Jest młody, bezczelny i piekielnie utalentowany. 31-letni trębacz porównania do Milesa Davisa – dla większości muzyków jazzowych największy z możliwych komplementów – odrzuca, mówiąc, że nazywa się Scott, a nie Davis. Zbija z tropu Wyntona Marasalisa w dyskusji o swingu, wypowiada się bez ogródek na tematy, o których muzycy zwykle nie opowiadają niepytani. Choć podobnie jak Marsalis Scott pochodzi z Nowego Orleanu, nie obwołał się wcale strażnikiem jazzowej tradycji. Pozostaje jednak głęboko związany ze swoim rodzinnym miastem, tym bardziej, że jest członkiem pewnej mało znanej subkultury.
Tomasz Gregorczyk: Okładkę twojego albumu Christian aTunde Adjuah zdobi fotografia przedstawiająca cię w paradnym stroju Czarnych Indian z Nowego Orleanu. Tradycja nakazuje, aby każdy taki kostium był uszyty własnoręcznie przez swojego właściciela. Naprawdę spędzałeś długie wieczory z igłą i nitką w ręku?
Christian Scott: Pewnie. No, trochę pomagała mi żona, mama i bracia. Zazwyczaj zaangażowane są w to całe rodziny. Ale większość ozdób, jakie widzisz na fotografii, wykonałem samodzielnie.
Dlaczego tak ważne jest, żeby samemu uszyć ten strój? A nie kupić czy wypożyczyć?
Każdy paciorek, jaki przyszywasz do stroju, jest ro- dzajem hołdu dla twoich przodków. Uszycie całego kostiumu wymaga nie lada cierpliwości. Czas, jaki się na to poświęca, jest więc pewnym darem, wyrazem szacunku dla przeszłych pokoleń.
Nadal uczestniczysz w paradach na Dzień Św. Józefa czy Mardi Gras?
Oczywiście, bardzo chętnie.
Z kulturą Czarnych Indian, czy też – Indian Mardi Gras, zetknąłem się po raz pierwszy, oglądając znakomity serial Treme Davida Simona i Erica Overmyera. Ponieważ najważniejszym, najbardziej widocznym elementem tej tradycji jest karnawał, niewtajemniczona osoba nie do końca wie, co o tym wszystkim myśleć. Czy to tylko zabawna maskarada? Rodzaj gry? Śmiertelna powaga, z jaką w filmie wódz plemienia, Albert Lambreaux, traktuje szycie strojów i parady, sugeruje, że to coś znacznie więcej...
Pierwowzorem tej postaci był mój dziadek. Właściwie Lambreaux jest połączeniem mojego dziada i wujka, a mówięci – to byli raczej poważni ludzie! Rzeczywiście niezorientowani w temacie mogą myśleć, że Czarni Indianie to element karnawału. To nieprawda. To kultura, która podczas parad Mardi Gras pokazuje światu jedynie pewną część siebie.
W dzieciństwie pełniłeś funkcję zwiadowcy, zgadza się?
To prawda, byłem zwiadowcą. W Mardi Gras lub Dzień Św. Józefa różne plemiona wychodzą na miasto i uczestniczą w grach wojennych. Zwiadowca to oczy i uszy wodza. Plemiona wędrują przez różne dzielnice, spotykają inne grupy, a zadaniem zwiadowcy jest zorientowanie się, gdzie maszeruje jakie plemię, czy i kiedy należy się z nimi spotkać, czy da się zajść je z flanki lub otoczyć itd.
Ponoć w początkach XX wieku te gry wojenne bywały całkiem brutalne…
Tak, przemoc się zdarzała. Jak to w życiu. Każde nieporozumienie może się przerodzić w ostry konflikt. Ale znaczna, ogromna cześć tej tradycji dzisiaj jest zupełnie pozbawiona przemocy. Kiedyś było inaczej, ale dziś to jedynie pokaz siły i dumy. Chociaż… Nie spotkasz Czarnego Indianina, który nie jest gotowy na wszystko. Kiedy ubiera się w paradny strój, musi być w stanie zginąć za swoje plemię. Nie da się robić tego na pół gwizdka. Trzeba sobie na to zasłużyć. Oczywiście dzieci traktuje się inaczej, ale mężczyzna wkładający strój musi być gotowy na wszystko. Jesteś wtedy reprezentantem nie tylko swojej rodziny, ale całego plemienia! A wielki wódz naprawdę jest najważniejszą osobą tej wspólnoty, dlatego masz go chronić za wszelką cenę. Inaczej, nie masz prawa włożyć tradycyjnego stroju.
Cały artykuł dostępny jest w wersji papierowej „Fragile” nr 1(23) 2014.