Możliwości autobiografii. Współczesna poezja irlandzka w poszukiwaniu autentyzmu
Philip Lejeune stwierdził swego czasu, że w pisarstwie autobiograficznym zawarty zostaje swoisty pakt między autorem a czytelnikiem: „pakt autobiograficzny jest zobowiązaniem, jakie podejmuje autor celem opowiedzenia swego życia (lub jego części, albo pewnego aspektu) bezpośrednio w duchu prawdy”[1]. Co więcej, autobiografia zakłada, że pisarz i główny bohater to jedna i ta sama osoba, która w tekście pragnie wyrazić swe jednostkowe doświadczenia. Prawdziwość przekazu jest warunkiem nieredukowalnym, jeśli tekst ów ma nosić miano autobiografii. Postulat Lejeune’a jednak nie może odnosić się bez pewnych istotnych zmian do sytuacji, w której podstawowe narzędzie artystyczne, czyli język, odmawia posłuszeństwa.
A właśnie w takiej sytuacji przychodzi tworzyć pisarzom irlandzkim, pracującym w cieniu słów Stephena Dedalusa z Portretu artysty w wieku młodzieńczym; „język [angielski] jest wpierw jego językiem, a dopiero później moim […]. Jego język, taki swojski i taki obcy, już na zawsze pozostanie dla mnie językiem nabytym”[2], powiada bohater kryptoautobiografii Joyce’a, dając tym samym wyraz nieufności względem idiomu, w którym przychodzi mu tworzyć. Wyjściem z tego impasu, pozwalającym w ogóle zacząć pisać, jest stworzenie od zera warunków umożliwiających pisarzowi określenie swojej tożsamości. Toteż wszelkie pisarstwo rodem ze Szmaragdowej Wyspy jest zawsze już ponownym rozpisaniem własnej autobiografii; tworzyć bowiem oznacza tu zawrzeć pakt przede wszystkim z historią (zarówno personalną, jak i ogólną). Skonstatować tedy należy, że pakt autobiograficzny dla pisarza irlandzkiego zakłada, że aby móc tworzyć, trzeba najpierw oswoić język. Chciałbym przyjrzeć się tu trzem twórcom, którzy punktem wyjścia dla swojej poetyki czynią właśnie próbę autobiograficznego osadzenia się w języku, historii i krajobrazie. To właśnie w poezji Seamusa Heneaya, Michaela Longleya i Ciarána Carsona pakt autobiograficzny, a więc Lejeuneowskie zobowiązanie, by wyartykułować choćby pewien fragment osobistej historii na kartach książki (czy to poetyckiej, czy prozatorskiej), przeradza się w poszukiwanie języka zdolnego do opisania swojej egzystencji.
Heaney – poezja na granicy pisania
Z całej trójki noblista Heaney jest bez wątpienia najlepiej znany, także w Polsce. Tylko w przeciągu ostatnich trzech lat wydane zostały dwa wybory jego wierszy w przekładzie najznamienitszych polskich tłumaczy: Przejrzysta pogoda (Znak 2009) i Kolejowe dzieci (Biuro Literackie 2010). W obydwu tomach wyraźnie zarysowuje się postać poety poszukującego odmienności i niesamowitości skrytych w rozhukanej sferze życia codziennego. Język tych wierszy, także w doskonałych polskich przekładach, jest nieskomplikowany i przejrzysty; próżno tu szukać zawiłości na miarę ciągnących się bez końca zdań spod znaku Johna Miltona – Heaney woli prostotę wiodącą ku niewysłowionym tajemnicom. Zaczyna od znanych sobie okolic, miejscowości i krajobrazów składających się na rzeczywistość Ulsteru, a są to miejsca, których urok nie łatwo uchwycić w słowach:
Anahorish, łagodny stok
spółgłosek, łąka samogłosek,
powidok rozkołysanych
latarni, niesionych przez
podwórza w zimowe wieczory[3].
