Oglądam właśnie – to znaczy w tej chwili – film 300 w reżyserii Zacka Snydera. Znam go wystarczająco dobrze, nie muszę śledzić akcji i zadowalam się zerkaniem w stronę telewizora, pisząc te słowa. Miga mi wódz spartański, posyłający posła króla Kserksesa na dno studni. Okrzyku „This is Sparta” tym razem nie usłyszę, gdyż dźwięk jest skręcony, zamiast tego na całe mieszkanie ryczy sobie Iron Maiden. Za chwilę Spartanie znajdą się już w wąwozie, będą przeciwnika młócić, wprawiając w obłęd złowrogiego monarchę, koniec końców polegną stadnie, gdyż, jak wiadomo, Spartiata nie dotyka ziemi plecami. Zastanawiam się teraz, czy mógłbym jeszcze powiększyć patos sytuacji, w której się znajduję. Wstaję więc i, nie zaprzestając pisania, zaczynam wykrzykiwać fragmenty komend z filmów wojennych, wyobrażam sobie, że mój blok jest wieżą na spalonej ziemi, ostatnią redutą otoczoną przez wrogie wojska. Zakończę pisanie i runę na ziemię, by rozpocząć dostojne umieranie, obliczone na kwadrans, jak w przypadku Boromira z Władcy Pierścieni.
Dwa pierwsze przykłady – film 300 i muzyka Iron Maiden – wydają się esencją patosu w przesiąkniętej patosem popkulturze. W dziele Snydera nie ma właściwie akcji rozumianej jako sekwencja wydarzeń zaplatających się w całość. Znamy efekt zmagań, wszelkie intrygi z pałacowym spiskiem i garbatym zdrajcą mają charakter naskórkowy. Właściwy sens obrazu kryje się w beznadziejnej obronie i arcyheroicznym oporze przed hordami przeciwników. Destylacja żołnierskiego poświęcenia okazała się możliwa w sytuacji nieco sztucznej, opartej na niezgodnej z faktami historii i zbudowanej w oparciu o efekty cyfrowe. W ten sposób uniknięto śmieszności i zdobyto serce widza. Ten się wzrusza, zaciska piąstki i pewno myśli sobie, że takie rzeczy naprawdę się nie dzieją.
Podobne wrażenie potrafi wywołać Iron Maiden, oczywiście jeśli zgodzimy się na określoną konwencję. Mógłbym w tym miejscu wymienić inny heavymetalowy zespół, jak choćby przesadzony wizerunkowo Manowar albo niesłychanie popularny u nas Sabaton (ci nawet śpiewali o bitwie pod Wizną, zwaną „polskimi Termopilami”), lecz to Ironi byli pierwsi, z podniosłą muzyką, pompatycznym, niemal operowym śpiewem Bruce’a Dickinsona i stosowną tematyką tekstów, traktujących o wielkich bitwach, potworach i historycznych bohaterach. Krytycy muzyczni wyklinają rok w rok głuche społeczeństwo, a ono jednak zapełnia stadiony i każdą płytę podstarzałych metalowców pcha natychmiast na szczyt list bestsellerów. Analogicznie, filmy w stylu 300 budzą wstręt znawców kina. Ci docenią najwyżej ich techniczną sprawność, wykpią temat i wyrażą na koniec życzenie, żeby tak utalentowani filmowcy zajęli się czymś poważnym.
300 i Iron Maiden to tylko najjaskrawsze przykłady, gdyż patos jest immanentną częścią popkultury i gdyby go sprzątnąć, skarlałaby niezawodnie. Patetyczne są piosenki Lady Gagi i wizerunek Snoop Dogga, patos kryje się w Szeregowcu Ryanie i wspomnianej już trylogii Petera Jacksona, znajdziemy go w powieściach Marka Krajewskiego i filmach Larsa von Triera. Niekiedy – jak w przypadku Gwiezdnych wojen – funkcjonuje w stanie czystym, czasem znów zostaje złamany przez wprowadzenie humoru, żeby wymienić tylko grupę doskonałych filmów frontowych: Złoto dla zuchwałych, Działa Navarony, Parszywa dwunastka, Tylko dla orłów. Niekiedy patos jest warunkiem sine quo non arcydzielności: kulminacyjnej sceny z Łowców Androidów nie sposób było inaczej, ciszej, skromniej rozegrać.
Strzelam tutaj tytułami, przywołuję przykłady nie po to, aby uzasadnić tezę, że nie ma popkultury bez patosu. Pragnę wyłuszczyć obawę innego rodzaju, otóż patos bez popkultury przestaje być możliwy. W jakiś sposób globalizacja nam go podprowadziła, wsadziła w ramy gatunkowe i nie chce oddać, tak samo jak ja nie mam ochoty wskoczyć w buty dziada jęczącego nad utraconymi wspaniałościami. Warto jednak zwrócić uwagę na to, że patos, rozumiany bez kategorii wartościujących, był jeszcze niedawno obecny w życiu codziennym. Mam tu na myśli zjawiska tak różne, jak marsze pierwszomajowe i gigantyczne nabożeństwa na Błoniach, wymarsz żołnierzy na wojnę, dziewczyny żegnające swoich dzielnych mundurowych na tę okoliczność oraz zgon tych ostatnich podczas straceńczej szarży. Ci, którzy ocaleli lub nie mieli okazji, by zginąć, mogli pojedynkować się o te panny. Dwóch mężczyzn walczących o kobietę – czy coś może być bardziej patetyczne? Dziś nie wyobrażamy sobie tych rzeczy inaczej, jak rozgrywających się na kartach komiksu, filmu, gry, wyśpiewanych na wysokim diapazonie.
W ten sposób docieramy do przyczyny niektórych zawirowań społecznych, jakich nasz kraj doświadczał na przestrzeni ostatniego roku. Nie bardzo chce mi się wierzyć w zapiekłą nienawiść młodych do starych, we wściekły ateizm zdolny poderwać dziesiątki tysięcy ludzi ku jakiemuś bezbożnictwu, choć sam jestem bezbożnikiem i kibicuję swoim. Przecież każdy ma babcię, ciocię, kuzyna, którego kocha, a który wyróżnia się żarliwą religijnością. Nabożeństwo uliczne, stan skupienia i żałoby niesie ze sobą pewien ładunek patosu. Tylko my już nie potrafimy sobie z patosem poradzić, jest on gościem z kolorowego świata muskularnych bohaterów i biuściastych heroin. Jego nagła obecność w publicznej przestrzeni kojarzy się z czymś nienaturalnym, niemal niemożliwym, na kształt statku kosmicznego lądującego w ogródku. Stał się czymś niezrozumiałym właśnie ze względu na popkulturową powszechność, a człowiek ma tę dziwną przypadłość, że reaguje wściekłością na wszystko, czego nie może pojąć. Coś zostało ukradzione.
Artykuł ukazał się w piśmie kulturalnym „Fragile” nr 2 (12) 2011. ')}