Różnorodność i równość. O spektaklu Śmierć siedzi na gruszy i się nie ruszy z reżyserem Kubą Falkowskim rozmawia Katarzyna Maćkała

0
1037

Katarzyna Maćkała: Współcześni krytycy nie widzą w Śmierci na gruszy Witolda Wandurskiego więcej niż recenzenci, którzy po prapremierze w Teatrze Słowackiego w Krakowie w roku 1925 uznali sztukę za polityczny skandal. W Teatrze Jaracza w Łodzi stworzyłeś wspólnie z Sebastianem Majewskim swoistą wariację na temat moralitetu Wandurskiego zatytułowaną Śmierć siedzi na gruszy i się nie ruszy i wydobyłeś z dramatu to, co zostało przysłonięte przez jego polityczny kontekst – „afirmację życia”, jak ujął to sam Wandurski. Co sprawiło, że wybrałeś ten właśnie utwór?

Kuba Falkowski: Mam wrażenie, że czasem to tekst wybiera, a nie na odwrót. Tak było w naszym wypadku. Duch Wandurskiego krążył nad Łodzią i to Sebastian zainteresował mnie tematem. Oryginalnego tekstu nie znałem wcześniej. Przeczytałem go i stwierdziłem, że jest na tyle zwariowany i gęsty, że warto nad tym popracować.

 

K.M.: „Krążący duch”, jak go nazwałeś, to duch międzywojennego komunisty, jednej z pierwszych ofiar romansu polskich elit literackich z Moskwą. Czy wyeksponowany w czasach prapremiery polityczny kontekst utworu miał dla Ciebie znaczenie? Czy chciałeś zaakcentować jakikolwiek jego wymiar polityczny?

K.F.: Z początku trochę mnie odstraszała jego silna wymowa polityczna, nie chciałem robić politycznego przedstawienia. Wolałem skupić się na temacie samej śmierci i jej zagadki, i ludzkich lęków, które najczęściej implikuje.

 

 

K.M.: Próbując uniknąć politycznego kontekstu, nie ustrzegłeś się go, poruszając chociażby temat bezdomności, wybrzmiewający szczególnie po ostatniej aferze, którą zainicjował Bogusław Linda, nazywając Łódź „miastem meneli”. Co krytykuje Twoje przedstawienie, choćby w tej właśnie scenie?

K.F.: W przedstawieniu jest scena zstąpienia na ziemię z nieba św. Piotra, granego u nas przez Bogusławę Pawelec. Dużo rozmawialiśmy o świętych wariatach, ruskich jurodiwych, bezdomnych. Podglądaliśmy na ulicach alkoholików i bezdomnych. Wyobrażałem sobie, że św. Piotr przychodzi odwiedzić ziemię w takiej właśnie postaci i przez większość, na dzień dobry, jest odtrącony.  Naszym celem nie było jednak komentowanie wypowiedzi Lindy. Dla mnie Łódź to miasto fantastycznych murali.

 

K.M.: Krytykujecie więc bezrefleksyjny konsumpcjonizm, który prowadzi do upodlenia jednostki, niemożności rozpoznania Mesjasza?

K.F.: Bezdomność to skrajna kondycja ludzka, która przeraża i najczęściej odrzuca od jej ofiary. Patrick Declerck, terapeuta pracujący we Francji z bezdomnymi, w książce Rozbitkowie. Rzecz o paryskich kloszardach opisuje, jak na potrzeby eksperymentu wcielił się w bezdomnego i zszedł do tego piekła. Na końcu pisze o empatii. Dla mnie człowiek pozostający w takiej kondycji skrajnej degradacji i rozpadu ucieleśnia i materializuje wszystkie nasze najgłębsze lęki; rozkład, smród, agresję, niemoc. Przeraża mentalnie i fizycznie. Tak jak przeraża śmierć, czyli rozkład, smród, niemoc…

 

K.M.: I właśnie spotkanie Twoich bohaterów – ludzi – ze Śmiercią jest także spotkaniem z Innym oraz wyjściem mu naprzeciw. Czy teatr może nam pomóc w zrozumieniu „innego”, w spotkaniu z „rozkładem, smrodem, niemocą”, czy może spełnić funkcję społecznego medium?

K.F.: Wierzę, że tak. Nie chodzi tylko o swoiste informowanie ze sceny, ale o wspólne doświadczenie. Teatr jest do tego bardzo dobrym miejscem. Staramy się nic nie narzucać, a jedynie otwierać przestrzeń. Przy okazji mówimy o różnorodności, czyli wyjątkowości wszystkich ludzi, połączonych czymś takim jak zagadka śmierci, czyli transformacji na poziomie energii. Śmierci nie należy się bać. W ogóle strach jest zbędny.

