Śmierć kina francuskiego. To aktualnie mocno dyskutowany temat w ojczyźnie Juliette Binoche, Audrey Tautou i Gérarda Depardieu. Wpisuje się on doskonale w panoramę innych europejskich debat na temat śmierci „w formie dopełniacza”. Nie śmierci jako Grand Thème, samej w sobie, ale śmierci „kogo, czego?”; w Polsce np. śmierci powieści. I choć zarówno we Francji, jak i w Polsce nie są to nowe problemy, a nowe fale od dawna dyskutowanych treści — angażują siły intelektualne całego kraju.
Jak zatem ma się kondycja francuskiej kinematografii? Aby odwołać się do powszechnie znanego polskiemu odbiorcy przykładu tego kina, nie trzeba już wspominać Loiusa de Funèsa, a wystarczy sięgnąć po dzieła ostatnich lat. Pan od muzyki, który okazał się niespodziewanym sukcesem, również kasowym, na przemian wzruszał i bawił 5 mln Europejczyków w ciągu pierwszych 6 tygodni dystrybucji, również dzięki wielokrotnie nominowanej do wielu nagród ścieżki dźwiękowej Bruno Coulais’a, znanego w Polsce głównie jako autora ilustracji muzycznej do Makrokosmosu i Himalai. Świeżo pamiętamy niekwestionowanego ulubieńca szerokiej (i nie tylko) publiczności — Intouchables, wyjątkowo zgrabnie przetłumaczonego na Nietykalnych. Kolejny raz prosta historia piękna, które narodziło się w dość nieoczekiwanym miejscu… znów urzekła! Ale to nie jedyny w tym kraju przepis na sukces, o czym można się było przekonać na tegorocznym Przeglądzie Nowego Kina Francuskiego, organizowanym przez Instytut Francuski, m.in. w krakowskim „Kinie pod Baranami”.
EP: — Skąd taki, a nie inny wybór filmów na tegorocznym Przeglądzie?
AS: — Obawiam się, że Panią rozczaruję. Są to po prostu filmy, które zdobyły nagrody na najważniejszych festiwalach w ciągu ostatnich kilku lat. Nie ma więc specjalnego klucza interpretacyjnego. Zależało nam przede wszystkim na przedstawieniu polskiej publiczności możliwie pełnej różnorodności współczesnego kina francuskiego.
EP: — Rozumiem, że wybór był nieco „mechaniczny”, ale nie przypadkowy. Czy nie wydaje się Panu, że wyłania się jedna, wspólna dla prawie wszystkich dzieł, kwestia, jakiś temat przewodni?
AS: — Oczywiście jest to przede wszystkim język. I nie wspominam o tym przypadkowo, by mówić o oczywistościach. Pokazujemy język w dialogach w bardzo różnych odsłonach. Nie tylko każda z postaci mówi inaczej, ale też w każdym filmie język służy do innych celów. W Ministrze np. służy do zakrywania tego, o czym się nie mówi…
EP: — A dzieci? Czy nie wydaje się Panu, iż to jest główny temat tego cyklu?
AS: — Powtarzam, nawet jeśli tak, nie był to zamierzony efekt. To jest raczej interpretacja, odbiór publiczności, której Pani stanowi część.
EP: — Nie tylko publiczność interesował ten temat. To są przecież zwycięzcy największych konkursów filmowych, oceniani przez profesjonalistów…
AS: — Myślę, że to prawda i nieprawda. Istotnie, na tym przeglądzie sporo filmów było poświęconych dzieciom i dzieciństwu czy dorastaniu, jednak nie mam wrażenia, aby kinematografia francuska w latach 2010/11 wyprodukowała więcej dobrych filmów wokół tego tematu, niż kino innych krajów. Poza tym proszę zauważyć, że jednak w niektórych filmach dzieci, chociaż pojawiają się nawet jako jedni z głównych bohaterów — nie są głównym tematem jak w Rodzinie Worberów.
EP: — Tu dzieci są figurą mądrości.
AS: — Tak, mamy tu swoistą odwróconą perspektywę — w świecie dorosłych dzieci radzą sobie lepiej od ich rodziców… Jednak ten film opisuje skomplikowane relacje dorosłych.
Czy zatem wyłania się z tego cyklu jakaś synteza? Jakiś obraz współczesnego kina francuskiego? Pisząc o tym festiwalu, jestem w nie małym kłopocie. Ilekroć próbowałam opisać obraz całości — wracałam do punktu wyjścia. Do pierwszego filmu, do Poliss (Nagroda Jury Cannes 2011, Cesar 2012 za najlepszy debiut dla Naidry Ayadi). Mogłabym napisać, że powraca upodobanie do wprowadzania wewnętrznego obserwatora, człowieka-pomostu, który z jednej strony stanowi część świata przedstawionego, a z drugiej jest poza nim i próbuje się w niego zanurzyć… a my wraz z nim. Mogłabym pisać, że to kino, które lubi się sobie przyglądać, widzieć siebie z dystansu i oglądać jako sztukę.
