Simply „Red”

0
2071

Prezent dostałem straszny i piękny w te Święta. Najpierw obejrzałem film Red z Johnem Malkovichem, Bruce’em Willisem i Brianem Coxem – udaną komedię o starych zabijakach z CIA, zmuszonych chwycić za spluwy raz jeszcze. Dosłownie dzień później przegrzebałem kartonowe pudło z filmami na stoisku koło dwor­ca w Warszawie. Tam, o proszę, też Red. Data się nie zgadza, reżyser inny. Czemu więc z okładki spogląda na mnie… Brian Cox? Uniosłem do domu to dziwadło, odpaliłem i wyszło, że wygrzebałem z błota diament.

Katalizatorem zdarzeń w filmie jest drobne nieszczęście – trzech durnych wyrostków dla żartu zabija psa Avy’ego, rzeczonego Reda, co rujnuje spokój starzejącego się mężczyzny. Domagając się sprawiedliwości, choćby symbolicznych przeprosin, natrafia na przykrą obojętność. Prawo w niczym mu nie pomoże, bo za zabicie zwierzęcia można od biedy dostać parę dni za kratkami. Ojciec wyrostków kpi w żywe oczy, a dzien­nikarce, szczerze życzliwej naszemu staruszkowi, przełożeni każą siedzieć cicho. Avy, stanowczy i wyciszony, drąży sprawę dalej, boleśnie przekonując się, że jeśli ktoś mu szyby nie wybije, sklepu nie spali, to ma go w czterech literach. Niemal od początku wiadomo, ku czemu rzecz zmierza i jakie będzie zakończenie.

Patrząc z boku, można dojść do wniosku, że nic się nie stało. Pies nie żyje, zabiły go złe dzieciaki, zresztą, ich ojciec robił rzeczy dużo gorsze, więc o co ci, stary, chodzi? Wielkie zbrodnie też uchodzą bez kary. Kłopot w tym, że sprawiedliwość w wymiarze publicznym nie zawsze zgrywa się z tą w wymiarze prywatnym. Na przykład, w przypadku gdy ktoś przez przypadek wybije mi zęby, to biorąc pod uwagę interes ogółu, mało co przeskrobał, zwłaszcza jeśli zwróci mi za dentystę. Tymczasem mnie to straszliwie boli i jeszcze mam przerwę na papierosa, której nie zamawiałem. W filmie podobnie, pal sześć, że Red był prezentem od zmar­łej żony, łysiał oraz śmierdział, Avy domaga się oddania mu sprawiedliwości w jego prywatnym wymiarze, w myśl zasady: jeśli zabiłeś, to się przyznaj, powiedz, że ci przykro. I tyle. Tylko tego chce Avy. Tymczasem niemal nikt nie umie pojąć, o co facetowi chodzi, czemu się uparł, zamiast po prostu iść na piwo, wziąć jakieś nowe szczenię i przestać wreszcie jęczeć. Tak Avy odbija się od drzwi i twarzy, coraz bardziej bezradny i zde­terminowany, jakby przeczuwał, że będą następne trupy. I to wcale nie czworonogów.

Najłatwiej byłoby uczynić z Avy’ego kogoś w stylu Paul’a Kersey’a (Charles Bronson) z Życzenia śmierci czy też osiwiałego Punishera, któremu jest wszystko jedno, bierze spluwę i idzie załatwić tych złych. Scenarzysta Red, budując przeszłość swojego protagonisty z koszmaru wojny i tragicznej śmierci całej rodziny, jedno­cześnie wyposażając go w umiejętność posługiwania się bronią, stwarza pozory, że opowieść będzie zbu­dowana z wykorzystaniem tych motywów. Nic z tego: nawet gdy dochodzi do walki, widać, że Avy jest ostatnim, który by sobie postrzelał (choć świetnie mu to wychodzi). W całej jego krucjacie stanowczość łączy się z ogromną pokorą. Chce tylko, aby oddano mu to, co mu się należy. Śmierć Reda wytworzyła pęknięcie w jego świecie, zmusza więc do działania, by dziurę tę zasypać. Avy wie, że wybierając prostą drogę zemsty, nie naprawiłby niczego, a wręcz przciwnie: straciłby na zawsze szansę uczynienia swojego życia, jeśli nie dobrym, to przynajmniej znośnym. Bohater Avy jest więc odwrotnością dzisiejszych kinowych mścicieli. Do­stajemy niecodzienny portret człowieka dobrego, który mógłby się przemocą wywalczyć swoje, ale nie chce. Jest stary, nie ma nikogo i z zemstą mu do twarzy, co więcej, jako widz oczekuję, by dokonał jakiejś masakry – zwłaszcza że ludzie, z którymi walczy, są wstrętni i podli. Nic takiego się jednak nie dzieje. Palą mu sklep, grożą – on swoje: oddajcie mi mój kawałek świata, bo nie może być tak, że ktoś zabija psa tak po prostu. Na to nie ma zgody.