Heaney jest świadom, że nie sposób opisać Anahorish inaczej niż tylko poprzez odwołanie do brzmienia nazwy miejscowości. W dźwięku kryje się feeria barw i zapachów, które wymkną się każdemu innemu słowu; wiersz nadaje więc nazwie geograficznej cechy słowa magicznego – swoista abrakadabra umożliwiająca wejście do sezamu poezji prawdziwie autobiograficznej. Autobiograficznej – bowiem, po pierwsze, poeta wychodzi od zapisu fragmentu prawdziwie własnej historii; po drugie, ów punkt odniesienia pozwala mu na zupełnie szczerą wypowiedź o krainie swego dzieciństwa. Anahorish to brama, przez którą wiedzie droga do niczym nieskrępowanej autentyczności.
Nikt obcy nie będzie potrafił wymówić sekretnych inkantacji; ot i cała prawda o autobiografii: dopiero w języku „jedynie własnym”, zespolonym z rodzinnymi stronami, można uchwycić prawdę o sobie. Tak jak w Broagh, miejscowości, której nazwa to:
niskie bębnienie kropel
wśród bzów targanych wiatrem
i łodyg rabarbaru.
Owo „wygłosowe gh” w nazwie, choć tak swojskie dla rodowitych Irlandczyków, „kłopot sprawia nietutejszym”, tym samym stając się szyboletem, który otwiera drogę do zapisu życia.
Uciekam się tu do metafory przejść i granic, bo poezja irlandzka wyrasta niejako na granicy – nie tylko między językami, ale też i tej politycznej, pomiędzy Północą a Republiką. Heaney staje nie tylko wobec podziału wewnątrz samej świadomości językowej, lecz również faktycznej granicy politycznej, „na styku baronii i parafii”, jak ujmie to w Terminusie. W wierszu Z granicy pisania doświadczenie przejazdu przez kontrolę wojskową, których pełno było w Irlandii Północnej w latach 70. i 80., prowadzi ku zapisowi egzystencjalnej „granicy pisania”. Przeszedłszy przez rutynowe, a jednak ze wszech miar nienaturalne spotkanie z oddziałem żołnierzy, zdaje sobie Heaney sprawę, że „skrzeknięcie »Przepuścić«”, które pada z ust sierżanta, w takich okolicznościach ma większą moc niż słowa poety. Jednak, mimo „Szczelnego zacisku nicości wokół przestrzeni i chwili”, ponad dwie dekady później, Heaney potrafi przekuć owo uczucie zagrożenia w materię poetycką, słowa zaś znów wygrać na własną nutę. W wierszu W Toomebridge, kolejnym liryku mającym swoje źródło w nazwie geograficznej, opis krajobrazu zderzony zostaje z obrazem śmierci; cytuję w całości:
Gdzie płaska woda
z Lough Neagh przelewała się przez groblę,
jakby właśnie dosięgła krawędzi płaskiej Ziemi
i spadła ze swoim blaskiem w niedokonane tryby
teraźniejszego czasu rzeki Bann.
Gdzie kiedyś był punkt kontroli
granicznej. Gdzie powieszono, w dziewięćdziesiątym ósmym,
młodego powstańca.
Gdzie ujemne jony pod bezchmurnym niebem
są mi poezją. Tak jak były nią raz
śluz i srebro utuczonego węgorza.
Przebieg wiersza upodabnia się do rozumianej na kilka sposobów granicy. Przeszłość wyznaczona jest w nim z jednej strony przez romantyczny obraz prenaukowego i preindustrialnego świata, gdzie Ziemia ciągle wydaje się płaska, a czas biegnie zgodnie z rytmem natury; z drugiej zaś, zaakcentowana elipsą i wcięciem – które świecą pustką – pojawia się wizja podziału i mordu. Zatem przeszłość to czas spokoju i harmonii oraz wojny i sztucznych podziałów. W tym patchworku chwil zarówno dobrych, jak i pełnych lęku zaznacza się słowo wiersza; bezchmurne niebo nie interesuje Heaneya, dopiero gdy przepełnione jest „ujemnymi jonami”, zwiastującymi burzę, staje się przyczynkiem do pisania. Porozdzierany W Toomebridge odpowiada na pustkę „zacisku nicości”, czyniąc doświadczenie graniczności – między strachem a spokojem, naturą a kulturą czy wreszcie prawdą a fikcją – właściwym tematem poezji.