 

 

K.M.: W spektaklu przełamujesz barierę między wykonawcami a widzami, którzy stają się rozmówcami aktorów, a nawet zostają zaproszeni do wspólnego tańca na scenie. Jakie są reakcje widzów na takie rozwiązania?

K.F.: Rzeczywiście, zależało mi, aby w akcję włączyć widzów, jednak zastanawialiśmy się, jak uniknąć tego przykrego pozorowania dialogu, które często spotykałem w teatrze, kiedy aktor wykorzystuje widza i mówi z pozycji wyższości, aktorskiej przewagi nad usadzonym w fotelu widzem. Nie skupialiśmy się na tym, ostatecznie wyszło to bardzo naturalnie. Na końcu puszczamy muzykę, przy której można potańczyć, rozluźnić się, odetchnąć. I widzowie czasem sami się wyrywają na scenę albo idą za aktorami, którzy zapraszają do tej otwartej przestrzeni. Muszę tu dodać, że Śmierci, co siedzi na gruszy… nie nazywamy spektaklem. To taka ceremonia, której wszyscy są uczestnikami. Na końcu tańczymy wspólnie, klaszczemy, popijamy wodę, rozmawiamy. Nie wykorzystujemy pozycji mówiącego, aby się wywyższać ze swoimi dziwactwami. Dzielimy się nimi.

 

K.M.: Słynny reżyser Pippo Delbono wyznał podczas swojego przedstawienia, pokazywanego na Festiwalu Malta, że zawsze marzył o zrobieniu spektaklu, w którym widzowie wchodzą na scenę i zaczynają tańczyć. Sam zachęcał publiczność do wspólnego miarowego klaskania, konstatując, że jest poważniejsza niż w Wiedniu. Jak inspirujesz widzów do takiego swobodnego zachowania?

K.F.: Sami bawimy się dobrze w trakcie spektaklu; jest kilka momentów, kiedy tańczymy, i słyszałem takie głosy, że już wtedy niektórzy mają ochotę wstać i dołączyć. Kiedy więc na koniec pojawia się taka możliwość, wiele osób korzysta z sytuacji. Widzą, że można i że nie będą wykorzystani przez reżysera w jakimś niecnym celu. Nie, można robić zdjęcia i można tańczyć. To jest przyjemne, tak pielęgnujemy naszą wspólnotę.

 

K.M.: Czy zgodziłbyś się z postulatem Bergmana, że teatr powinien być także placem zabaw?

K.F.: Nie wiem, czy każdy teatr powinien, ale z pewnością może i moim zdaniem dobrze mu to robi.

 

K.M.: Twoi widzowie zapraszani są nie na przedstawienie, lecz na „ceremonię, do „wspólnoty”, w której wszyscy nazywają siebie „bracia i siostry”. Czym dla Ciebie jest wspólnota?

K.F.: Różnorodność i równość. Wszyscy jesteśmy wspólnotą jako ludzkość. Moja wspólnota nie wyklucza i panują w niej podstawowe prawa, jak szacunek i komunikacja. Mówię tu o sobie, nie o spektaklu. Ale oczywiście tam też staram się przenosić moje myślenie. Potrzeba nam więcej empatii, a nie tworzenia kolejnych podziałów. Podziały są sztuczne. Jesteśmy jednością, a zarazem każdy z nas jest osobnym wszechświatem. Lepiej nam się żyje, kiedy współpracujemy, taka gatunkowa przypadłość.

 

K.M.: Czy uważasz, że w Polsce istnieje coś takiego jak wspólnota ludzi teatru?

K.F.: W pewnym sensie tak. Daleki jednak byłbym od stwierdzenia, że teatralna wspólnota ma jeden wspólny cel.

 

 

K.M.: To znaczy, że jest niejednolita, podzielona?

K.F.: W zasadzie to czuję się częścią teatralnej wspólnoty. Wiele nas – teatralnych ludzi – łączy. Do tego środowisko teatralne jest dość otwarte i zróżnicowane. Podziały nie są większe niż w innych wspólnotach.

 

K.M.: Występ w Śmierci wiele wymaga od aktorów: zarówno przepracowania nabytych umiejętności aktorskich, jak i ogromnego wysiłku fizycznego. Jak reagowali na Twoje metody pracy i wizję przedstawienia?