Pozafilmowy kontekst dzieła też wypada interesująco. Red można zdefiniować jako dramat z odrobiną thril­lera, ale twórcy wysyłają czytelne sygnały w stronę innego gatunku, horroru. Finałowa masakra rozgrywa się jeszcze w poetyce kina sensacyjnego. Wbrew temu, co może sugerować tytuł, czerwie­ni też jest niewiele. Wątpliwości nie budzi natomiast skład ekipy filmowej. Scenariusz napisał Jack Ketchum na podstawie własnej powieści – autor ten, nieznany w Polsce, na Zachodzie nosi tytuł najbardziej potwornego pisarza dekady: jego brutalne horrory zawierają ładunek przemocy niemal nie do zniesienia. Reżyser Lucky McKee popełnił wcześniej gotycyzujące dziełko Mroki lasu oraz przejmujący horror May, któremu nie­wiele brak do arcydzieła. Spotkanie się tych dwóch panów może stanowić wynik przy­padku, ale jak wytłumaczyć obecność Roberta Englunda (Freddy Kruger) w epizodycznej, lecz znaczącej roli? Po części zamierzenie było takie, żeby zwrócić uwagę wielbicieli grozy, po części miało to wymiar wyższy, niepieniężny, czyli artystyczny. Komunikat jest następujący: słuchajcie, kręciliśmy filmy o potworach, teraz pokażemy wam monstera z krwi kości. I rzeczywiście, zimny, demoniczny portret amerykańskiej prowincji wyczyszczonej z wartości przeraża bardziej niż upiory, żywe trupy i inne maszkary, rżnące studentów w pią­tek trzynastego.

Mało tego, fabuła Red jest wyczyszczona z żartu i smutna niczym knajpa w Boże Narodzenie. Dowcip wycięto i tak Tom Sizemore doskonale odgrywa cynicznego biznesmena o morderczych skłonnościach, który ćpał za młodu, a teraz podbija oczy swojej pięknej żonie . Faktycznie, Sizemore, ceniony aktor charakterystyczny, miał problemy z metaamfetaminą i trafił do paki – prawdziwej, nie na planie filmowym – na półtora roku za katowanie swojej dziewczyny. Żart to wyjątkowo ponury, jednak rola Sizemore’a zyskuje w ten sposób do­datkowe znaczenie i nie sposób uciec od wrażenia, że aktor, kreując postać tak potworną, pastwi się, słusznie zresztą, nad sobą samym. Nie wiadomo, czy sam zdecydował się zagrać taką postać, czy terapeuta mu to zlecił, ważne, że zabieg jest cenny i wart rozpowszechnienia w zdemoralizowanym Hollywood. Nawiasem mówiąc , Jeffrey Jones musiałby grywać pedofila, Charlie Sheen erotomana, a w kogo wcieliłby się Tom Cruise – lepiej nie myśleć.

 

Red, reż. L. McKee, T. A. Diesen, wyst. Brian Cox, Tom Sizemore, Noel Fisher, USA 2008, dystrybutor w Polsce: Carisma.

Artykuł ukazał się w piśmie kulturalnym „Fragile” nr 4 (10) 2010.

Dodaj odpowiedź