Próba wytłumaczenia przekładu. Rozmowa z Piotrem de Bończa Bukowskim o teorii i praktyce przekładu

0
2378

Anna Gregorczyk: Wydaje się, że w obliczu mnogości szkół przekładu, wciąż ewoluującej myśli translatorskiej, każdy tłumacz sam musi zdefiniować przekład i rolę tłumacza na swoje indywidualne potrzeby. Chciałabym zatem na wstępie zapytać Pana – jako teoretyka i praktyka jednocześnie: jakie jest Pana credo tłumacza i czy ma Pan swoją ulubioną metaforę przekładu?

Piotr de Bończa Bukowski: To prawda, jeśli spojrzymy na współczesną teorię przekładu, możemy odnieść wrażenie, że to istny Babel języków naukowych, trudna do ogarnięcia mnogość konceptów i metafor. Te ostatnie przyciągają uwagę, budząc jednocześnie kontrowersje. Gdy teoretycy piszą o przekładzie jako grze, jako manipulacji czy jako doświadczeniu obcego, liczą zwykle, iż metafory rozjaśnią ich często zagmatwany dyskurs. Skutek bywa jednakże przeciwny, powstają nieporozumienia. Często słyszy się zarzut, że przekładoznawcy nie powinni posługiwać się językiem metaforycznym, że to domena tłumaczy, eseistów. Ale przecież każda dziedzina nauki posługuje się swoimi metaforami i nie ma powodu, by nie czyniło tego przekładoznawstwo. Tym bardziej, że grecka nazwa tego tropu odwołuje się do konceptu przeniesienia, przekładu.

Osobiście wdzięczny jestem badaczom, że wypracowali tyle języków opisu tego niesamowitego zjawiska, jakim jest przekład – zjawiska wykraczającego poza domenę języka. Wbrew malkontentom, narzekającym na nadmiar i niekonkluzywność teorii przekładu, w tej właśnie różnorodności i w fakcie, iż nie ma i nie będzie „ostatecznej” teorii tłumaczenia, widzę ogromną korzyść dla ludzi myślących, otwartych. Przede wszystkim dla tłumaczy praktyków, którzy zastanawiają się nad istotą swego zajęcia i szukają swojej drogi do przekładu.

Credo tłumacza to już nieco inna sprawa. Swoją drogą też przenośnia, której podstawą jest chrześcijańskie wyznanie wiary. Dlatego myślę również w tym kontekście o ojcu kościoła, tłumaczu biblii na język łaciński, św. Hieronimie. W liście do Pammachiusza przedstawił on swe credo tłumacza, nawiązując do retorycznej teorii przekładu Cycerona. Chodzi o to, by tłumaczyć nie słowo w słowo, lecz zastępować myśl myślą, pamiętając jednak o tym, że często w obcym słowie, w „literze oryginału”, zawarta jest wielka tajemnica. Hieronim był jednym z pierwszych teoretyków przekładu. Był również wybitnym tłumaczem, a jego odważnym decyzjom towarzyszyły wielkie rozterki i wątpliwości. jest to postać dla mnie szczególnie ważna. Ale nie tylko dla mnie – wszak uznawany jest za patrona wszystkich tłumaczy…

Moją ulubioną metaforę przekładu sformułował niemiecki teolog i tłumacz doby romantyzmu, twórca nowoczesnej hermeneutyki – Friedrich Schleiermacher. W wykładzie O różnych metodach tłumaczenia (przełożyłem go na język polski) sformułował myśl, iż tłumacz może albo „pozostawiając autora w spokoju, doprowadzić doń czytelnika”, albo „dając pokój czytelnikowi, zbliżyć doń autora”. A zatem stoi wobec wyboru: egzotyzacja albo domestykalizacja tłumaczonego tekstu. to problem fundamentalny i nikt go do dzisiaj nie ujął trafniej.

