Stan wojenny bez patosu? O powieści „ipeenowsko niepoprawnej” Jarosława Maślanka
Patos nie wydaje się być dziś kategorią szczególnie modną – wręcz przeciwnie. Dla młodzieży jest to pojęcie archaiczne, a przez to jakby trochę śmieszne, zwłaszcza w kontekście ponowoczesnej, ahistorycznej rzeczywistości1, w której przyszło im żyć. Starszym zaś, będący jedną z jego cech, monumentalizm, kojarzyć się może z pomnikami poprzedniej epoki, które miały być trwalsze niźli spiż, czy z „doniosłymi” mowami „małych” polityków. Jeszcze innym słowo „patos” przywodzi na myśl „porywające” przemowy amerykańskich prezydentów z kolejnych, wysokobudżetowych filmów o zagładzie świata, od której ratują nas super bohaterowie zza oceanu. Kategorii tej brakuje obecnie pozytywnych odniesień, które nie byłyby spłycone przez kulturę masową. Takim odniesieniem był do niedawna patriotyzm, jednak dziś jest to pojęcie równie abstrakcyjne. Zwłaszcza młodym ludziom, którzy nie byli świadkami wielkiej historii i nie zebrali doświadczeń na niwie walki o niepodległość, takim się wydaje. Brak „przeżycia pokoleniowego”, podobnego do tych, których doświadczyli ich dziadkowie (II wojna światowa), czy chociażby rodzice (stan wojenny), nie pozwala pojmować w taki sam sposób historii, nie pozwala zrozumieć uczuć związanych z zagrożeniem życia, z radością ze zwycięstwa, czy troską o losy kraju, które co wrażliwsi przelewali na papier2. Tego nie przekaże najlepiej zrealizowany serial historyczny, a nawet malownicze rekonstrukcje wielkich bitew. Już pokolenie urodzone na przełomie lat 70. i 80. posiada inną wrażliwość, która nie ma zrozumienia dla zachwytów nad podniosłymi spektaklami Teatru Rapsodycznego, z jego patosem żywej rzeźby i kultem słowa, czy historycznymi dramatami Wyspiańskiego. A przecież tamte utwory, przyprawione szczyptą patosu, poruszały zgnębione serca, krzepiły je, przywołując „tematy narodowe” – umiały to robić i były w tym autentyczne. Ale jakże blisko od nastroju wzniosłości, właściwego rzeczom wielkim, mającym historyczne znaczenie, do sztuczności i napuszoności. Granica jest cienka, a ten patos, który współcześni ideolodzy starają się nam spreparować ociera się czasem o niesmaczny kicz, pachnie oszustwem i często wiąże się z pojęciem „historii brązowniczej”, rozumianej jako „dydaktyzujący przekaz na temat norm i wartości promowanych przez daną grupę polityczną, oparty na odpowiednio wyselekcjonowanym materiale historycznym”3. Wszak ktoś zwykle „uświadamia maluczkich” i osadza na cokołach coraz to „wznioślejsze” autorytety, które wraz z nowymi rządami spadają z nich z hukiem. Niech się więc nie dziwią ojcowie, że dzieci przestały wierzyć podniosłym oracjom, choćby i urozmaiconym odniesieniami do czasów, w których waleczni patrioci umierali za ojczyznę. Wszak ci sami patrioci jakże różne dziś ubarwiają przemowy.
Nadeszła więc pora na „odbrązawianie”, co stało się ostatnimi czasy zajęciem dość modnym wśród historyków, reżyserów czy literatów. Nie powinno zatem wprawiać w zdumienie, że świadomi tego faktu przedstawiciele pokoleń urodzonych zwłaszcza w połowie lat 70. i później również starają się „odbrązawiać” historie swoich rodziców żyjących w czasach PRL-u4, a przez to szukać korzeni własnej tożsamości, a być może i obiektywnej prawdy o tamtym okresie.
