Dyskoteki dla mimów w weneckich piwnicach

0
901

Marta Podgórnik napisała: Oto debiut roku. Konrad Góra wtóruje: Alleluja. Na scenę polskiej poezji wkracza Kamil Brewiński i od razu z wdziękiem zaprasza na Clubbing. Bawimy się dobrze.

Pierwsze zaskoczenie – tomik rozpoczyna się mottem z Mikołaja Reja. I zaraz poprawka. Czy Tomek Pułka nie podpisywał mi swoich książek z dedykacją od Marii Konopnickiej? Czemu traktować to poważnie i po co właściwie sprawdzać ten dobrze brzmiący, acz niepewny co do pochodzenia cytat? To, co się liczy, to duża świadomość literaturoznawcza poety, tym większa, jeśli tylko udatnie stylizuje:

„nie ma co się strofować wystarczy się zgodzić

że język polskiej poezji jest w ciągłym ruchu”

Ten ruch sprawia dużo estetycznej i intelektualnej radości, na przykład, gdy Brewiński pisze plankt.

Plankt to lament, średniowieczna pieśń żałobna. Początkowo trudno połączyć tytuł wiersza z jego treścią, trzeba więc koncentrować się na obrazie, który hipnotyzuje:

„dyskoteki dla mimów w weneckich piwnicach

przenośne odtwarzacze słuchawki studyjne”

Ciemność. Piwnice. Chwiejące się w ciszy, ubrane na czarno sylwetki. Przejmujący smutek i ograniczenia – palenie niemożliwe, śpiewanie niewskazane. Tylko darmowy alkohol i kolorowe światła w kiepskich dekoracjach – instalacje w proszku i nadmuchane kondomy. Żadna ironia nie rozbije już nastroju tego tekstu, nawet popkultura – foki z Narnii i goście z Nawarony.

Wiersze Brewińskiego są performatywne jak dobra impreza i jak „pindrzenie” – spektakl przygotowawczy przed nią. Pindrzeniem właśnie rozpoczyna się cały tom. Ten wiersz przypomina mi Pieśń Puka ze sztuki Szekspira. Jak Puk się żegna, tak podmiot liryczny pojawia się na początku książki i zwraca bezpośrednio do czytelnika, aby go powitać:

„dzisiaj jestem niebieski możesz mnie kojarzyć

z morzem niebem lub wodą zadzwonić na suki”

Po czym prosi o wers ciszy, a po świetle w tekście pojawia się dziękuję. Tekst dzieje się teraz, na oczach czytelnika. Poeta pindrzy się i szykuje, dopiero nakłada makijaż, a zatem nie ukrywa wątpliwości, pomysł kończy mu się kilkakrotnie i znów zaczyna od nowa. Przygotowuje siebie i czytelnika. Na co? Na:

„kilkadziesiąt sposobów powiedzenia – jestem”

Język jest w ruchu. Archaizmy mieszają się z potocyzmami, a nawet wulgaryzmami. Brewiński bez zahamowań wykorzystuje każdą możliwą przestrzeń językową. Korzysta ze wszystkiego, co jest mu dostępne. Rozbija utarte schematy słowne, rytmizuje, buja się, bawi. Często buduje napięcie na kontraście pomiędzy tytułem a wierszem, jak w Gusłach, Plankcie, Pastorałce.

Przez opisy kaca i nudy, przez klubowe narzecza języka przebija się (chciany czy nie) Wojaczek i jego obsesja róży. Te kwiaty w miejskiej, imprezowej poezji Clubbingu są wszędzie. Nie jest to zapewne przypadkowe, gdy weźmie się pod uwagę, jak duży ładunek samotności i bólu egzystencjonalnego, gryzącej nudy ma ta poezja. Wszystko jest wtórne jak karaoke, jak w wierszu o tym tytule:

„od kiedy się powtarzasz powtarzając innych

tych już przetłumaczonych na obce języki

tych nieprzetłumaczonych najbardziej poczytnych”

Twórczość poetycka jako karaoke? Wszystko już przecież było, a dla podmiotu lirycznego nawet ponowoczesność ma już swój kres (choć może to tylko Zwał? Momentalności wrażeń nie można wykluczyć).

Z kolei samo codzienne życie jest dokuczliwe jak Karaluchy. Przesyt własnym istnieniem dławi podmiot liryczny, który musi:

„do łez najeść się sobą by zebrać się w sobie”

Od samego siebie nie jest w stanie uciec, myśli nikt nie jest w stanie powstrzymać. Pozostaje więc tylko przetrwać mdłości.

Warto zauważyć również autoironię, która pojawia się w wierszach – zwłaszcza gdy autor świadomie sugeruje obecność swojej osoby. W wielu tekstach można znaleźć imię Kamil, a nawet nazwisko, jak choćby w zakończeniu Canso piecyka gazowego:

„a dj brewynsky nutę tę scratchował”

 Canso jest zresztą utworem o zaskakujących rekwizytach. Obecność syreny i rybaka w świetle księżyca zaskakuje w tym tomie, jednak uzasadnia to gatunek. Canso to utwór opowiadający o dworskiej miłości, a Brewiński po raz kolejny przekształca archaiczny gatunek w swój oryginalny sposób, tworzy niezwykłe połączenia. Znów pojawiają się róże i często przez niego stosowane, znaczące powtórzenia, a także już wyżej wspomniany element współczesny – poeta to już nie trubadur, ale DJ, który scratchuje.

W wierszu Barbara Radziwiłłówna podmiot mówi:

„wślizgnąłem się do wiersza jak do korca maku

wślizgnąłem się do wiersza wyrwany ze snu”

Rzeczywiście, w całym tomie jest pewien oniryzm – szarej godziny świtu po ciężkiej imprezie, niespokojnych nocy.

Kamil Brewiński świetnie się bawi, mieszając w czasie swojego Clubbingu języki, estetyki i konwencje. Eksperymentuje z gatunkami i osiąga zaskakujące efekty. Wykorzystuje nowe, cybernetyczne pomysły i równocześnie umiejętnie stylizuje na to, co dawne. Jego Clubbing jest doświadczeniem wyjątkowo interesującym.

 

K. Brewiński, Clubbing, Hub Wydawniczy Rozdzielczość Chleba, Kraków 2013

Dodaj odpowiedź