Wiersze z jednego oddechu, z jednego kamienia – „Lewe strony widoków” Jerzego Ficowskiego w wyborze Piotra Sommera

0
920

Motyle zwodzą twoje oczy według swoich liter
i wszystko ze wszystkim składają
umownie. Ale ty czytaj mój wiersz
z jednego oddechu, budowany z jednego kamienia.
Miłosny.

Piotr Matywiecki

 

 

9 maja 2016 roku mija dziesiąta rocznica śmierci Jerzego Ficowskiego – poety niezbyt często wysuwanego na pierwszy plan historii polskiej literatury nowoczesnej, ale silnie w niej obecnego, niekiedy ustawianego na horyzoncie możliwości twórczych – jako punkt orientacyjny dla młodych autorów[1]. Horyzont ten – w świadomości czytelników – wyznaczają wiersze emblematyczne, wiersze wybrane i pomieszczone w antologiach, w pewnej mierze redukujące obraz dorobku pisarza wobec faktu, że nie doczekał się on jeszcze pełnego wydania zbiorowego. W 2014 roku pojawił się jednak nowy wybór, skompilowany przez Piotra Sommera – bardzo obszerny i na tyle reprezentatywny, by wreszcie móc wierzyć, że poeta wychodzi z niego „prawie cało”[2].

Lewe strony widoków Jerzego Ficowskiego to książka wystarczająco obszerna, żeby dawać pojęcie o nieprzeciętnej rozległości tego dzieła – niezwykle oryginalnego, niewyczerpującego się w lekturze, otwierającego różnorodne możliwości lekturowe. Piotr Sommer wybiera teksty szerokim gestem, ale zręcznie, pozwalając przejść przez tę poezję na skróty, a nie tracąc wiele z oczu. Z powojennego debiutu ocala kilka wierszy, z następnych dwóch książek – drugorzędnych, konformistycznych wobec swoich czasów, choć nie na tyle, by były kontrowersyjne – żadnego. Zaczynając od świadectwa lirycznej dojrzałości (Moich stron świata z 1957 roku)kolejne tytuły obdziela miejscem po równo, z wyjątkiem zasłużenie chyba nadreprezentowanego arcydzielnego Odczytania popiołów. Trudno mieć wątpliwości, że tom zbierający trzecią część poetyckiego dorobku autora Pantarei mieści wiersze najlepsze i dobrane z namysłem. Żeby przebrnąć przez całość z zyskiem, trzeba nieuprzedzonego oka, cierpliwości i wprawy – ale będzie to zysk nieprzebrany.

Odkryć dziś Ficowskiego – albo przeczytać go ponownie – to znaczy trafić na poezję instynktowną i intelektualną równocześnie, wierną naturze języka i oporną na przysłanianą nonszalancją lub patosem łatwiznę. Zjawisko tego pisarstwa, gęstego, lecz nieprzesadnie hermetycznego, może być przedmiotem radosnego, odkrywczego czytania. Intryguje, wciąga i budzi zaufanie – intensywnością, dynamizmem i niestarzejącą się uczciwością głosu. Uważna lektura tych wierszy wyostrza zmysły – uwrażliwia na nieoczywiste tony tego, co się słyszy – zewsząd. Po długim przebywaniu w ich kręgu trudno zachować dyskursywną przezroczystość opisu. Metafory stają się nader widoczne, wydają się dominować inne środki wyrazu. Dwu, pozyskanych od innego poety, używam w tytule – bo są to w istocie wiersze z oddechu: pełne lotnej energii, żywotne, rozrastające się w czytaniu (albo i bez niego) – i z kamienia: spoiste, ciężkie od nagromadzenia rzeczy, oparte na mocnym – choć ruchliwym – gruncie czystych intencji. Wyrazista zasada, która je organizuje, mieści się zaś w dwóch słowach: „wszystko jedno” – jak udanie dowodzi antologista w posłowiu. Jest to bowiempoezja integralna, ciążąca ku całości,ale jako taka nie stawiana na fundamencie cywilizacji, tylko wyrastająca z czujnej ufności w niezmienną i niejasną organicznośćcałej rzeczywistości.