W ich mniemaniu „odbrązowić” znaczy pozbawić patosu, starać się pokazać wielowymiarowo codzienność tamtego czasu, bez stawania po jakiejkolwiek ze stron (wszak urodzeni na przełomie lat 70. i 80. nie stali „tam gdzie stało ZOMO”, ani po żadnej innej stronie). Dzisiejsi trzydziestolatkowie byli wówczas raczej poza biegiem wydarzeń, w bezpiecznym oddaleniu od ich głównego nurtu, czasem jednak historia przenikała do ich codzienności. Wzbudzające niepokój zniknięcie ojca, który przyłączył się do strajku w fabryce, rozmowy sąsiadów na klatce schodowej, nagły przyjazd wujka, czy „ważne” spotkania dorosłych, podczas których dyskutowano o polityce, podsłuchane zza przymkniętych drzwi, to wydarzenia zapamiętane z dzieciństwa, które stały się kanwą współcześnie powstających utworów. Wachlarz gatunków, które wybierają, by opowiedzieć „swój” PRL jest szeroki – od komiksów5 i baśni6 po powieści. Ich istotną cechą jest zaś to, że wyłamują się one z „bogoojczyźnianego” schematu, w który zwykli wbijać swoje opowieści o tamtym okresie autorzy starszego pokolenia twórców.
Tak projektuje swoją opowieść Jarosław Maślanek (rocznik ’74), osadzając akcję Haszyszopenek w realiach PRL-u po stanie wojennym, którego wspomnienie nie składa się z powtarzanych namiętnie przez autorów poprzedniego pokolenia klisz kulturowych i sloganów, mówiących o tym, że „to był dzień, w którym nie było «Teleranka»”. Sam autor nazywa swoje dzieło „ipeenowsko niepoprawnym”, co już pozwala nam określić, czego w niej nie będzie. Brakuje więc w utworze opozycjonistów drukujących z narażeniem życia nielegalne ulotki, brakuje zakonspirowanych spotkań w kościele przy dźwiękach opozycyjnych pieśni, jest natomiast stwierdzenie, że:
„Te kilkanaście miesięcy stanu wojennego, które wywróciły na drugą stronę cały kraj, w naszym mieście przeszło bez echa […]. Żadnych ofiar internowania, aresztowań, no, poza kilkoma osobami z Zakładów, miedzy innymi moim ojcem, które zatrzymano na kilka dni jeszcze przed trzynastym grudnia. Można powiedzieć, że w mieście było nawet spokojniej niż przedtem.”7
„[…] cały stan wojenny przemykał, nie pozostawiając wyraźnych śladów w naszej pamięci. Dla mnie i dla Wronka sierpień roku osiemdziesiątego drugiego nie różnił się aż tak bardzo od innych wakacji i był po prosu ostatnim miesiącem lata, podczas którego rozpaczliwie zabijaliśmy nudę. Lata może trochę dziwniejszego, bo upływającego w rzeczywistości ni to wojny, ni niewojny.”8
Nie chodzi tu o zaprzeczenie, mówienie, że w czasie stanu wojennego nie było patriotów, którzy drukowali wspomniane ulotki, ale o ukazanie, że obraz tego czasu nie jest jednowymiarowy, że oprócz ludzi zaangażowanych w opozycję i szwarccharakterów byli także ci przeciętni „zjadacze chleba”, starający się jakoś egzystować w warunkach trudnych ekonomicznie i przede wszystkim nie wychylać się. To oni przecież stali w kolejkach, załatwiali dla rodziny mięso „spod lady”, a czasem nawet korzystali z przywilejów, niekoniecznie podpisując lojalkę i zyskując miano „tajnego współpracownika”.