Czterokrotnie powtórzone „gdzie” odkrywa wyraźny motyw autobiograficzny u Heaneya. Otóż, pisarstwo odbywa się właśnie tam, „gdzie płaska woda” i „gdzie kiedyś był punkt kontroli granicznej” – w domu, przepełnionym w równej mierze radością co smutkiem i lękiem. Heaney podpisuje „wiązany pakt autobiograficzny”: z jednej strony docierając do pokładów języka, które pozwalają mu wypowiedzieć szybolet; z drugiej strony to słowo-klucz nadaje wierszom Heaneya wydźwięk szczerej wypowiedzi.
Longley i kwiatostan języka
Podobny gest poetyckiej afiliacji z językiem i krajobrazem, mającej zaleczyć polityczno-społeczne rozdarcie, staje się udziałem wierszy Michaela Longleya. Choć nie tak popularny, jak Heaney, Longley obecny jest po polsku od 1998 roku i tomiku Lodziarz z Lisburn Road (Fort Legnica), a ostatnio twórczość jego przybliżona została w zbiorze Od kwietnia do kwietnia (Biuro Literackie 2011). Świat poetycki Longleya jest pęknięty, a on sam sytuuje się na styku dwóch światów. W Bramie Ech obrazuje swe położenie w sposób zbliżony do Heaneyowskiego Terminusa:
Stoję pomiędzy dwiema kolumnami bramy,
Czaszka pomiędzy parą uszu, co odtwarza
Rozbite głosy, rozbite głazy, historię.[4]
Oto diagnoza sytuacji poety ulsterskiego: osadzony on jest pośród wiru odłamków rozmaitych dyskursów; nawet jeśli kiedyś stanowiły one kolektyw, scentralizowany obraz historii, to obecnie pozostają po nim tylko ruiny ewokujące na poły legendarną przeszłość. Poeta nie może odzyskać wizji minionej całości, a tym samym pozbawiony zostaje tożsamości; nie mogąc określić dokładnie, skąd wywodzi się jego korzeń genealogiczny, pozostaje mu wsłuchiwać się w słowa „Powracające echem od klasztornych murów” w poszukiwaniu języka zdolnego wyrazić złożoność jego osoby.
Odpowiedzią na owo pęknięcie w przestrzeni egzystencji Longleya okazuje się próba ponownego przejęcia rzeczywistości w wierszu. Zadanie to realizuje on poprzez uważne przyglądanie się krajobrazowi i wyliczanie jego elementów. Katalogi, które składają się na wiele wierszy Longleya botanika, pełnią więc w pewnym stopniu podobną rolę do nazw wsi u Heaneya, bo w obydwu przypadkach rzeczowniki te niosą ze sobą element niemal magicznego odzyskania poczucia wspólnoty z rodzimą Irlandią. W ten sposób Longley podpisuje pakt autobiograficzny, na mocy którego ja liryczne czerpie swój głos z otaczającej go natury; każdy wiersz jest zapisem jednostkowego doświadczenia egzystencjalnego, jakiegoś ułamka przeszłości, który stanowi elementarną cząstkę poety. I znowu autobiografizm tych wierszy bierze się z odwoływania się do krajobrazu. W wyniku tej wspólnoty podmiot wiersza zdobywa się na wyrażenie siebie z pozycji, wprawdzie zmediatyzowanej przez obcy w gruncie rzeczy język, lecz mimo to autentycznej.
