Opera Siergieja Prokofiewa „Miłość do trzech pomarańczy” – recenzja

0
1146

Opera Siergieja Prokofiewa „Miłość do trzech pomarańczy”, po raz pierwszy wystawiona w Chicago w 1921 roku, przeciętnemu polskiemu melomanowi bardziej znana była z intrygującego tytułu, może z nagrań, ale na pewno nie ze sceny – bo nigdy dotąd nie pokazywano jej w Polsce. Tę zaległość nadrobiono wreszcie 25 kwietnia, kiedy w Operze Krakowskiej miała miejsce polska premiera słynnego dzieła rosyjskiego kompozytora.

„Miłość do trzech pomarańczy” nie jest w żadnym stopniu utworem awangardowym, ale na swój sposób osobliwym. Libretto, powstałe na podstawie bajki XVIII-wiecznego weneckiego dramaturga Carlo Gozziego, opowiada dość błahą w gruncie rzeczy historię – oto hipochondryczny książę, syn Króla Treflowego, cierpi na chroniczną melancholię, z której wydobyć go może jedynie śmiech. Przypadkowo rozbawia go upadek wróżki Faty Morgany, jednak ta w odwecie rzuca na niego urok – książę musi zakochać się w tytułowych trzech pomarańczach.

Mamy więc wyprawę po pomarańcze, odkrycie ich zaskakującego wnętrza, przebiegłe dworskie intrygi i nagłe zwroty akcji – opera Prokofiewa wydaje się kolorową bajką ze znakomitą muzyką. Ale jest też czymś więcej – równocześnie odbywa się bowiem pewna zabawa operą (dekonstrukcja to może za dużo powiedziane), czy nawet żart z konwencji. Momentami, niespodziewanie wyzierają z tęczowego przedstawienia odniesienia do zupełnie innej, niebajkowej rzeczywistości. Kiedy nagle, z zadziwiającą łatwością twórcy opery uśmiercają kilka pobocznych postaci (a przecież „Miłość do trzech pomarańczy” jest lekkim połączeniem farsy z baśnią), jesteśmy w stanie w potoku akcji ten dysonans przełknąć. Jednak już wydarzenia z samego finału, dramatyczne i złowrogie (jak często w komedii skazuje się bohaterów na śmierć przez powieszenie?), zdecydowanie wyciągają widza z zabawowego nastroju i sprawiają, że dzieło Prokofiewa zyskuje nieco inny wymiar.

Stąd też pomysły reżysera, Michała Znanieckiego, jeszcze bardziej urealniające bajkę i przenoszące ją w kontekst realnego życia, wydają się jak najbardziej uprawnione: akcja umieszczona jest w moskiewskim domu starców, a scena staje się telewizorem, w którym oglądamy przedstawienie. Wszystkie zabiegi Znanieckiego dość naturalnie wiodą nas też w kierunku rozmaitych interpretacji pozamuzycznych, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę historyczne tło epoki, w której powstawał utwór, dzisiejszą sytuację polityczną oraz tragiczne w gruncie rzeczy zmagania kompozytora z komunistyczną władzą o ocalenie własnego stylu.

„Miłości do trzech pomarańczy” pochodzi jeszcze z okresu, kiedy twórcę ograniczała jedynie jego własna wyobraźnia. I choć nie ma w tej operze miejsca na typowe popisywanie się śpiewem, arie etc., to jednak jest to utwór szalenie dla śpiewaków wymagający. I z całym należnym szacunkiem dla śpiewaczek, największe wrażenie zrobili chyba mężczyźni: Wojciech Gierlach jako Król Treflowy, Pavlo Tolstoy  w roli Księcia i rewelacyjny Przemysław Firek jako groteskowa Kucharka.

Brawa też dla dyrygenta, Tomasza Tokarczyka, któremu jakimś sposobem, przy tak skomplikowanej inscenizacji (chór zajmujący miejsca na widowni i w kanale orkiestrowym obok muzyków), udało się utrzymać całość w ryzach. Mogły cieszyć też scenograficzne, kostiumowe czy inscenizacyjne drobiazgi, którymi naładowane było całe przedstawienie – ot, jak choćby zabawne komiksowe dymki pojawiające się w pewnym momencie nad głowami występujących postaci.

Poza wybitną muzyką najbardziej intrygujące w operze Prokofiewa są wspomniane już rzadkie, lecz zbijające widza z pantałyku przełamania bajkowo-farsowej konwencji. Tę niepokojącą, mroczną, głębszą warstwę utworu reżyser jeszcze uwypukla (zmieniona wymowa zakończenia). Jednak nie przesadźmy w tej interpretacji – spektakl jako całość wciąż pozostaje szaloną, różnobarwną bajką pełną humoru i werwy.

I rozmachu. Duże wymagania obsadowe powodują zresztą, że wystawienie „Miłości do trzech pomarańczy” jest ogromnym przedsięwzięciem finansowym (co było głównym powodem, dla którego nigdy wcześniej tej opery nie oglądano na polskich scenach). Artystyczny rezultat i jego bardzo pozytywne przyjęcie dowodzą, że warto – przynajmniej od czasu do czasu – na takie ryzyko się porywać.

Dodaj odpowiedź