Czy nie o taką powieść chodziło Markowi Kozickiemu, gdy mówił o podejściu do PRL-u jako do rzeczywistości normalnej, która „[…] miała swoje dramaty polityczne, ale bardzo wiele osób się z tą polityką bezpośrednio nie stykało, albo doświadczało wywołanych przez nią procesów zupełnie inaczej […]”9? Taką, w której do czynienia mamy z owym alternatywnym spojrzeniem pozbawionym patosu, w której bohaterem zostaje się przez przypadek, co jest raczej dopustem Bożym, a nie powodem do dumy:
„Ojciec nie był w solidarności żadną szychą. Jego pech polegał na tym, że pokazali go w telewizji […]. Zdjęcia ojca siedzącego przy stole wśród wojewódzkich władz Solidarności i negocjującego z partyjniakami z dyrekcji obiegły cały kraj […], kiedy wrócił po kilku dniach do domu zaczął pić…”10
Będąc autorem powieści „ipeenowsko niepoprawnej”, Maślanek nie stara się wytykać „błędów i wypaczeń” Bohaterom tamtych dni, pozostawiając to historykom o detektywistycznych zapędach. On nakreśla mapę stosunków społecznych małego przyfabrycznego miasteczka, którego mieszkańcy egzystowali daleko od „hałasów dużych miast”11. Życie toczyło się tam swoim trybem, a:
„[…] jedyną działalnością konspiracyjną prowadzoną w tym czasie było organizowanie spotkań [alkoholowych] w takich porach, by bezpiecznie wrócić do domu po godzinie milicyjnej albo przenocować u gospodarzy. Pili wszyscy, jedni mniej, drudzy więcej…”12
Jednak wkrótce i tam można było dostrzec rozluźnienie więzi społecznych, brak wspólnoty, co powodowane było obawami związanymi m.in. z pleniącym się donosicielstwem:
„Kiedyś wszyscy spotykaliśmy się na ławce, piliśmy wódkę w lesie, zapraszaliśmy się nawzajem na imieniny. […] Ale to się skończyło. Każdy schował się za drzwiami wygląda przez judasza, czy ktoś go nie obserwuje […] czy ktoś nie notuje, co niesie w torbie na zakupy, czy ma więcej, niż pozwalają na to kartki, czy nie przemyca wytwórnianki, czy zagląda do niego ksiądz po kolędzie?”13
Maślanek nie opisuje w sposób podniosły wydarzeń tamtego czasu, bo dla niego to, co się wówczas działo, miało wymiar prywatnej klęski, której nie należy gloryfikować, choć powinno się o niej mówić. Wydaje mi się, że Maślanek mógłby się w tym względzie podpisać pod słowami Jacka Karczmarskiego: „Ani nie bronię się pogardą/ Ani nie brudzę się popiołem…”, ja tylko pokazuję inny wymiar tego mitologizowanego okresu, patrzę z innej perspektywy. W Haszyszopenkach pojawia się więc historyk-pedofil, który pod pozorem mówienia o rzeczach zakazanych (Katyniu czy marszałku Piłsudskim) zwabiał do siebie młodych chłopców14, a także „bohater” Solidarności zapijający się na śmierć, nie mogąc znieść ciężaru skrywanej przed najbliższymi tajemnicy. Przy czym autor nie stara się tej śmierci w żaden sposób uwznioślać, o duszę nieszczęśnika nie walczą siły dobra i zła, ale z drugiej strony nie potępia on politycznie ani jego, ani pozostałych mieszkańców miasteczka. Nie rości sobie prawa do bycia sędzią, wiedząc, że jest nie tylko czerń i biel, ale także różne odcienie szarości.
Wydaje mi się, że dziś w dalszym ciągu brakuje takiego właśnie spojrzenia. Większość pisarzy wcześniejszych pokoleń, którzy zajęli się w swych powieściach wydanych po 1989 roku okresem PRL-u, starała się mitologizować opozycyjne historie, których sami często bywali bohaterami. W ich opowieściach nie brakuje patosu, ale drażni ta jednoznaczność w ocenie, często pozbawiona krytycyzmu. Ci, którzy od razu po zmianie ustrojowej zdobywali się na „wyrównywanie tego obrazu”15, narażali się na ostracyzm. Przykładem może być reakcja na książkę Jacka Kaczmarskiego Autoportret z kanalią16, wydaną w 1994 roku, w której autor stara się przede wszystkim odbrązowić swój wizerunek „Barda Solidarności”. Opisuje w niej także środowisko opozycjonistów, z którym był związany i robi to w sposób niepasujący do ówczesnego trendu na hagiografie. Opisani w książce opozycjoniści poczuli się takim obrazem obrażeni, a wiele osób z tego kręgu uznała Kaczmarskiego wręcz za zdrajcę. Krytyczna w swych dociekaniach na temat pobudek kierujących zachowaniami ludzi uwikłanych ówcześnie w politykę jest również Dorota Zańko w swoich Opowieściach z powielacza17. Z pewnością dystans czasowy miał niebagatelne znaczenie przy takim a nie innym konstruowaniu tożsamości bohaterów opowieści. Zwraca ona uwagę czytelników na to, jak różne motywy kierowały ówcześnie ludźmi, zarówno zdrajcami, jak i „bawiącymi się” w opozycję studentami.