Chociaż wyraźnie widać, że translatologia jest dziedziną, w której odbicie znajdują osiągnięcia myśli humanistycznej, na przykład nurtu genderowego, zdaje się również, że pewne strategie nieraz mogą być trudne do pogodzenia: choćby szkoła funkcjonalna mówiąca o zadowoleniu „klienta” a zachowanie egzotyczności oryginału postulowanej przez między innymi Lawrence’a Venutiego, szacunku dla obcości u Antoine’a Bermana. Czego dotyczą obecnie spory teoretyków przekładu?

Pani pytanie poprzedza bardzo trafna konstatacja. Normatywna, postulatywna teoria przekładu od zawsze nacechowana była sprzecznościami. W niezwykle celny i dowcipny sposób streścił je przed kilkudziesięcioma laty Theodore Savory, tworząc długą listę wykluczających się wzajemnie postulatów („przekład powinien oddawać słowa oryginału”/ „przekład powinien oddawać myśli oryginału” etc.). i choć współcześni teoretycy przekładu uważają, iż sprzeczności te ich nie dotyczą, to w rzeczywistości często błądzą w tym samym labiryncie. Problem leży, jak sądzę, w tym, że badacze czują się zobowiązani do tego, by określić, na czym polega istota przekładu i kiedy jest on skuteczny. Korci ich także formułowanie sądów etycznych, projektowanie swoistej etyki przekładu.

il. Agnieszka Piksa

Warto przy tym zauważyć, iż określając, postulując, projektując, badacze zwykle przewartościowują dotychczasowe teorie i postulaty. Reinterpretują je, a nawet wprost negują. I tak na przykład niemieccy funkcjonaliści, mówiąc o „detronizacji oryginału” (znów metafora) i konstatując, iż cel translacji uświęca środki, reagują na dominujące wcześniej przeświadczenie, że tekst wyjściowy i jego język jest absolutną miarą przekładu. To odświeża perspektywę, daje do myślenia. Podobnie działa Lawrence Venuti, próbując odzyskać dla tłumacza należne mu miejsce w procesie przekładowym i zaprotestować przeciwko realizowanej w przekładach polityce niwelacji różnic między językami i kulturami. Przypomina on strategię forenizacji, o której pisał Schleiermacher, i umiejscawia ją w kontekście politycznym.

Widać przy tym, jak owe przewartościowania czy zwroty teoretyczne ściśle związane są z rozwojem myśli humanistycznej, a nawet szerzej – myśli naukowej. Dominacja paradygmatu strukturalistycznego owocuje rozwojem systematycznych studiów nad przekładem, których motorem jest językoznawstwo. Zmierzch strukturalizmu uwalnia nowe twórcze siły i impulsy, na nowo definiuje interdyscyplinarne pole przekładoznawstwa. Na teorię przekładu wpływa dekonstrukcja, myśl feministyczna, postkolonializm. Swe piętno odciska współczesna socjologia. Oddziałują nauki kognitywne. Przekładoznawstwo uczestniczy w tak zwanym zwrocie translacyjnym w kulturoznawstwie, które odkrywa, iż kultury konstytuują się w procesie przekładu. A to tylko wybrane przykłady.

Oczywiście owa wielość perspektyw oznacza wielość sporów i kontrowersji. jak pogodzić postulaty zaangażowanej politycznie feministycznej teorii przekładu z programem empirycznych, opisowych badań nad przekładem? Nie sposób. Czy dekonstrukcjonista porozumie się z kognitywistą? raczej nie. Ale wartość tkwi w dyskusji, w której toku dochodzi do różnych konceptualizacji i problematyzacji przekładu. Osobiście wszelkie kontrowersje wokół teorii przekładu uważam za szalenie ciekawe. Czy pojęcie ekwiwalencji tłumaczeniowej ma jeszcze sens? Czy istnieją uniwersalia przekładowe? Czy można zmierzyć styl przekładu? Czy jesteśmy w stanie zajrzeć do głowy tłumacza i poznać zachodzący w niej proces decyzyjny? Wokół tych i wielu innych pytań toczą się dziś ciekawe spory.

