Stacja Dawid

0
1742

Po lekturze pierwszego wiersza tomu Stacja wieży ciśnień Dawida Mateusza, wydanego przez Biuro Literackie, ustawił mi się odbiór Mateuszowej dykcji na falach Taranek–Brewiński. Stacja wpasowuje się w dykcje roczników osiemdziesiątych, jawi się jako świetnie wykonane ćwiczenie – autor pogrywa w niej śpiewnie, trzynastozgłoskowcem jak smyczkiem po skrzypeczkach. W trzecim wierszu, noszącym tytuł Wykształcenie, debiutant mówi: „Niosąc/ przez rzekę truchło idei, widziałem,/ jak bezdomny na Moście Dębnickim rozkłada ręce/ w geście oranta, czekając na to, co ma się ziścić”. W innym, zatytułowanym Dziewczyny, pyta w puencie: „Kto zbierze profity?”. W kolejnych utworach pojawiają się aluzje do sytuacji polityczno-militarnej na Ukrainie, a w jeszcze innych wielopojawieniowy pies, człowiek-pies, w którymś z liryków napotykamy pajączka. Cały tom jest spleciony tkaniem, tom jest tkany jak kobierzec albo mata: „bo dziewczyna wraca po to, by z własnych kosmyków/ tkać sierść” (Kolęda), „patrzy na mnie okiem kamienia, tka głód” (Hymn pierwszy). Przemykają się roztrzaskany kot i bliźniacze młode wiewiórki. Tom na schwał, niby nie ma Bildungslyrik, a czuć atmosferę juweniliów. Świat przedstawiony, choć rozpoznamy krakowskie rejony i nazwy własne, drży pod jarzmem śmierci, wobec której miłość nie stanowi pocieszenia, szybko bowiem okazuje się żenująca, za słaba w konstrukcji, wręcz banalna ze swoimi chwytami i sztuczkami. Możliwe, że jedynym, co trzyma podmiot w stanie stabilnym, jest całkowita afirmacja własnego przeżycia, przeżycia danej sytuacji i przeżycia w ogóle, tego, że się przeżyło, że żyje się dalej, że innego wyjścia nie ma. Od pierwszego przywołanego wiersza do ostatniego poetyka ewoluuje, wibruje, zmienia warstwy brzmieniowe, niosąc bardziej konkretne zjawiska, oparte na doświadczeniu; wyobraźnia lekko podgrzewa obraz, a melodyka go dopełnia.

Krytycy zapewne chórem orzekają już o wpływie Konrada Góry na poezję Dawida Mateusza. Na upartego można oczywiście gdzieniegdzie odnaleźć zbieżne wątki, sposoby omówień czy użycia środków stylistycznych, lecz siłą poezji Mateusza jest udane, swoiste, niepodrabialne zapisanie „przeżycia”, nawet jeśli dotyczy ono przekazów satelitarnych; wrażenie dotykalności jest w tej poezji wszędobylskie (czy jeden z krytyków nie mówił czasem o Górze, że ów zapisuje gryzienie, jedzenie, przełykanie, że te spółgłoski krtaniowe tam pracują?). To niepotrzebne. Dawid Mateusz reprezentuje rodzaj świadomości synestetycznej, wrażliwości ukształtowanej przez wielość bodźców i odpowiednie nastawienie neurotransmiterów; jeśli Konrad Góra w swojej synestezji jest analogowy, to Dawid Mateusz jest już cyfrowy (wystarczy sprawdzić smaki zapodawane w wierszach: „Transmisję z Czelabińska przepijałem colą/ Meteor w suchych ustach musował jak draże” [Kiedy ścinałem jej włosy], „mokrego/ snickersa popijałem blackiem” [Polska], zapachy: „Wdychałem/ sterylne mieszkania i smród ich śmietników” [Wykształcenie], w innych wierszach pojawia się rozwiązanie skuteczne jak czosnek i stygnący obiad). Osią są dłonie i uszy? Bynajmniej. Zmysły są mocno wyeksponowane w tym tomie, są momenty, gdzie zdanie za zdaniem, naprzemiennie następują po sobie różne wrażenia, jakby skokowo, intensywnie. Słychać jeszcze dykcję Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, w dwóch fragmentach, powidokowo. To jest wszystko, co przebija przez te teksty w sensie wpływologii współczesnej, właściwie to są tylko ślady (jeśli o tym wspominam, to jako o czymś, co mogło zostać w procesie „czyszczenia wiersza”, a i tak na zasadzie upierdliwości własnej, rzekomo krytycznoliterackiej).

Jest to tomik, który zwiastuje nam autora o dobrej melice, rytmice, liryce, lekką ręką piszącego zarówno o dziewczynach, jak i o aktualnej sytuacji politycznej, ale nie karmi nas niczym więcej niż liryczne opowiastki, zostawia nas na poziomie zdawania relacji, ustawia nas w roli słuchaczy, podkręcając to wrażenie wtrętami rodem z rozmowy („miałem kurewski żal, żeście nie przyszli” [Perspektywy], „nie wspominajmy o tym” [Polska]), włącza się funkcja fatyczna. Wartości poznawcze są nie większe niż u poetów i poetek debiutujących w ostatnich latach. Pod względem intelektualnym lub duchowym nie prowadzi nas to do żadnych odkrywczych spostrzeżeń ani szalonych przestrzeni. Książka może sprawić przyjemność czytelniczą, ale jest lekka w treści, za lekka, jak na moje prywatne oczekiwania. Za to możemy spostrzec, w jakim kierunku rozwija się talent poetycki, tom bowiem nie sprawia wrażenia mocnego wejścia, jest to szerszy arkusz, na wabika. Jedną z zalet tej pozycji jest też to, że Mateusz uwzniośla mowę niską, dodaje gestowi sprawozdawczemu poloru liryki, autentyczności przeżyć werwę piosenki; jest to propozycja literacka dla osób, które w książce poszukują nie tego, „co mówi”, ale „jak mówi”. Książka jest najzwyczajniej w świecie „skromna”, acz napisana z dużym apetytem na „życie do odśpiewania”. Myślę, że warto już czekać na drugi zbiór wierszy krakowskiego poety, którego Stacja wieży ciśnień, nota bene, padła łupem ducha Kazimiery Iłłakowiczówny.

 

 

Dawid Mateusz, Stacja wieży ciśnień, Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2016.

 

Dodaj odpowiedź