Cóż, przepis na poradzenie sobie z literacką interpretacją wydarzeń PRL-u znaleźć można już u Mickiewicza, który także dostrzegał ów problem perspektywy spojrzenia:
„I proszę, jak opiewać spółczesne wypadki;
Zamiast mitologiji są naoczne świadki.
Potem, jest to wyraźny, święty przepis sztuki,
Że należy poetom czekać – aż – aż […]
Póki? –
Wieleż lat czekać trzeba, nim się przedmiot świeży
Jak figa ucukruje, jak tytuń uleży?”18
Miejmy tylko nadzieję, że na charakteryzującą się krytycyzmem powieść polityczną lub historyczną nie będziemy musieli czekać sto, czy tysiąc lat. A czy będzie w niej patos? Jeśli tak, to oby był właściwie użyty.
Artykuł ukazał się w piśmie kulturalnym „Fragile” nr 2 (12) 2011.
Przypisy:
1 Rzeczywistość, w której wydarzenia współczesne rozpatruje się bez osadzenia ich w szerszym kontekście historycznym. Brak owego kontekstu, zdaniem niektórych, pozwala na większy obiektywizm, co wydaje mi się nie być zgodne z prawdą.
2 Por. m.in. A. Skoczek, Poezja świadectwa i sprzeciwu. Stan wojenny w twórczości wybranych polskich poetów, Kraków 2004.
3 F. Pazderski, Czemu przeszłość się pamięta – wokół dyskursu na temat kształtowania się pamięci zbiorowej, www.drumla. org.pl, odczyt: 30 III 2011 r.
4 Pazderski mówiąc o renesansie pamięci i historii, tzw. memory boom, za czas przełomowy w Europie Zachodniej uznaje, za Barbarą Szacką, czy Magdaleną Saryusz-Wolską, okres rewolucji obyczajowej lat 60. i 70. Dorosłość osiągnęło wówczas pokolenie urodzone już po wojnie, którego członkowie zaczęli interesować się wyjaśnieniem roli, jaką mogli pełnić ich rodzice w wydarzeniach II wojny światowej. Sądzę, że w przypadku pokolenia 70. / 80. mamy do czynienia z sytuacją analogiczną, co widoczne jest m. in. w literaturze młodych pisarzy, którzy zaczynają sięgać po tematy osadzone w realiach PRL-u.
5 M. Sowa, Dzieci i ryby głosu nie mają, Warszawa 2007.
6 J. Dukaj, Wroniec, Kraków 2009.
7 J. Maślanek, Haszyszopenki, Warszawa 2008, s. 34.
8 Tamże, s. 36.
9 Znikający horyzont. Rozmowa redakcyjna na temat nienapisanej powieści o PRL, „Dekada Literacka” nr 3, 2006, s. 21.
10 J. Maślanek, Haszyszopenki, Warszawa 2008, s. 64.
11 M. Sowa, Hałasy dużych miast, Warszawa 2008.
12 J. Maślanek, Haszyszopenki, Warszawa 2008, s. 63.
13 Tamże, s. 97.
14 W wielu książkach, ale i filmach, pojawiała się pozytywna postać starszego pana, który uświadamiał historycznie młodego człowieka, opowiadając o wydarzeniach i postaciach, o których mówienie było zabronione przez wszechobecną wówczas cenzurę. Przykładem takiego Nauczyciela może być Alfred Bizanc, postać wykreowana przez Igora Śmiałowskiego w serialu Dom.
15 Fragm. rozmowy z Anną Napiórkowską w III Programie Polskiego Radia, w audycji „Sekrety – konkrety“, wrzesień 1999, www.kaczmarski.art.pl, data odczytu: 29.05.2011 r.
16 J. Karczmarski, Autoportret z kanalią, Gdańsk 1994.
17 D. Zańko, Opowieści z powielacza, Kraków 2008.
18 A. Mickiewicz, Dziady cz. III, Kraków 1998, s. 114.