Co jest jeszcze do zrobienia, według Pana, w zakresie translatologii?

Wiele jest jeszcze do zrobienia, choćby w zakresie zagadnień, o których przed chwilą wspomniałem. Osobiście uważam, że obiecującą drogą są badania transdyscyplinarne, w których toku naukowcy reprezentujący różne dyscypliny pochylaliby się nad zasadniczymi problemami związanymi z przekładem. I tak na przykład problem przekładalności rozpatrywać można z perspektywy filologii, językoznawstwa, antropologii, filozofii, a nawet neurobiologii i fizyki. Tego typu kooperacja, choć trudna ze względu na częstą niewspółmierność języków owych dyscyplin, może przynieść o wiele większe korzyści niż realizowane pod hasłem interdyscyplinarności wycieczki filologów w odległe i obce dla nich rejony. Przekładoznawstwo może stać się w ten sposób prawdziwą interdyscypliną.

Książka Współczesne teorie przekładu pod redakcją Pana i Magdy Heydel nie omawia najważniejszych dokonań polskiej myśli przekładoznawczej. Stwierdzają Państwo, że należałoby stworzyć osobne opracowanie. Czy możemy jednak wspomnieć choć o jednej osobie, której wkład w rozwój współczesnej nauki o przekładzie ma znaczenie ponadlokalne?

Dziękuję za to pytanie! Z przyjemnością mogę bowiem poinformować, iż stworzyliśmy właśnie z Magdą Heydel osobne opracowanie polskiej myśli przekładoznawczej. książka, będąca obszerną antologią najważniejszych polskich tekstów z dziedziny teorii przekładu, ukaże się w bieżącym roku nakładem Wydawnictwa UJ. Będzie ona opatrzona przekrojowym wstępem i uzupełniona bibliografią ważnych polskich prac o ukierunkowaniu teoretycznym. Stworzenie takiej książki bardzo leżało nam na sercu, gdyż przekonani byliśmy, że nasza rodzima teoria przekładu nie jest dostatecznie eksponowana, choć na to zdecydowanie zasługuje. „Cudze chwalicie, swego nie znacie” – te gorzkie słowa można także odnieść do naszego dzisiejszego przekładoznawstwa. Znakomite teksty wybitnych uczonych bądź popadły w zapomnienie, bądź umknęły z pola widzenia badaczy, wykładowców i studentów, bądź też cytowane są z drugiej ręki, gdyż trudno do nich dotrzeć. W polskiej myśli przekładoznawczej przypominamy i komentujemy takie prace – wśród nich studia gigantów polskiej nauki, jak Bronisław Malinowski, Roman Ingarden czy Anna Wierzbicka. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, jak wielki wkład osoby te miały w światową naukę. Spoglądając na problem przekładu z punktu widzenia funkcjonalistycznej antropologii, filozofii fenomenologicznej czy semantyki kulturowej, badacze ci sformułowali przełomowe w swym czasie wnioski. Zachęcam do lektury książki!

Wierność, dokładność, trafność przekładowa – co kryje się pod tymi pojęciami i na ile są one jeszcze aktualne? Akceptowalność przekładu, egzotyzacja (forenizacja) – jak względem nich, według Pana, powinien ustosunkować się współczesny tłumacz?

