni, je, ogląda, robi zdjęcia, rozmawia. Jednak jakaś cząstka człowieka została w domu, z przyjaciółmi, rodziną, swoim mieście, nawet w pracy. Dogląda, sprawdza, klika, poczta, fejs, komórka, skajp, zakupy, co słychać, wysyłam foty, obczajcie, wyślij mi linka, do usłyszenia pojutrze, nie zapomnij ogarnąć… Mityczne „poznawanie ludzi” wciąż obecne: sprowadza się do imprez w hostelach lub na plaży z takimi samymi młodymi białymi z zachodu.

Na ścianach hostelu Che Lagarto w modnej nadmorskiej dzielnicy Limy mapa: sieć hosteli oplata kontynent. Kilka w Argentynie, w Chile, wybrzeże brazylijskie, Sucre, Boliwia, Ekwador… Złote myśli w wesołych kolorkach: „Chwytaj dzień”, „Nigdy nie dorośnij”, „Let’s go anywhere”. Atmosfera, jak to mówią, chilloutowa, czysto, biały człowiek, barek (po jedenastej na Mirafloresie nie sprzedają alkoholu). Dyskretna muzyczka jak w centrum handlowym, Wi-Fi i darmowy internet (a to przecież podstawa). Zapłata w dolarach, drzwi wejściowe otwierane tylko z recepcji. Na tarasie odgłosy największej limskiej imprezowni. To właśnie Miraflores, gdzie w sklepie nie zobaczycie za często śniadych potomków uciekinierów z Ayachuco, lecz przede wszystkim wesołą młodzież z Europy i Stanów czy Argentyny, Chile i Brazylii (przy czym nie będą to raczej potomkowie Indian). Dyskoteki i nocne kluby. Pulsujące nocne życie. Wieczorem przy barku i zimnej Cusquenii na tarasie odwieczny rytuał: skąd, dokąd, co widziałaś, cool. A muzyka relaksuje i usypia, zagłusza i przesłania hałas labiryntu ciasnych, gęstych niepokojących przedmieść, a czoła chłodzi lekka bryza znad Pacyfiku.

 

Turistas – Wyspa Uros, Titicaca, fot. Mariusz Szwugier

 

Glosa (W podróży)

Przekleństwo: „Na początku, kiedy jesteś młody, każde odwiedzane miejsce jest marniejsze niż tamto następne, którego jeszcze nie znasz. To kolejne jest nadzwyczajne, piękne. Dlatego podróżujesz dalej, może całymi latami.” (C. Thubron).

Rankiem nieopodal zaniedbanego kolonialnego kościółka, rodem z filmów Sergia Leone, z pobielonym odłażącym tynkiem, dzban świeżo wyciśniętego, włóknistego soku pomarańczowego. Przed południem dotyk przeszłości: boska, przedwieczna harmonia. Suchy, brunatno-żółty płaskowyż wciśnięty pomiędzy długi ciąg nagich wzgórz – jak szeroki pas startowy, biegnący w kierunkuLa Pazi górującego w oddali białego Illimani. Zwietrzałe gdzieniegdzie, starannie powycinane bloki skalne, na których znać jeszcze maestrie prekolumbijskich kamieniarzy – kąty proste, żłobki, łuki, wycięcia, idealnie płaskie, zeszlifowane na błysk powierzchnie. Zarastają w suchej, spalonej słońcem i brakiem deszczu żółtej trawie, miejscami wyplewionej – tam gdzie zrekonstruowano fragmenty dawnych świątyń. Na Pumapunku, Kalasasayi. Proszę odejść, zamykamy. Strażnik leniwie macha ręką. Obracam w dłoni fragment z odłamanego zdobnego kamienia narożnego – mimo upływu blisko tysiąca lat, lśniący i połyskujący. Patrzę na pobliską szopę z nadprożem lekko ociosanym, które jednak nie zdołało skuć śladu historii niegdysiejszego świątynnego bloku.

 

Smutne Relikty Pumapunku – Tiwanaku, fot. Mariusz Szwugier

 

Wieczorem najdziwniejsze przejście graniczne. Godzinna podróż rozklekotanym samochodem – kierowca jeszcze nie ma prawa jazdy, jego kolega już je stracił. Policyjna blokada. Stres, podejrzliwe twarze, tędy turyści nie jeżdżą. Desaguadero ma złą opinię. Jakieś targi, pobieżne rzucenie okiem na plecaki. No drugs, no guns. Widać jakoś doszli do porozumienia, siedzący z przodu Boliwijczycy nie chcą powiedzieć, o co poszło. Wyraźnie minorowe nastroje. Podczas zapłaty z nadzieją w głosie: „Może parę boliwianów więcej?” Uginająca się pod ciężarem dwóch mężczyzn i ciężkich plecaków riksza zajeżdża pod podłużny parterowy budyneczek. Barak raczej. Kłębowisko ludzi. Paki, rowery, jutowe torby. Chusty z towarem. Zapach starego oleju, skwierczy ryba na blasze. Nawoływania, chybotliwe światło żarówek w małych sklepikach. Opuszczony szlaban mijają ludzie. Obok obojętnie przygląda się celnik z karabinem na ramieniu i równie znudzonym psem na smyczy. Pieczątka w baraku, ledwie rzucenie okiem na twarz i zdjęcie. Następny. Żadnej kontroli, pytań, zastrzeżeń. Otwarta granica – jak wielki bazar.

W nocy surowe, zimne powietrze i bezwzględnie przenikliwa wilgoć znad jeziora. Nagie wzgórza górują nad miastem. Czarna i zimna topiel odwzajemnia uścisk. Peru, Puno, Titicaca.

Wybawienie: „Źródłem istnienia jest ruch. Bezruch nie może w nim uczestniczyć, bo gdyby byt się zatrzymał wróciłby do swojego źródła, którym jest Nicość. Dlatego podróżowanie nigdy się nie kończy, i na tym, i na tamtym świecie.” (XII- wieczny sufi Ibn al-’Arabi – urodzony w Murcji, zmarły w Damaszku).

 

 

Projekt Hanna Pacha

Wiosną 2013 roku pod patronatem Uniwersytetu Jagiellońskiego zrealizowana została wyprawa z pogranicza archeologii i eksploracji górskiej. Celem wyprawy było zebranie materiałów dokumentacyjnych i fotograficznych dotyczących głównie sanktuariów inkaskich zlokalizowanych w Andach Wysokich na terenie południowego Peru, północnego Chile oraz zachodniej Boliwii. Za główny cel obrano eksplorację następujących wulkanów: El Misti, Chachani, Pichu Pichu, Nevado Ampato w południowym Peru oraz Licancabur na granicy chilijsko-boliwijskiej. Pomysł zrodził się wyniku poszukiwania nowej formuły w badaniach nad kulturami (współczesnymi jak i w szczególności antycznymi Ameryki Łacińskiej) i rolą, jaką odgrywała (i w jakimś stopniu odgrywa nadal) w życiu i kulturze tamtych społeczności szeroko pojęta „święta przestrzeń”. W wyniku połączenia sił archeologii i eksploracji górskiej możliwe było dotarcie do miejsc słabo dostępnych, przy jednoczesnym szerokim zakresie geograficznym przedsięwzięcia.

Pismo kulturalne „Fragile” miało przyjemność być patronem tej wyprawy.

 

La Paz – Chavez wiecznie żywy, fot. Mariusz Szwugier

Dodaj odpowiedź