Poetyka autora Śmierci jednorożca krystalizuje się wokół wiary w język – z natury dobry – taki, który nawet zmartwiały w nudzie powszedniości, zużywany w nieprawdzie, przeinaczany w nowomowę, sam w sobie pozostaje prawdomówny, nie daje się skłamać do końca. Zawsze niesie – w załomach znaczeń, na stykach zaskoczeń, między ścierającymi się idiomami – iskrę prawdy. Taka poezja nie może się skończyć – nie może stracić źródeł, nawet jeżeli oddala się od nich znacznie. Nie zajmuje jej wskazywanie na sztuczność słów, obnażanie ich niewystarczalności – przeciwnie, pokazuje, jak daleko posunąć się można, jak niewyczerpane są językowe energie, jeśli wyzwolone w dobrym celu. Zagarniane przemocąbuntują się, ustają. Ale poeta wsłuchuje się w rytm egzystencji i historii z pokorą i fantazją, znajduje więc słowa do wierszy – trafne, jedyne. Ożywia frazesy, odwracając je na nieużywaną stronę. Myśli puszcza wolno, rzucając na pastwę języka, który je przygarnia, włącza w swój żywy nurt.

Taki zamysł twórczy świetnie obrazuje tytułowa proza poetycka, ustawiająca spojrzenie na całość, tak – w skrócie – brzmiąca:

„Różowe brzuchy kamieni karmią ziemię wilgocią. Reszki orłów, sów i wróbli, wstydliwy tyłek księżyca – moja opaczna monarchia: lewe strony widoków dostrzegalne psim węchem. […] Tam – pod spodem, z lewej strony – jest resztka barw w ostatnim schronieniu rzeczy niepodległych kompromisom. […]Tylko czasem wiatr rozdmuchuje sierść powszedniego i odsłania na jedno rozwianie olśniewające pierwotniaki kolorów.”[3]

Zawierzenie językowi przekłada się na odsłanianie pulsujących w nim potencjałów. W oparciu o tę słowną odkrywczość powstały szerokie połacie ficowszczyzny, której emblematem są niepowtarzalne i na pierwszy rzut oka rozpoznawalne zadale i podedna, pierwieści i podrożce, Połemkowszczyzna i Pantareja, poemity, przedmity i ciszące się łąki. Jeszcze bardziej efektownie brzmią jednak zabiegi subtelniejsze, przesunięcia bardziej nieznaczne – wytrącanie nowych pierwiastków ze starych związków wyrazowych, wzbudzane lekkim ruchem homonimiczne napięcia. W ich obrębie powstają metafory otwarte – o przestronnych wnętrzach, wystawianych na udział czytelniczej wyobraźni, kiedy „wiatr jest / roztargnieniem / pajęczyn”, kiedy patrzymy na te odbicia, które „nasze spojrzenia / na wodę rzucone / poruszą”albo karpie, co „na krosnach stawów / tkają wodę / tkają wodę / by nie strzępiła się / jak ludziom / deszcz”[4]. Albo jeszcze – gdy trzeba „odpocząć wszystko od początku (…) nie zazdroszcząc ogniskom: / niech one / miejsca zagrzeją”[5].Rozszerzające się niepowstrzymanie metafory otwierają się wreszcie na niemożliwość, bo „[z]byt dużo, boleśnie powietrza / zostawionego przez zmarłych”[6]. Szczególnie nicujące się, aporetycznesą więc wiersze o śmierci, także – te o Zagładzie, które muszą „wiązać koniec z końcem nieskończoności”[7]. Powstaje przestrzeń pełna gotowej do nazwania pustki, w której „tylko harmider takiej ciszy / tylko tumult pustkowia / zbity tłum nikogo”[8].