Mówiąc o tłumaczeniu „wiernym”, względnie „niewiernym”, sięgamy do jednej z najstarszych i zarazem najbardziej problematycznych metafor przekładu. Sławne określenie „les belles infi dèles” sugeruje, iż przekłady, jak kobiety, mogą być albo piękne, albo wierne. Niewątpliwie metafora ta dowcipnie podsumowuje fundamentalną trudność przekładu, ale poddana genderowej analizie okazuje się jednym z wielu przejawów seksualizacji przekładu, oddania go we władze patriarchalnego dyskursu. Bardzo trafnie ów dyskurs i jego metaforykę zdemaskowała Lori Chamberlain w słynnym artykule Gender i metaforyka przekładu. Ale i znacznie wcześniej, przed pojawieniem się poststrukturalistów i postkolonialistów, pojęcie wierności nie cieszyło się dobrą sławą wśród teoretyków przekładu, uchodziło bowiem za nienaukowe, wysoce intuicyjne. Jestem podobnego zdania i dlatego pojęcia tego nie używam. Jeśli jednak spojrzymy na ową „wierność” z innej perspektywy, uruchamiając inne konotacje, zauważymy, że ma ono swą wagę. Etycznoprawny postulat „lojalności” tłumacza wobec autora, który formułowany jest przez niektórych niemieckich funkcjonalistów, wywieść można właśnie z metafory wierności. Zdaniem Christiane Nord, sztuka (przekładu) polega na tym, by ową „lojalność” powiązać z „adekwatnością funkcjonalną”. I na dobrą sprawę sądzę, że większość teoretyków przekładu i tłumaczy mogłaby się z tym zgodzić.

Pojęcia wartościujące, takie jak dokładność czy trafność, pojawiają się często w kontekście krytyki przekładu. Mówi się na przykład o trafności wyborów translatorskich, czy to na poziomie doboru leksemów, czy to na płaszczyźnie strategii translatorskich. W tym drugim przypadku tłumacz zdecydować się może na egzotyzację, wprowadzając do tekstu sygnały obcości (choćby obce nazwy własne). Trafność takich decyzji można poddawać naukowej ocenie, choć – przyznam – nie jest to łatwe.

Ciekawe jest pojęcie akceptowalności, funkcjonujące w ramach deskryptywnej teorii przekładu. Jej współtwórca, Gideon Toury, dopuszczał możliwość badania wszystkich tekstów w obrębie kultury docelowej, które uznać można za przekłady. Istnienie oryginału nie jest w tym wypadku warunkiem koniecznym, przynajmniej nie w pierwszej fazie badań. Decydujący jest fakt akceptowalności danego tekstu w systemie kultury docelowej jako przekładu właśnie. W tym ujęciu pojęcie ekwiwalencji tłumaczeniowej nie ma większego znaczenia. Ważne jest to, jak w danej kulturze rozumiane i realizowane jest tłumaczenie.

Uważam, że współczesny tłumacz powinien znać wymienione przez Panią pojęcia, ich historię i aktualny kontekst. Wszak w codziennej pracy tłumaczeniowej, poprzez konkretne wybory, decyzje, jakie podejmuje, ustosunkowuje się do nich. dobrze, jeśli czyni to świadomie, jeśli wybory te poddaje głębszej refleksji.

Jak wygląda przełożenie rozwoju nauki o przekładzie na adaptację jej rozwiązań w praktyce translatorskiej? Czy wśród tłumaczy praktyków jest świadomość tego, co dzieje się w tej dziedzinie wiedzy? Czy są oni podatni na zmianę swoich strategii, uwzględniając wytyczne teoretyków?

Stosunek między teorią a praktyką przekładu bywa określany jako problematyczny. Często narzeka się na dystans dzielący teorię od praktyki przekładu. Moim zdaniem niesłusznie, bo większość współczesnych teorii przekładu – od kognitywizmu po feminizm – formułuje jasne postulaty praktyczne. Powraca też pytanie, ile teorii przekładu potrzebuje tłumacz praktyk. czy dzięki znajomości różnych teorii przekładu zyskuje jedynie „kompetencję argumentacyjną”, czy także jakieś inne, cenne kompetencje? Osobiście uważam, że nie ma optymalnego działania bez głębszej refl eksji. Niezależnie od tego, czy tłumaczymy teksty użytkowe, czy literackie, musimy być świadomi ich złożonej natury i wieloaspektowości naszego zadania. i tak choćby naiwne wyobrażenie o rzekomej jednoznaczności tekstów użytkowych oraz ich rzekomo znikomej obcości kulturowej przyczynia się do niefortunnych decyzji tłumaczeniowych, owocujących nieporozumieniami. Nie muszę tu chyba wspominać o literaturze pięknej i problemach, wobec których stawia ona tłumaczy.