W wierszu Lodziarz punktem wyjścia jest morderstwo tytułowego lodziarza z Lisburn Road; wydarzenie to niepostrzeżenie urasta do rangi pośredniego symbolu rozdarcia Irlandii, a co za tym idzie ewokuje również większe siły chaosu i zniszczenia, które zadają ból niewinnym oraz wymuszają absurdalne – wszak zupełnie arbitralne – podziały wewnątrzspołeczne. W odpowiedzi na mord, poeta wylicza swej towarzyszce „wszystkie kwiaty polne/ Jakie widziałem w Burren jednego dnia”. Longley zwraca tu uwagę na substancjalny aspekt świata: „zagrożona śmiercią rzeczywistość staje się gęsta, tłoczna, różnorodna. Lista nazw własnych w elegii Longleya jest więc wyzwaniem rzuconym śmierci; poprzez swoją obfitość i materialność stanowi jej zaprzeczenie. To wypowiedziana pełnym głosem odpowiedź świata – i poety – na ekspansję nicości”[5]. Wyliczanka nazw kwiatów i roślin jest też językową repliką na chaos świata, w której słowo łączy się z rzeczywistością, by stawić czoła ludzkiej przemocy. Podmiot wiersza nie tylko czyni ową kwietno-słowną listę osłoną przed chaosem, ale też skrywa za nią swoją tożsamość. Kim jest mówiący te wiersze poeta? Otóż jest śpiewakiem krajobrazu. „W jednej chwili znikam wśród koronek i woali” białego ogrodu (Biały ogród) i choć każdy z tych wierszy-prób zmagania się z bielą kartki „do mnie się sprowadza” (Pranie), to owo ja istnieje tylko w zespoleniu z „zielem jaskółczym, i białym głogiem, i kwiatem janowca” (Janowce w ogniu). Wiersz Longleya dosłownie wzrasta w ciągłym zapośredniczeniu w otaczającym go świecie, tym samym wpisuje się w obszar pisarstwa autobiograficznego, bo w jedyny sposób dostępny poecie irlandzkiemu pozwala na autentyczne zarejestrowanie doświadczenia własnego życia – z dala od zmagań o legitymizację idiomu angielskiego najeźdźcy. Autobiografizm jest w wydaniu Longleya wyrażeniem swoistego mariażu jednostkowej egzystencji ludzkiej i przestrzeni tej egzystencji, dzięki czemu tworzy on intymną sferę wypowiedzi głęboko prawdziwej.
Carson – język jak karabin
O ile Longley staje wobec wyboru: wyalienowany język lub autentyczność słowa zakorzenionego w rodzimym krajobrazie, o tyle Ciarán Carson sytuuje się w jeszcze radykalniejszym kontekście; tu język angielski zawsze już zmusza poetę do walki – zmagań z wszechogarniającą ciszą o każde słowo, każdy wers; natomiast tym, co przychodzi bez trudu, są dźwięki świata natury. Carson w polszczyźnie zaistniał tylko raz w osobnej książce, skromniutkim wyborze liryków z 1998 roku Tak, tak. Jednak nawet w tym niewielkim tomiku wyraźnie zaznacza się Carsonowski konflikt z językiem.
W Kółku różańcowym stwarza on nastrój grozy, kreśląc obraz zagłady atomowej, który niczym widmo dryfuje nad światem. Zagrożenie to nie jest tylko odległym horyzontem szaleństwa ludzkiego, ale niezaprzeczalnym faktem: „Wojna Światowa miała przyjść/ Jeśli nie jutro, to pojutrze, albo dzień później”[6]. Pozornie jest to tylko historyczna diagnoza nieuniknionego nadejścia II wojny światowej, lecz obraz „chmury od Nagasaki, Hiroszimy”, powracający w snach podmiotu lirycznego, sugeruje, że kryzys atomowy nie odszedł wcale do przeszłości po Zatoce Świń. Wiersz kończy się obrazem rodziny poety klękającej do różańca, lecz podmiot liryczny nie potrafi skupić się na słowach, które przecież należą do agresora; tego, który w każdej chwili może najechać właśnie ich:
Próbowałem myśleć o słowach, powiada –
Ale słyszałem tylko odgłosy
Nadchodzącego deszczu, muśnięcie na szybie,
A potem były chmury i gwiazdy
Między chmurami.