K.F.: Z początku mieli pewne obawy, moje propozycje były dla nich czymś nowym i nieznanym. Włożyli jednak w pracę wiele serca, otwartości i zaangażowania. Kiedy dochodziło do spięć, zależało mi, żebyśmy pamiętali, że na nie też jest miejsce i że są one nieuniknione, a wręcz potrzebne w procesie stwarzania, budowania. Ale zaczęliśmy od masażu. Próba choreograficzna. To nas bardzo zbliżyło. Zależało mi, żeby wychylić się poza strefę komfortu, ale jednocześnie nie zmuszać się i nie gwałcić do czegoś, czego ktoś zupełnie nie czuje.

 

K.M.: W epoce gwiazd szukać można ze świecą spektakli wykonanych przez tak świetnie zgrany zespół, zwłaszcza że aktorzy Śmierci, a właściwie aktorki i jeden aktor, to odmienne, a jednocześnie silne osobowości sceniczne. Jak udało Ci się to uzyskać?

K.F.: To grupa doświadczonych członków teatralnej wspólnoty. Zależało mi, żeby odpuścić z aktorskiego ego, zachowując jednocześnie indywidualność charakterów. Dawałem im dużo swobody, co nie zawsze sprawiało im radość, aktorzy często lubią być reżyserowani. Ja natomiast cenię współpracę i wymianę pomysłów. To było duże wyzwanie, jednak mieliśmy wspólny cel i staraliśmy się o nim pamiętać.

 

K.M.: Jesteś nie tylko reżyserem przedstawienia, ale także twórcą wizualizacji i scenografii. Czym się inspirowałeś, urządzając przestrzeń sceniczną?

K.F.: Moją główną inspiracją było doświadczenie wspólnoty Santo Daime, przywiezione z Brazylii. To synkretyczna religia, w której mieszają się wierzenia i praktyki rdzennych Indian z tradycjami wniesionymi przez afrykańskich niewolników, przywiezionych z kolei przez kolonizujących Europejczyków, chrześcijan. W Santo Daime śpiewa się o Jezusie, tańcząc indiańskie tańce do afrykańskiej muzyki, i popija psychodeliczną herbatkę (ayahuasce) niczym przyjmowaną w Kościele katolickim komunię. Bardzo barwny i inspirujący miks. Nie chciałem jednak kopiować konkretnych przestrzeni na zachowania. Zależało mi na stworzeniu pewnego charakteru miejsca, takiej duchowej wspólnoty, własnych rytuałów i ceremonii z pogranicza działań Wandurskiego i Jaracza.

 

K.M.: Jaką symbolikę reprezentuje „totem”, który umieściłeś na scenie?

K.F.: U nas śmierć symbolicznie siedzi na Drzewie Życia. To symbol zaczerpnięty z kabały. Podczas objawienia – coming outu św. Piotra pojawia się inny motyw –  sześcian Metatrona. Są jeszcze pentagramy, gwiazdy Salomona (Dawida), a w nogach typowo indiański krok taneczny.

 

K.M.: Spektakl łączy wiele motywów kulturowych, jest nie tylko „afirmacją życia”, ale także pochwałą dialogu. Polskie społeczeństwo wydaje się coraz bardziej podzielone i pozbawione wspólnego języka. Czy Twoim zdaniem teatr może być tym językiem, metodą komunikacji, nieosiągalnej na co dzień?

K.F.: Ponoć teatr nie znosi demokracji. W klasycznym pojęciu ma bardzo hierarchiczną strukturę. Jak można szczerze mówić o wartościach demokratycznych, posługując się systemem bliższym  dyktaturze? Trzeba szukać innych rozwiązań. Jednocześnie sztuka jest rodzajem religii. Teatr proponuje doświadczenie wspólnotowe i bezpośrednie. Osobiście wyznaję pewne wartości i staram się być im wierny niezależnie od tego, czy pracuję w teatrze, czy rozmawiam z kimś na ulicy. Teatr jest szerokim pojęciem, może służyć do różnych celów. Komunikację powinniśmy wypracowywać na co dzień, nie łudzić się, że gdzieś indziej – w teatrze na przykład – uda nam się osiągnąć porozumienie niedostępne poza umowną przestrzenią teatru.

 

Spektakl Śmierć siedzi na gruszy i się nie ruszy w reżyserii Kuby Falkowskiego miał swoją premierę 16.04.2016 r. w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi.

 

Dodaj odpowiedź