Niestety, obok tłumaczy zainteresowanych teorią przekładu i zajmujących stanowisko wobec wypracowywanych przez nią konceptów i wartościowań (często bardzo negatywne, co ma swoją wagę!) są też tacy, którzy teorię ostentacyjnie odrzucają. Nierzadko wiąże się to nie tyle ze sceptycyzmem praktyka wobec teoretyków, ile z poczuciem zagrożenia ze strony licznych teorii. Niektórzy tłumacze, nie rozumiejąc ich, postrzegają je jako agresywne, wrogie, podważające ich kompetencję, negatywnie wartościujące ich wysiłek. Dlatego na przykład neutralny w istocie koncept tłumaczenia jako pewnego rodzaju manipulacji dokonywanej na tekście wyjściowym potrafi wywołać w nich gniew. „Tłumaczę uczciwie, nie manipuluję!” – taki oto emocjonalny komentarz usłyszałem kiedyś na spotkaniu teoretyków przekładu z tłumaczami literatury pięknej. Użyłbym w tym kontekście określenia „fałszywa świadomość”, gdyby nie jego mroczna proweniencja.

Można też podać przykłady tłumaczy podatnych na teorię przekładu, a nawet więcej: tworzących w żywiole dialogu między teorią a praktycznymi rozwiązaniami. Niewątpliwie najwybitniejszym z nich jest Stanisław Barańczak.

Tłumacz przestał być anonimowy, niewidoczny, eksponuje się jego rolę jako interpretatora, twórcy, mediatora miedzy kulturami. Czy dzięki temu zyskuje większą swobodę w geście kreacyjnym? Jak Pan postrzega ten aspekt pracy tłumacza, która mieści się gdzieś między przepisywaniem a inspiracją? Czy mówimy o ograniczonej „radości pisania”? Czy to właśnie nie w tłumaczeniu poezji jest ona dla tłumacza największa?

Istotnie, we współczesnej teorii przekładu sporo uwagi poświęca się tłumaczowi, zakresowi jego wolności twórczej i jego szczególnej roli w komunikacji międzykulturowej. Nie zawsze, niestety, tak było – gdy po wojnie formowała się naukowa teoria przekładu, panowało przekonanie, że należy się skupić na samym procesie tłumaczenia i związanych z nim transformacjach językowych. Formalizacja tego procesu miała otworzyć drogę do optymalnego przekładu maszynowego. Jednakże rychło okazało się, że w przewidywalnej przyszłości maszyny, komputery nie zastąpią tłumaczy – mogą być co najwyżej pomocą w prostych czynnościach tłumaczeniowych. wtedy do dyskursu przekładoznawczego tryumfalnie powrócił tłumacz jako decydujący czynnik w procesie tłumaczeniowym. Zaczęto poważnie zastanawiać się nad jego kompetencjami autorskimi, odpowiedzialnością, funkcją społeczną, uwikłaniem ideologicznym… Hermeneutyka przekładu jako bodaj pierwsza zajęła się psychologicznymi aspektami pracy dobrego tłumacza: empatią, intuicją, receptywnością, wyczuciem językowym, kreatywnością. Słusznie eksponuje Pani w swym pytaniu tę ostatnią. Przekład, jak uczył wybitny czeski translatolog jiří levý, jest jako dzieło artystyczną reprodukcją, zaś jako proces – oryginalną twórczością, wymagającą od tłumacza wyobraźni i kreatywności.