Początek mają te utwory często w nieruchomości skoncentrowanego sensu, w powidoku zatrzymanym pod powiekami,w językowym niuansie albo w rzeczy – pojedynczej, marginalnej, profanicznej. Takie skupienie musi skończyć się wybuchem. Od koncentracji zaczyna się stwarzanie, głęboki wydech energii w litery i słowa, z których powstają obrazy. Im niższe pierwsze impulsy, tym wiersze brzmią potem podnioślej, ulatują wzwyż. Istnieją eksplozywnie – jakby poszczególne wydarzenia poetyckie były niedającym się ustalić ani powielić ruchem, momentalnym rozszerzaniem się,przełamującym stałość, ale też wytrącającym mity z ich kołowych, powtarzalnych trajektorii. Nie jest to destrukcja. Sens się nie rozprasza, nie rozpada – ale rozszerza się, nabiera wolności. Ta wolność jest tutaj najważniejsza, a wiąże się chyba z wiarą, że poezja jest tylko zbytkiem słowa, nadmiarem czasu, za jej sprawą nic się nie dzieje – albo dzieje się, wysławia się nic. Jako taka jest cierpliwa, w zagadkowy sposób samowystarczalna. Wiadomo, że dzieło Jerzego Ficowskiego naznaczone jest znamieniem przeoczonej niegdyś, niedostrzeżonej wielkości. Ale jednocześnie ma się wrażenie, że coś się z nim staje, kiedy nikt nie patrzy. Pojawia się w tym tomie motyw ukrytych ksiąg, które czytają się same – same się przetwarzają, rosną, fermentują, czekając na odkrycie – zmienne, żywe, impulsywne i wytrwałe. Podobne znaczenie niosą wiersze o pisaniu, pośród których szczególnie uderzającym, zapadającym w pamięć głęboko, jest Memoriał, głoszący definitywnie:

„W czas wymierania książek znów je pisać trzeba
dla nikogo Z nawyku co millenia trwa
Jeżeli nie przyziemnie to już niebotycznie
jak pan Dick obłąkany doradca Miss Trotwood
co swoje manuskrypty uskrzydlał w latawce
i rzucał je rozbitek w ocean niebieski
na te łowiska boże na darmo na wiatr

Niech na dno wysokości pójdą ciężkie słowa
których tu nikt nie czyta bo i po co komu
memoriały ulotne
modły bez adresu”.[9]

 

 

Jerzy Ficowski, Lewe strony widoków, wybór Piotra Sommera, WBPiCAK, Poznań 2014.

 

Przypisy:

[1] Mowa o istotnym spostrzeżeniu Pawła Marcinkiewicza, który w roku 2000, w przedmowie do tomu wierszy Jacka Podsiadły sygnalizował, że dla tego autora „jak dla większości młodych poetów, poetyka Białoszewskiego i Ficowskiego, bądź Miłosza i Barańczaka, stanowi pewną granicę”. Dziś wydaje się, że taka granica nie została wyraźnie przekroczona, choć uległa być może rozmyciu. Por. P. Marcinkiewicz, I ja pobiegłem w tę mgłę: o poezji Jacka Podsiadły, w: J. Podsiadło, I ja pobiegłem w tę mgłę. Wiersze wybrane, Kraków 2000, s. 12.
[2] J. Ficowski, Opowiedz jak to było, w: tegoż Lewe strony widoków, wyb. i oprac. P. Sommer, Poznań 2014, s. 133. Wszystkie wiersze cytuję według tego wydania, sygnując je dalej tytułem i numerem strony.
[3Lewe strony widoków, s. 62.
[4] Kolejno: (babie lato prababie lato), s. 241; Czerwone i czarne, s. 130, Odkąd karpie, s. 101.
[5Z nieruchomości, s. 96.
[6Wiosna, s. 8.
[7Jutro znów przyjdę, s. 258.
[8Co jest, s. 15
[9Memoriał, s. 292.

 

Dodaj odpowiedź