Literackie odurzenia, czyli niebanalny „haj” na przykładach Prousta i Zagajewskiego

0
962

Zarówno stany wywołane alkoholem, narkotykami, a także stany bliskie obłędowi bądź będące po prostu jego wynikiem, jak też stany mistyczne, wydają się mieć pewną cechę wspólną, którą nazwałbym brakiem podziału na podmiot i przedmiot poznania, kiedy człowiek jakby zatraca się w świecie (a tym samym w sobie samym) i jednocześnie unicestwia swoją osobowość na rzecz czegoś, co można nazwać totalnym odczuwaniem siebie w świecie – do tego stopnia radykalnym, że swoistość i jednostkowość przestają być istotne. Zmiany i zaburzenia w percypowaniu są tak silne, że wszystko traci na znaczeniu i jednocześnie wszystko wydaje się niesłychanie istotne – każdy najdrobniejszy przejaw świata, jego szczegół staje się metonimią Kosmosu. W świecie odurzenia wszystko i nic funkcjonuje na podobnych prawach – nic jest wszystkim i wszystko jest niczym.

Charles Baudelaire w Sztucznych rajach tak pisze o upojeniu haszyszem:

„Dochodziły już was niejasne wzmianki o cudownych właściwościach haszyszu? Wasza wyobraźnia stworzyła sobie z góry własny ideał upojenia […]Mówiłem już: haszysz nie sprzyja działaniu. Nie pociesza jak wino; natomiast bezgranicznie potęguje ludzką osobowość […] Od czasu do czasu osobowość zanika. Przedmiotowość, stwarzająca poetów panteistycznych, wielkich aktorów, tak się rozwija, że jednoczy się z tym, co cię otacza. Oto stajesz się drzewem jęczącym na wietrze, wyśpiewującym naturze roślinne melodie. Teraz nieskończenie powiększony szybujesz w lazurze nieba. Wszelkie cierpienie znikło. Już nie walczysz, pozwalasz się nieść. Nie jesteś już panem siebie, ale przestało cię to obchodzić. Za chwilę pojęcie czasu zniknie całkowicie. Raz po raz występuje jako przelotne przebudzenie. Wydaje się nam, że wracamy z cudownego, fantastycznego świata […][1].”

Dalej pisze Baudelaire o tak zwanym absolutnym poznaniu pod wpływem haszyszu, kiedy wszelkie zagadki filozoficzne stają się dziecinnie proste i są natychmiast rozwiązywane; spowodowane jest to tym, że konsument haszyszu doświadcza tego, co Baudelaire nazywa „awansem na boga”.

Za filozofią Baudelaire’a stoi swego rodzaju filozofia „uświęcenia” substancji psychoaktywnych, ich działanie ma prowadzić do poszerzenia jaźni, doznań, które mają wzbogacić wynik pracy twórczej.

To zresztą nic nowego. Od czasów Williama Blake’a, przez Artura Rimbauda po poetów beat generation (Allen Ginsberg) i muzyków rockowych (choćby Jim Morrison, Bob Dylan, Jim Hendrix, Janis Joplin, by wymienić tylko kilkoro), zażywanie narkotyków było dosyć ściśle związane z procesem twórczym. Poszerzenie bram percepcji miało owocować zaskakującym i oryginalnym wynikiem rezultatów działania artystycznego. Aura tajemnicy procesu twórczego determinowanego przez substancje psychoaktywne obowiązywała przez długi czas i była atrakcyjna dla rzeszy fanów czytających określonego rodzaju literaturę czy słuchających określonej muzyki.

Wydaje się, że i dzisiaj jest modny w niektórych kręgach subkultury młodzieżowej – powiedzmy swego rodzaju „duchowy” stosunek do narkotyków, ale ten wzorzec uległ chyba ostatnimi czasy mocnemu wytarciu i zużyciu.

Odurzenie będące wynikiem przyjmowania narkotyków bądź alkoholu sporadycznie występuje dzisiaj w połączeniu z mitem przeklętego artysty. Picie wódki, mit pisarza pijaka próbował jeszcze twórczo kontynuować Jerzy Pilch (za Jerofiejewem). Czyni to również (zarówno w czynie, jak i w słowie) Marcin Świetlicki. Picie wódki i palenie papierosów wciąż wydaje się modne i jakby nieprzemijające. Atrybutem poety staje się szklanka whisky (Jack Daniels z jedną Kostką lodu), nieodłączny papieros i czarny golf. I choć dla piszącego te słowa jest to wartość estetyczna trwała, o tyle od moich studentów dowiedziałem się ostatnio, że „Świetlicki to już obciach”.