W przypadku poezji, rodzącej się z żywiołu językowych podobieństw, praca tłumacza polega nawet nie tyle na rekonstrukcji oryginału, ile na jego „twórczej transpozycji” (określenie romana jakobsona), w której rezultacie powstaje poemat w innym kształcie językowym. właśnie poemat, nie zaś prozatorska adaptacja! Z doświadczenia wiem, że w momencie, kiedy tłumaczowi udaje się „przetransponować” wybitny poemat na język ojczysty, w taki sposób, by błysnął on światłem wielkiej poezji, pojawia się wielka radość twórcza. Zapewne podobna do tej, której doświadczają poeci.

Jakie są najczęstsze pułapki czyhające na tłumacza?

Jako krytyk przekładu i promotor licznych prac z tej dziedziny mógłbym długo omawiać różne kategorie błędów tłumaczeniowych: tych wynikających z niezrozumienia oryginału, tych, które polegają na niewłaściwej reprodukcji oryginalnego sensu, czy też takich, których przyczyną są kłopoty z językiem ojczystym. Przyznam przy tym, że bardzo uwrażliwiony jestem na akty cenzury, których nader często dopuszczają się tłumacze. jeden z moich studentów odkrył ostatnio, iż w przekładzie wspomnień osiadłego w Szwecji polskiego Żyda tłumacz opuścił fragmenty dotyczące polskiego antysemityzmu. Nawet jeśli przywoływane przez autora wspomnień zdarzenia zostały przerysowane czy niewłaściwie zinterpretowane, tłumacz powinien zachować lojalność wobec twórcy i przekazać je polskim czytelnikom, tak by mogli się do tych wypowiedzi ustosunkować.

Z moich doświadczeń akademickich, wydawniczych i translatorskich wynika, iż będąc tłumaczem, warto trzymać się zasady ograniczonego zaufania do własnych kompetencji. Pamiętam tłumacza literatury, który przyznał mi się, że rzadko sięga do słowników i leksykonów, gdyż nawiązawszy duchową więź z autorem, potrafi bezbłędnie oddawać jego myśli w rodzimym języku. Cóż, w rezultacie większość z przetłumaczonych przezeń dzieł pilnie domaga się ponownej translacji… Ale czemu wrzucać kamyczki do cudzych ogródków? Otóż najbardziej kompromitujące błędy tłumaczeniowe przydarzyły mi się wtedy, gdy pewny swego wyboru, nie poddałem go weryfikacji. Przestrzegam przed tą pułapką.

Jaką strategię poleca Pan w przypadku braku odpowiednika dla terminu z języka źródłowego w języku docelowym? Tworzyć neologizm czy szukać określenia przybliżającego do sensu słowa oryginalnego?

Z takim problemem tłumacze mierzą się bardzo często. Chodzi tu nie tylko o terminy, w wąskim znaczeniu, ale i nieraz o rozbudowane struktury onomastyczne, które z różnych względów nie mają odpowiedników w języku docelowym. Ogólnie rzecz biorąc, można w tej sytuacji szukać substytutu kontekstowego bądź też zachować ów obcy element, licząc na to, że odbiorca da się jakoś „doprowadzić” do sensu oryginalnego tekstu. jeśli na przykład nie chcemy zrezygnować z obcej nazwy własnej, możemy zastosować rozwinięcie definicyjne lub przypis tłumacza. rozwiązaniem są także różnego rodzaju konwersje, polegające na znajdowaniu odpowiedników kontekstowych. Neologizmy natomiast wchodzą w zakres zapożyczeń, które obok kalki czy opuszczenia są zjawiskami przez wielu badaczy uznawanymi za nietłumaczeniowe. Na jakie zdecydować się rozwiązanie? to zależy od konkretnego tekstu i obranej przez nas strategii tłumaczeniowej. Są teksty naszpikowane właściwie nieprzekładalnym, bo obciążonym kulturowo słownictwem, które domagają się tłumacza „forenizującego”, zachowującego elementy obcości, egzotyki. Ale są też takie, które świetnie funkcjonują w znaturalizowanej formie. Można te typy tekstów znaleźć nawet w obrębie jednego gatunku literackiego, na przykład powieści kryminalnej. Obok kryminałów, w których tło kulturowe odgrywa zasadniczą rolę, mamy także powieści kryminalne, w których specyfi ka języka i kultury nie dochodzi wyraźniej do głosu.

