Dwa paskudne wypadki, jakim uległ William Hudson już na początku swojej wielkiej wyprawy do Patagonii, sprawiły, że nie tylko był zmuszony całkowicie zmienić swoje plany, ale i poddać się działaniu siły wyższej, której źródło tkwiło w nim samym, a bodźce zewnętrzne jedynie prowokowały ją do eksternalizacji. Owa siła wyższa, której Hudson oprzeć się nie potrafił, ucieleśniała się w długich godzinach namysłu i leniwie snutych rozważaniach, upublicznionych wiele miesięcy później w formie książkowej. Jak to jednak często z eksternalizacją bywa, jej owoce oceniać należy poprzez pryzmat wcześniej zinternalizowanej przez autora wiedzy; bywa bowiem tak, że głębi medytacji nie pomoże nawet najbardziej wyrafinowany talent literacki.
Hudsonowi talentu literackiego odmówić nie można. Zmysłu obserwacji natura także mu nie poskąpiła, poświęcił więc życie odwdzięczaniu się jej – poprzez dogłębne badania nad obyczajami i śpiewem ptaków wędrownych. Wśród najbardziej cenionych książek, jakie opublikował, są między innymi Ptaki na wsi (1893), Ptaki brytyjskie (1895), Ptaki Londynu (1898), Rybołów czyli czaple i egrety (1896), a także pamflet Utracone ptaki Anglii (1894). Swojej fascynacji gatunkami pierzastymi uległ już w dzieciństwie, gdy jako syn amerykańskich osadników u ujścia La Platy spędzał czas na obserwacjach przyrody. Wkrótce okoliczności życiowe (i to z tych raczej nieprzyjemnych: śmierć rodziców, choroba oraz bieda) zmusiły go do opuszczenia Argentyny i przeprowadzki do Londynu, gdzie pasje ornitologiczne począł łączyć z pasjami literackimi. Szczęśliwie żonaty z o wiele starszą od siebie kamieniczniczką, żył skromnie, ale intensywnie, dużo podróżując i jeszcze więcej pisząc.
Charakterystyka postaci jest w naszej opowieści zasadnicza – nie byłoby uczciwe, gdybyśmy opowieść kontynuowali nie uwrażliwiając czytelnika zawczasu na realia epoki i trudy życia naszego bohatera. Wszak i dzisiejszy rozkwit popularności technik medytacyjnych nie bierze się znikąd, a zdaje się być, ogólnie rzecz biorąc, sumą traum i rozczarowań.
Pierwszy wypadek ma miejsce już w trzecim akapicie pierwszego rozdziału. Jest wietrzna, bezksiężycowa noc, a stary parowiec, którym Hudson podróżuje do Rio Negro („łódź mocno osobliwa – jak pisze sam autor – kształtem przypominająca raczej statek wikingów, długa i wąska, z kabinami pasażerskimi ustawionymi niczym rząd małych drewnianych chatek na pokładzie”), uderza w przybrzeżne skały. „Jesteśmy zgubieni – szepczą między sobą marynarze – aye, zgubieni na zawsze!”, co oczywiście nie dodaje pasażerom otuchy.
W.H. Hudson, Idle Days In Patagonia, Londyn 1983
Rejs przedziwnym, rozklekotanym parowcem to dla Hudsona ostatni etap podróży do Patagonii, wymarzonego miejsca obserwacji wszelkiego rodzaju ptactwa, podróży w znacznej mierze sentymentalnej. Po latach starań, zaciekłej ornitologicznej pracy w Londynie i okolicznych hrabstwach, udaje mu się pozyskać środki na podróż do Ameryki Południowej, by w swoich rodzinnych stronach przez rok prowadzić badania naukowe. Fundusze nie są oszałamiające, stąd i środek transportu nie zachwyca – niemniej ambicje są tu silniejsze niż potrzeba komfortu. Doświadczony już w pracy ornitologicznej Hudson ma nadzieję zaobserwować nieznane europejskiej nauce gatunki ptaków, nazwać je i opisać, być może także przywieźć kilka osobników do zbiorów Królewskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków, którego jest współzałożycielem. Oczywiście w tym celu osobniki te najpierw trzeba będzie ustrzelić, a później wypchać, jednak czegóż nie robi się dla nauki.
Wyposażony w sprawdzone narzędzia badawcze XIX-wiecznego ornitologa, a więc w strzelbę, lornetkę i notatnik, Hudson jest postacią równie zabawną, co tragiczną, uroczą i naiwną zarazem – przynajmniej z dzisiejszej perpsektywy. Dziś wiemy, że płynąc do Patagonii był jednym z ostatnich reprezentantów starej szkoły badań nad ptakami, szkoły bardziej muzealnej niż akademickiej, skupionej raczej na opisie i kolekcjonowaniu gatunków niż na analizowaniu danych. Dla poszerzenia perspektywy: to mniej więcej w tym samym czasie Johannes Thienemann zaczyna obrączkować ptaki, Otto Lilienthal analizuje fizyczne i aerodynamiczne parametry ptasiego lotu, by użyć ich jako podstaw rozwoju awiacji, a Ludwig Koch dokonuje pierwszych nagrań dźwiękowych ptasiego śpiewu. Niebawem ornitolodzy zaczną używać słowa „ekologia”, a w badaniach ptasich migracji posługiwać się najnowszym wynalazkiem – radarem. Tymczasem Hudson, spóźniony pionier, zmierza do Patagonii.
Po zderzeniu ze skałami statek osiada na mieliźnie i dopiero po długich godzinach niepewności, o świcie, okazuje się, że brzeg znajduje się o rzut kamieniem. Umierający kapitan z grubsza określa miejsce katastrofy i Hudson z trójką innych pasażerów rusza pieszo do najbliższej osady. Wędrówka, którą początkowo szacują na kilka godzin, nieco się przedłuża: płaski, suchy, nieprzyjazny teren ciągnie się kilometrami aż po horyzont, a pozbawieni cienia, wody i kompasu rozbitkowie są na skraju wyczerpania, gdy wreszcie po dwóch dniach marszu natrafiają na ślad cywilizacji. Zmęczenie nie przeszkadza jednak Hudsonowi już wtedy prowadzić obserwacji, opisy ptaków spotkanych na pustkowiu są bardzo szczegółowe, a przy tym pełne finezji i literackiego polotu. Niestety, jego kompani nie podzielają tej pasji i miast wsłuchiwać się w ptasie śpiewy, wolą uganiać się za karłowatymi pancernikami (Dasypus minutus), co nie tylko zapewnia im rozrywkę, ale i kolację na koniec długiego, męczącego dnia. Hudson rozumie jednak okoliczności i daje upust swojemu rozczarowaniu jedynie w kilku zdaniach, rzuconych tu i ówdzie w opisie wędrówki; wie przecież, że to dopiero początek przygody i że gdy tylko uda im się ocalić życie, to najbliższy rok spędzi wyłącznie w towarzystwie „skrzydlatych wędrowców”.
(…)
Cały artykuł dostępny jest w piśmie „Fragile” MEDYTACJA nr 1–2 (39–40) 2018.