Jacek Kaczmarski we wstępie do piosenki Bob Dylan powiedział: „ja się oszałamiam inaczej”. Chciał przez to wyrazić dokładnie to samo, co Dylan kiedyś w jednym z wywiadów, czyli to, że do napisania dobrego wiersza bądź innego utworu nie wystarczy stan odurzenia narkotykowego. Narrator jednej z powieści Stachury wskazał na świat za oknem i powiedział: „this is my hasch”. Ciekawe jest, jak wygląda oszołomienie czy odurzenie bez udziału substancji wspomagających i czy w takim wypadku można w ogóle mówić o odurzeniach w sensie ścisłym?

W kilku zaledwie słowach chciałbym zasygnalizować być może trywialną prawdę, że „prawdziwy pisarz” „oszałamia się inaczej”. Na czym by to odurzenie wobec tego miało polegać?  Literatura w przeważającej mierze za przedmiot swojego poznania ma świat (wewnętrzny i zewnętrzny). Literatura niekoniecznie „bada” świat zewnętrzny – może również zdawać relację z wewnętrznych powikłań podmiotu. W tym miejscu chodzi mi jednak o określonego rodzaju filtr wewnętrzny (tj. widzenie artysty), dzięki któremu świat zostaje przedstawiony w jedyny w swoim rodzaju sposób. Specyficzny stosunek do tego świata nie musi być wcale wygenerowany żadnymi substancjami wspomagającymi. Wydaje się, że chodzi przede wszystkim o określony rodzaj osobowości, który niesie ze sobą dwie postawy (ściśle od siebie zależne), to jest postawę kontemplacyjną i skłonność do doznawania tak zwanych epifanii w świecie widzialnym, czyli zatrzymania się na określonym szczególe świata, zawieszenie na nim swojej percepcji w taki sposób, aby ten szczegół stał się (o czym pisałem już wcześniej), metonimią Kosmosu.

Tego rodzaju kontemplacyjno-epifaniczny sposób widzenia i doświadczania świata najlepiej chyba widać w dziele Prousta. Słynne jest i już dość mocno utrwalone w powszechnej świadomości, a przez to nieco zużyte, przywołanie przez narratora Proustowskiego smaku maczanej w herbacie magdalenki, która pociąga za sobą epopeję wspomnień, skojarzeń, tych wszystkich labiryntów duchowych, przez które biegnie wyobraźnia i odczuwanie świata artysty. W dziele Prousta mechanizm percepcji (a tym samym narracji) biegnie zawsze od szczegółu i zachwytu nad pojedynczym exemplum w świecie do jakiegoś uogólnienia filozoficznego bądź quasi-filozoficznego, które przedstawia psychologiczne meandry ludzkiej egzystencji. Od takich zabiegów aż roi się w dziele Prousta; przytoczę jeden, który jest opisem światła w końcowych partiach pierwszej części powieści W stronę Swanna:

 „Kiedy promień słońca złocił najwyższe gałęzie, zdawało się, iż, skąpane w lśniącej wilgoci, wyłaniają się same z płynnej i szmaragdowej atmosfery, w której las kąpał się niby w morzu. Bo drzewa dalej żyły własnym życiem i kiedy nie miały już liści, lśniło się ono tym piękniej na pokrowcu zielonego aksamitu otulającym ich pnie lub w białej emalii kul jemioły rozsianych na szczycie topoli, okrągłych jak słońce i księżyc w Stworzeniu Michała Anioła. Ale zmuszone od tylu lat, mocą jakiego szczepienia, żyć razem z kobietą, drzewa te wyczarowały mi driadę, piękną, światową damę, barwną i chyżą, którą w przejściu pokrywają gałęźmi, zmuszając, aby odczuwała jak one potęgę pór roku; przypomniały mi szczęśliwe czasy mojej wierzącej młodości, kiedym spieszył żarliwie w miejsca, gdzie arcydzieła kobiecej elegancji miały się ziścić na chwilę pośród nieświadomych współdziałających drzew[2].”