Jakie są najtrudniejsze decyzje tłumacza? Przed jakimi najtrudniejszymi decyzjami stanął Pan w swojej praktyce translatorskiej?

W dużym stopniu zależy to od tłumacza, jego stosunku do tekstu oryginału, metody pracy z tym tekstem, a także stosunku do odbiorcy. Osobiście za najtrudniejszą uważam semazjologiczną fazę przekładu, której istotą jest dotarcie do zawartych w oryginale sensów. wiąże się ona z interpretacją oryginału, z wysiłkiem hermeneutycznym. Przyznam, że stale towarzyszy mi poczucie, iż moje decyzje interpretacyjne nie zostały dostatecznie dobrze przemyślane, że są pochopne. tłumacząc „gęste”, wieloznaczne teksty, zmagałem się z ogromnymi wątpliwościami i często niszczyłem gotowe już, przepisane na czysto przekłady. tak było ze szkicami Waltera Benjamina, a także z wierszami fińsko-szwedzkiego poety Gunnara Björlinga. kiedy jednak myślę o tłumaczach Pisma Świętego, problemy te wydają mi się znikome.

Jakie cechy literatury szwedzkiej, europejskiej, więc nie tak odległej od naszej kultury, są trudne do oddania w tłumaczeniu na język polski?

To trudny temat, gdyż literatura szwedzka jest bardzo zróżnicowana. Ogólnie dość dobrze radzi sobie w obcej szacie językowej, choć oczywiście – jak w każdej literaturze narodowej – zdarzają się tu dzieła trudne do przełożenia, choćby ze względu na specyficzny idiom autorski.

Mówi się, że dochodzący do głosu w wielu arcydziełach literatury szwedzkiej lokalny koloryt stanowi ogromną przeszkodę w tłumaczeniu. I tak jeden ze szwedzkich noblistów, poeta Erik Axel Karlfeldt, uchodzi za nieprzekładalnego ze względu na swe zakorzenienie w kulturze regionu Dalarny, powiązane ze szczególnymi walorami brzmieniowymi jego liryki. Przeświadczenie to doszło do głosu nawet w uzasadnieniu werdyktu noblowskiego, sugerującego, że jakość twórczości poetyckiej Karlfeldta docenić mogą tylko Szwedzi. Moim jednak zdaniem sporo w tym przesady: po prostu przekład jego wierszy wymaga kunsztu i świadomości literackiej. Fatalne przekłady poezji Karlfeldta na język polski nie świadczą o jej nieprzekładalności, lecz o tym, że wciąż czeka on na swego tłumacza i na udane transpozycje swoich wierszy.

Wydaje mi się, że przekład współczesnej literatury szwedzkiej komplikuje specyfika samego języka, czyli wewnętrzna stylistyka szwedczyzny – jej dynamika i szlachetna, analityczna prostota. Zawsze bałem się tej prostoty i swego rodzaju parataktyczności cechującej styl szwedzkiej prozy literackiej. tłumacząc piękną skądinąd monografię Swedenborga pióra wybitnego szwedzkiego eseisty Olofa Lagercrantza, miałem wrażenie, że powinienem uspójnić i „podciągnąć” stylistycznie ten tekst, by usatysfakcjonować polskiego odbiorcę.

Czy są według Pana takie dzieła, których nie ma sensu tłumaczyć? Pomińmy te, które nie zasługują na to ze względu na swoją marną jakość.