W miejsce obcych inkantacji, do głosu – jako iście Longleyowska odpowiedź na rozpad i destrukcję – dochodzi natura. Język pozostaje domeną ciszy, bo Irlandczyk nie może w nim prosić o wybawienie przed najeźdźcą, skoro sam dźwięk słów przywołuje jego obecność. Zresztą głos natury i tak wybrzmiewa w języku poety dobitniej niż faktyczne słowa: „Miałem usta opuchłe i słodkie,/ Poprosiłem o wodę, całkiem wyraźnie./ Nie zrozumiałaś […]”; jedyny dźwięk, jaki dochodzi do uszu kobiety, to „Odgłos podobny szelestowi liści wiatru deszczu”. Carson zdaje sobie doskonale sprawę, że słów, które produkuje po angielsku, nie może zaakceptować bezwarunkowo i bezkrytycznie.
W Confetti Belfastu Carson daje przejrzysty wyraz konfliktowi z językiem, który zostaje tu metaforycznie zrównany z siłami najeźdźczymi:
Kiedy wkroczyły oddziały prewencyjne, zaczął lać deszcz wykrzykników,
Nakrętek, śrub, gwoździ, kluczy samochodowych. Zdekompletowane czcionki. I sama
Eksplozja – asterysk na mapie. Ta linia przerywana, gwałtowny błysk z automatu…
Usiłowałem złożyć w myślach jedno zdanie, lecz zacinało się,
A wszystkie przejścia i boczne ulice zablokowane były przez kropki i dwukropki.
Długie wersy ciągną się niczym następujące krok po kroku oddziały wrogich wojsk. Jednak to nie zagrożenie płynące z obecności oddziałów prewencyjnych więzi poetę, ale fakt, że jeszcze nim zjawia się „Saracen z odrutowaną kopułą”, podmiot jest już pochwycony przez język. Słowa zawodzą, a komunikacja staje się niemożliwa; pytania o tożsamość i zamiary – rutynowa kontrola, której poddają poetę wojskowi podobnie jak w wierszu Heaneya Z granicy pisania – pozostają bez odpowiedzi. Podmiot wiersza schwytany w ślepym zaułku języka nie może się tłumaczyć, nie może odpowiedzieć, stając się w ten sposób podsądnym bez możliwości obrony. Horyzontem jego istnienia w świecie, gdzie nawet język musi być „wydzierżawiany” od zaborcy, stają się słowa Achmatowej, innego rodzaju więźniarki: „Milczenie było moim domem,/ Stolicą stała się – niemota”.
Jednak Carson nie poddaje się tak łatwo, bowiem w sukurs przychodzi mu labirynt miasta i nazwy, które choć nie pozwolą mu wymknąć się przesłuchaniu, to są odpowiedziami na „Kanonadę znaków zapytania”: „Balaclava, Raglan, Inkerman, Odessa Street”. Nazwy ulic Belfastu nie pozwolą uciec, ale pozwolą przetrwać. Carson kreśli obraz miasta jako figury zagubienia i opresji, ale równocześnie także nieskończenie zmiennego życia. „Klucz do mapy Belfastu być może nie oferuje drogi wyjścia, a jedynie wiedzie głębiej do środka miasta, do nieograniczonego źródła swej własnej konflagracji”[7]. Oto obraz uwikłania poety we współczesność, która przybiera postać wielopoziomowej niewoli. Język, jako ciało obce wewnątrz organizmu poety, zmusza go do walki o każde słowo, by nie zostać skazanym na banicję komunikacyjną; z kolei miasto staje się obszarem zagubienia – „plątaniną przypadkowości i niebezpośredniości”[8], które jednak pozwala wytrwać we wrażej modernie. Nie ma w poezji Carsona miejsca dla jednoznaczności, bo wszystko podlega ciągłej przemianie: „przez otwór w gruzach widać sklep z warzywami/ Którego dotąd nie spostrzegłem. Czy może przechodziłem obok niego wczoraj?” – zapytuje samego siebie poeta w Prześwicie.