Ów nurt kontemplacyjno-epifaniczny, zawieszenie wzroku i władz duchowych nad jednym, wyjętym ze świata szczegółem charakteryzuje również określonego rodzaju poezję, która za przedmiot ma nie tyle notację stanów duchowych, zapis wnętrza podmiotu mówiącego, ile właśnie interakcję pomiędzy światem a podmiotem, który tego świata doznaje. Najbardziej konsekwentnym poetą tej linii jest na gruncie polskim Czesław Miłosz (epifaniom u Miłosza osobny artykuł poświęcił Jan Błoński). Kontynuatorem natomiast i niejako spadkobiercą tego rodzaju myślenia o poezji i myślenia wierszem jest moim zdaniem Adam Zagajewski.

Wielokrotnie zarzuca się Zagajewskiemu postawę pięknoducha, oderwanie od spraw codzienności na rzecz tak zwanej „postawy Olimpijczyka”(by przywołać sformułowanie Karola Maliszewskiego). Odnosząc się do słynnego podziału Maliszewskiego na „klasycystów i barbarzyńców”, Zagajewski jest jednoznacznie szufladkowany jako klasycysta, pięknoduch, wyrafinowany esteta i snob, którego interesuje wyłącznie to co wysokie, a to co niskie nie jest dlań warte estetycznego namysłu.

Myślę, że z tymi wszystkimi zarzutami należy się zgodzić. Zagajewski zaczynał jako poeta Nowej Fali, by potem przybrać konsekwentnie postawę apollińską, postawę czyniącą z poezji swego rodzaju niewzruszoną twierdzę, której nie powinny skazić wyziewy codzienności. Tej linii broni w esejach W cudzym pięknie, Obrona żarliwości, Poeta rozmawia z filozofem. Nieustannie jest po stronie tego, co wysokie i przez to godne uwagi. Zagajewski „nie brudzi rąk”, jak to powiedział kiedyś inny poeta, Maciej Melecki.

W ostatnim tomie esejów Lekka przesada dochodzi z jednej strony do spiętrzenia tych cech, które przedstawiłem powyżej, lecz z drugiej pojawia się w nich nowa, bardzo interesująca nuta.

Wątki autobiograficzne, dzieciństwo we Lwowie, dramat przesiedlenia, wojna są kojarzone i przeplatane z tym, co na potrzeby tego szkicu nazwałbym zachwytem nad światem widzialnym, jego autentycznym przeżywaniem (gdzie estetyka ociera się niekiedy o metafizykę), postawą kontemplacyjno-epifaniczną, co daje rezultat niemal „proustowski” – prowadzi do odurzenia światem, gdzie w roli dobrze spełnionego medium występuje język, literatura.

Widać w tomie esejów Zagajewskiego pewne paralele z Proustem, do których sam autor jakby cichcem się przyznaje; Proust przemyka przez ten tom niby dyskretny, ale kto wie, czy nie jeden z najważniejszych gości. Zagajewski, pisząc o zagadnieniach ulotności i chwili w literaturze, tak przytacza jego dzieło:

„Wyjątkowe miejsce zajmuje tu wielka powieść Marcela Prousta, która rozwija przemyślaną narrację, narrację mogącą zadowolić nie tylko pasażerów metra, ale nawet tych, co podróżują koleją transsyberyjską, a jednak gdy wreszcie, po przejechaniu tysięcy kilometrów, dochodzimy do ostatniego tomu, do Czasu odnalezionego, do jego konkluzji, okazuje się, że prawdziwym bohaterem tej epopei jest jednak moment, chwila, moment wizji, moment odzyskanej pamięci, moment jasności, szczęścia, mistycznego uniesienia. Ogromna maszyneria opowieści służy chwale momentu! […] Tyle tomów, tyle losów, i na koniec hymn sławiący chwilę… Czytelnicy o epickim usposobieniu musieli być wściekli[3].”

Piszę „jeden z najważniejszych gości“, gdyż filozofia pisarska Zagajewskiego przypomina do złudzenia filozofię narratora Proustowskiego (myślę, że można w niektórych miejscach dopatrzeć się również podobieństwa frazy i zbliżonej wrażliwości na szczegół). W tomie tym bowiem niekiedy zdarzają się próby zapisów momentalnego szczęścia, próby łapania świata na gorącym uczynku, niejako przyłapania go w jego ulotności – właśnie po to, aby przy pomocy języka nazwać tę ulotność i uczynić ją czymś trwalszym. Niekiedy próby te są tak wyraziste (i z całą pewnością niesztuczne, nieoszukane), że dochodzi w nich do swego rodzaju zachłyśnięcia się światem…

Tego rodzaju odurzenie jest wynikiem intensywnego doznania chwili, momentu, błysku, pojedynczego objawienia.