Mogłabym tak napisać, gdyby nie Poliss. Przeczytałam zapowiedź tego filmu. „Życie codzienne policjantów z Brygady Ochrony Nieletnich to zatrzymania pedofilów i piętnastoletnich kieszonkowców, ale także przerwy na obiad i rozmowy o problemach w związkach, przesłuchania agresywnych rodziców, zeznania dzieci, ale i solidarność kolegów z pracy, ale i ataki śmiechu”1. Uznałam, że nie dam się wciągnąć w reżyserskie zaczepki emocjonalne, bo przecież temat aż narzuca ten typ gry z widzem. Uzbroiłam się więc w dystans i poszłam na seans. I tu niespodzianka… Film „uderza” z zupełnie nieoczekiwanej strony.
Maïwenn jest zdecydowanie bliżej znana publiczności francuskiej najpierw jako modelka, potem jako aktorka, ostatecznie jako reżyserka. Polakom chyba mniej, choć mam nadzieję, że się mylę. Ten paradokument jest zagadką na wielu poziomach, poczynając od najbardziej nieoczekiwanego zakończenia (którego tu, dla dobra widza, zdradzić mi nie wolno…). Ostatnie dzieło Maïwenn jest bardzo dynamiczną równowagą sprzeczności. Świat przedstawiony to prosta linoskoczka, po której stąpają bohaterowie — każdy z osobna i wszyscy razem. Konwencja filmu jest prosta: paradokument pt.: „kilka dnia z życia…” tym razem policji, która zajmuje się przestępstwami na nieletnich. I chociaż film ten koncentruje się na „wejściu” w jedną, konkretną grupę zawodową — jest to dopiero przyczynek do rozważań nad człowiekiem i jego relacją ze światem, już nie tylko współczesnym, ale uniwersalnym. I chociaż granice dobra i występku są tu jasno ustalone, pozostaje skomplikowana relacja człowieka ze złem. Powraca nierozwiązywalny dylemat: po co istnieje zło? O ile jest to pytanie rodem z Dostojewskiego — dostojewszczyzny w tym filmie się nie uraczy. Jest za to śmiech przeplatany grozą, jest bezsilność i siła działania, jest łagodność… Mimo iż bohaterowie są szczelnie otoczeni złem, nie zadają sobie na co dzień powyższego pytania, choć ono powraca jak bumerang. Próbują po prostu żyć z jego namacalną obecnością. A ta obecność boli i nigdy nie przestanie.
Zresztą obok tematu przewodniego, jak w dobrej XIX-wiecznej powieści, zasugerowana jest cała różnorodność innych problemów, które ze względów kompozycyjnych nie mogą pozostawać równorzędne. Maïwenn od samego początku prowadzi podwójną grę z widzem: kręcąc paradokument i wcielając się w postać fotografki, której zadaniem jest przedstawić dokumentację pracy brygady specjalnej. Charakterystyczną jest scena, w której filmowy policjant Fred wybucha krzykiem na Melissę, fotografującą wyłącznie sceny najbardziej dramatyczne, „łatwe” do przedstawienia (choć trudne w odbiorze, bo dramatyczne), zamiast poruszyć temat dogłębniej. Ukazać napięcie, jakie towarzyszy każdemu, kto godzinami siedzi nieruchomo i przetrząsa Internet w poszukiwaniu zbrodni, która przybiera wszystkie inne formy, tylko właśnie nie przestępstwa; każdemu, kto wertuje bezmyślnie setny raz tę samą gazetę w oczekiwaniu na to, co i kiedy się wydarzy, a może się stać dosłownie wszystko i w każdej chwili. Nieustannie trzeba być gotowym, choć to praktycznie niewykonalne, a to już dużo trudniejsze do uchwycenia w obiektywie aparatu…
To tylko mały sygnał dla tych, którzy zechcą się zastanowić nad źródłami obrazów prasowych, którymi jesteśmy całą dobę zasypywani — my, odbiorcy… Podobnych zaproszeń do rozmyślań ze strony Maïwenn jest bez liku, zwłaszcza przy powtórnych odsłonach. Poliss to 127 minut wyższej ekwilibrystyki. A zakończenie? Majstersztyk.
AS: — Szczerze? Nie rozumiem tego zakończenia. I nie wydaje mi się, abym go zrozumiał. Ale to jest jeden z takich filmów, w których koniec ma być niezrozumiały. Dlatego nie szukam wytłumaczenia.
EP: — Ja też nie rozumiem, ale nie mogę przestać szukać odpowiedzi…
1 Z oficjalnego folderu zapowiadającego Przegląd Kina Francuskiego.