W tak niestałym kontekście trudno mówić o jakichkolwiek paktach prawdziwości czy autobiografizmu. Jednak Carson, tak jak Heaney i Longley, wiedzie czytelnika do autentycznego zapisu swego doświadczenia właśnie poprzez wejście i zespolenie z przestrzenią miejską. Wybór między ciszą a głosem płynącym z natury znajduje drogę trzecią, czyli wygrywanie języka angielskiego i miasta przeciw sobie, zderzanie płynności i obcości z zakorzenieniem i tożsamością. Zobowiązanie, aby pisać prawdę, w tych okolicznościach okazuje się niemożliwe, bo nie sposób odnaleźć ścieżki, która by do tej prawdy jednoznacznie prowadziła. Zamiast bezwarunkowej pewności Carson proponuje zapis doświadczeń pojedynczej egzystencji, które uwypuklają różnorodność, nieprzeniknioność oraz agoniczność życia; wiersze te są o tyle autobiograficzne, o ile wiodą zawsze z powrotem do rodzimego krajobrazu – wiejskiego czy miejskiego, odzyskując zdolność wypowiedzi szczerej i prawdziwej w swym opisie personalnej historii.
Virginia Woolf twierdziła, że nie da się napisać czyjejś biografii z tego samego powodu, dla którego nie sposób napisać własnej – człowiek jest tworem zbyt złożonym i wieloznacznym, kłębkiem podświadomych popędów i pragnień; w efekcie „ja jest tylko poręcznym terminem na coś, co w rzeczywistości wcale nie istnieje”[9]. Pogląd ten potwierdzali krytycy poststrukturalistyczni, na czele z Rolandem Barthesem, w literaturze pięknej zaś pojęcie (auto)biografii wyszydził Julian Barnes w niedawno wznowionej w Polsce Papudze Flauberta. Mimo tak złej prasy, poeci irlandzcy, których tu przedstawiłem, nie porzucają tak łatwo pojęcia autobiografizmu. Wręcz przeciwnie, bezustannie powracają do swych rodzinnych krain, do Derry u wczesnego Heaneya, łąk i wzgórz u Longleya czy płynnego Belfastu w twórczości Carsona. Rzeczywiste, skończone „ja” być może nie istnieje, jak sądziła Woolf oraz rzesza krytyków i teoretyków po niej, ale w poezji, z wiersza na wiersz ponawianych prób zapośredniczenia w gruncie rzeczy obcego języka w swojskim świecie – pakt autobiograficzny, choć na zmienionych regułach, ciągle obowiązuje.
[1] P. Lejeune, Wariacje na temat pewnego paktu. O autobiografii, R. Lubas-Bartoszyńska (red.), W. Grajewski, S. Jaworski, A. Labuda, R. Lubas-Bartoszyńska (tłum.), Kraków 2007, s. 297.
[2] J. Joyce, Portret artysty w wieku młodzieńczym, J. Jarniewicz (tłum.), Kraków 2005, s. 187. Słowa te wypowiada Stephen Dedalus w rozmowie z pochodzącym z Anglii prodziekanem studiów.
[3] Wszystkie przekłady pochodzą z tomu Przejrzysta pogoda, M. Heydel (red.), S. Barańczak, M. Heydel, P. Marcinkiewicz, A. Szostkiewicz (tłum.), Kraków 2009.
[4] Wszystkie przekłady pochodzą z tomu Od kwietnia do kwietnia, P. Sommer (red. i tłum.) i B. Zadura (tłum.), Wrocław 2011.
[5] J. Jarniewicz, W brzuchu wieloryba. Szkice o dwudziestowiecznej poezji brytyjskiej i irlandzkiej, Poznań 2001, s. 177.
[6] Wszystkie przekłady pochodzą z tomu Tak, tak, P. Sommer (red. i tłum.), Legnica 1998.
[7] N. Corcoran, One step forward, two steps back: Ciaran Carson’s The Irish for No, w: tenże, Poets of Modern Ireland, Cardiff 1999, s. 187.
[8] Tamże, s. 180.
[9] V. Woolf, A Room of One’s Own, New York 2005, s. 4.