Dobre pytanie! Mam oczywiście pewne wyobrażenia dotyczące dzieł artystycznie wartościowych i bezwartościowych. Ale jednocześnie zdaję sobie sprawę, że tłumaczenie dzieł bezwartościowych bywa pożądane ze względów poznawczych. W końcu złe książki mogą być na przykład wymownymi świadkami złych czasów. Abstrahując od tego, uważam, że zawsze jest sens tłumaczyć, gdyż każde tłumaczenie jest próbą rozumienia. tłumacząc dobre książki, interpretujmy je i ogarniamy swoim rozumieniem. rozumienie to usiłujemy sformułować tak, aby dotarło do innych, niosąc sens utworu. Wybitne, głębokie dzieła domagają się wręcz przekładu, jeszcze jednego, nowego przekładu, całej serii przekładów… Jestem wdzięczny tłumaczom, którzy porywają się na teksty najtrudniejsze, Joyce’a, Baudelaire’a, Białoszewskiego, i obce jest mi przeświadczenie, że nie ma sensu przekładać Finnegans Wake czy Kwiatów zła, bo i tak tłumacz nie dosięgnie wartości artystycznej oryginału. Sądzę nawet, że jest sens porywać na dzieła uznane za nieprzekładalne. bardzo byłbym na przykład ciekaw szwedzkiej interpretacji jednej z moich ulubionych książek – Na skalnym Podhalu Tetmajera.

Nad czym Pan obecnie pracuje?

Dużą przyjemność i satysfakcję intelektualną sprawia mi przekład tekstów filozoficznych. tłumacząc, uczę się rozumieć wielkich myślicieli i tak formułować to rozumienie, by dotarło do polskich czytelników. Moje przymiarki i plany dotyczą filozofii niemieckiej – nie konkretyzuję, bo nie chcę zapeszyć… Jeśli chodzi o poezję, chętnie wziąłbym udział w jakiejś inicjatywie wydawniczej dotyczącej liryki Gunnara Ekelöfa – znakomitego szwedzkiego poety, słabo niestety znanego w Polsce. Na spotkaniach z poezją szwedzką w ramach projektu trANSPOeticA publiczność bardzo ciepło przyjmowała „mojego” Ekelöfa, co utwierdza mnie w przekonaniu, że warto opublikować szerszy wybór jego liryki. Jestem gotów do pracy nad kolejnymi przekładami jego utworów.

Oczywiście publikuję także prace o przekładzie – w kontekście teoretycznym i praktycznym. Mam nadzieję, że składają się one w pewną spójną całość, którą będę mógł wkrótce zaprezentować czytelnikom.

Jakie są zawodowe sny tłumacza?

Powiem krótko, sądzę, że w imieniu wszystkich tłumaczy: każdy tłumacz chciałby być zauważany. i nie tylko tłumacz literatury pięknej. Nie chodzi tu nawet o nagrody czy wyróżnienia. wystarczy, by w prasowej recenzji książki wymieniony został jej tłumacz. wystarczy też świadomość czytelników, że obcy autor przemawia do nich głosem tłumacza

 

Artykuł ukazał się także w wersji papierowej „Fragile” nr 3 (21) 2013.

 

Piotr de Bończa Bukowski – literaturoznawca, przekładoznawca i tłumacz. Zajmuje się komparatystyką literacką i teorią przekładu. Pracownik instytutu Filologii Germańskiej uj, w ramach którego rozwija specjalność skandynawistyczną. Autor monografii i studiów literaturoznawczych, a także licznych prac z zakresu teorii przekładu. Wraz z Magdą Heydel opracował tomy Współczesne teorie przekładu oraz Polska myśl przekładoznawcza. Stypendysta Fundacji Alexandra von Humboldta i Fundacji tygodnika „Polityka”. Był współredaktorem wydawanej w Krakowie pod patronatem Karla Dedeciusa serii „Pisarze języka Niemieckiego”.

Rozmawiała:

Dodaj odpowiedź