Oto jeden z przykładów, który pojawia się pod koniec książki:

„Chwila szczęścia, niewytłumaczalna, podczas spaceru nad Wisłą. Było ciepłe popołudnie, w pewnym momencie zaczął padać deszcz. Miałem przy sobie parasol, ale mimo to schroniłem się w bramie domu przy ulicy Smoczej, niedaleko Wawelu, blisko kościoła na Skałce, w którego krypcie śpi Czesław Miłosz, i stałem tam przez dłuższą chwilę, patrząc na topole i czując ten gorzki zapach ich gałązek, który tak lubię i który tak dobrze pamiętam z dzieciństwa w Gliwicach. Nigdzie się nie spieszyłem, czekałem aż deszcz ustanie i czułem radość, której jedynym źródłem, wydaje mi się, było to, że świat istnieje, że jest maj i nowe pokolenie jeżyków, bliźniaczo podobnych do swych poprzedników, gwiżdże głośno i przenikliwie[4].”

Również w opisach podróży do innych miast, podróży do różnych krajów Europy, przejawia się dbałość o szczegół, zachwyt nad pojedynczymi elementami architektonicznymi, zmysł obserwacji rzeczywistości, który również nasuwa na myśl dzieło Prousta. Inną cechą, która wiąże Zagajewskiego z Proustem, są częste powroty do kraju lat dziecinnych, wspominanie ojca i matki (które to postacie są również ważne dla poezji Zagajewskiego, dość przypomnieć bardzo piękny wiersz o matce z tomu Niewidzialna ręka).

Nie chcę w tym miejscu oczywiście powiedzieć, że Lekka przesada jest oczywistym nawiązaniem do Prousta, ale mam silne przeświadczenie o tym, że podobieństwa pomiędzy Zagajewskim z Lekkiej przesady a narratorem Proustowskim dość mocno, przynajmniej dla mnie, rzucają się w oczy.

Zagajewski, a może należałoby powiedzieć: narrator książki Zagajewskiego, patrzy na świat okiem estety, okiem artysty. Nawet tak banalne i dodajmy niezbyt przyjemne z pozoru zdarzenie jak wtargnięcie karaluchów do mieszkania poety jest opisane ze swadą i lekkim przymrużeniem oka – jakby ważniejsze były konsekwencje estetyczne tego faktu aniżeli niezbyt sympatyczni współlokatorzy. Ta estetyzacja codzienności przywodzi na myśl nie tylko Prousta, ale i Baudelaire’a, pierwszego bohatera tego szkicu.

Próbowałem w nim zasygnalizować pewną oś problemową. Otóż odurzenie nie musi być rodzajem upojenia, narkotycznego szału, nie musi być także zabawą, nie musi być tańcem, nie musi być obłędem ani literaturą pisaną pod wpływem sztucznych środków. Odurzenie może płynąć z samej literatury, to znaczy takiego patrzenia na świat, w którym ważniejsze od rzeczywistości w jej nazwijmy to „obiektywnym kształcie” jest jej swoiste percypowanie: w sposób, jaki czyni to artysta. Odurzenie w takim rozumieniu to po prostu inna nazwa doświadczenia artysty i jego widzenia świata.

Oszałamiać się można inaczej, ale wydaje się, że do pomyślnego efektu działania artystycznego potrzebne jest medium, jakim jest świat, a zachłyśnięcie się światem, które niekiedy może do złudzenia przypominać odurzenie, zdaje się być warunkiem koniecznym artystycznego sukcesu. Specyficznej wrażliwości (rozumianej jako naturalny dar od losu) nawet najmocniejsze środki wspomagające nie są w stanie zastąpić.

Artykuł ukazał się w piśmie kulturalnym „Fragile” nr 3 (13) 2011.



[1] Ch. Baudelaire, Sztuczne raje, przeł. R. Engelking, Gdańsk 2000, s. 42-46.

[2] M. Proust, W stronę Swanna, Warszawa 1999, s. 409-410.

[3] A. Zagajewski, Lekka przesada, Kraków 2011, s.149. Zagajewski we fragmencie powyżej pisze o książkach „grubych“ i „cienkich”, przyznając pierwszeństwo tym drugim – ogromna powieść Prousta pojawia się tutaj jako chwalebny wyjątek.

[4] Tamże, s. 239.

Dodaj odpowiedź