Życie nie musi być kontynuacją despotycznego antropocenu,
mamy alternatywę i nazywana jest ona symbiocenem.

Glenn A. Albrecht

Ponieważ, jak mówi popularne powiedzenie, „najbardziej lubimy te piosenki, które już znamy”, powraca wciąż figura tak zwanego antropocenu. Dla jednych trwa on od symbolicznej daty przybycia Krzysztofa Kolumba do Ameryki, a więc od 1492 roku, dla innych zaledwie od kilku lat, kiedy to znaleziono na plaży substancję powstałą z trwałego zespolenia plastiku z materią geologiczną – nowy twór o dużej wytrzymałości. Wyznacznikami antropocenu miałyby być trwałe zmiany w środowisku Ziemi wywołane działalnością człowieka, zaznaczające się w geologii planety, polegające na gwałtownym zaniku bioróżnorodności, globalnych zmianach klimatu, antropomorficznych przekształceniach krajobrazu na dużą skalę, stałym zanieczyszczeniu środowiska i eksploatacji zasobów bez uznawania w praktyce żadnych granic.

Wszystkie podane cechy antropocenu utrwalają tylko wadliwy paradygmat leżący u jego podstaw, oparty na oddzieleniu przyrody od człowieka. Antropocen miałby być tym, co „zachodzi wokół nas”, my zaś możemy (lub nie) znaleźć jakiś sposób na „złagodzenie jego skutków”, aby przeżyć w możliwym do osiągnięcia dobrobycie, bez troszczenia się o przyszłe pokolenia. Niestety to, co zachodzi w „środowisku”, zachodzi też w naszych, ludzkich organizmach i swoiście ludzkim skutkiem antropocenu jest drastycznie powiększający się odsetek ludzi dotkniętych zaburzeniami psychicznymi i niesprawnościami, a także przedwcześnie zmarłych. Zbrodnicze oblicze tzw. antropocenu (a dalej wykażę, że nie chodzi o jakąś obiektywnie występującą epokę geologiczną, a o skutki działania zorganizowanej grabieży na skalę globalną) ukazało się nam w całej pełni, kiedy odkryliśmy zawartość mikroplastiku[1] w ludzkich organizmach, w tym w mleku matek, a więc także w płodach i noworodkach. Dotąd do organizmów ludzi wprowadzano bezkarnie szkodliwe substancje chemiczne, obecnie mamy do czynienia z ingerencją fizyczną. Zjawiska te z pewnością nie dotyczą jedynie rodzaju ludzkiego.

Nie wchodząc na grząski grunt intelektualnych dyskusji, można zaryzykować twierdzenie, że na temat antropocenu powiedziano już wszystko[2] i obecnie da się jedynie uzupełniać listę jego zbrodni.

Fot. Bogdan Kiwak dla Fundacji Biotop Lechnica

Czas najwyższy na przedstawienie innego możliwego sposobu myślenia o świecie. Warto zacząć od całych epok przed antropocenem. Przywołajmy fakty zapisane w warstwach geologicznych, krajobrazie i kulturze rozumianej jako różnorodność biokulturowa (biocultural diversity) – za przykłady niech posłużą terra preta, tilpachinampa.

Terra preta to warstwa, zazwyczaj około dwumetrowa, niezwykle żyznego czarnoziemu (to właśnie oznacza portugalski termin), bogatego w węgiel drzewny i substancje organiczne. Jest charakterystyczna dla wielu miejsc na terenie Amazonii, występuje także lokalnie w Afryce. W dużej części jest to gleba pochodzenia kulturowego – można by ją opisać jako wynik intencjonalnej i systematycznej działalności miejscowych, która polega na zakładaniu olbrzymich, a przy tym niezwykle prostych kompostowników. Wiek tej formacji szacuje się na od 3 tysięcy do kilkuset lat.

Tilpa to system ogrodniczy zawdzięczający istnienie ciągle odnawianemu cyklowi, który się rozpoczyna od wypalenia kawałka zadrzewionego gruntu. Kolejne etapy obejmują użyźnianie ziemi odpadkami pożywienia i odchodami (także ludzkimi) oraz węglem drzewnym, sadzenie kilku wspierających się nawzajem gatunków roślin jednorocznych (gildia), które zapewniają szybkie okrycie gleby (kukurydza, dynia, fasola), stopniowe wprowadzanie drzew owocowych aż do uzyskania zadrzewionego ogrodu, który stopniowo przechodzi w fazę sukcesji leśnej. Tu cykl może się zamknąć – a zarazem otworzyć na nowo – wypaleniem narosłych drzew.

Chinampa to pływające ogrody zakładane w Meksyku (najbardziej znane są ogrody Xochimilco na obrzeżach dzisiejszego miasta Meksyk), które powstawały ponad tysiąc lat temu w ramach cywilizacji mezoamerykańskiej. Chinampa jest prawdopodobnie najwydajniejszym systemem ogrodniczym stworzonym przez ludzi, pozwala bowiem na siedmiokrotny (!) zbiór plonów w ciągu roku, a powstała, zanim wymyślono nawozy sztuczne i chemiczne środki ochrony roślin.

Fot. Bogdan Kiwak dla Fundacji Biotop Lechnica

Wymienione sposoby uzyskiwania pożywienia cechują intensywność i kolektywność. Sukces zapewniła im wspólnota: własności albo zarządzania ziemią. Opisane sposoby gospodarowania wespół z przyrodą, wzięte jako pierwsze z brzegu, ale przecież nie ostatnie, pojawiły się na grubo przed przybyciem Krzysztofa Kolumba do Ameryki i istotnie zmieniały przyrodę i żyjących w niej ludzi, a także wpływały na geologię, krajobraz i kształtowanie się mikroklimatów.

Czy zatem wpływ ludzi na przyrodę jest nowością? Zapewne nie, ale nowością jest jego obecny rozmiar, rosnący wraz z wprowadzanym na skalę globalną systemem ekstraktywistycznym.

Ekstraktywizm jest intrygującym i eleganckim określeniem, ale kryje się za nim system zwykłej przemocy i bandyckich metod dążenia do zysku i nieliczenia się z całymi społecznościami, a obecnie wręcz z całym światem. To nic innego jak ideologia zdążająca do katastrofy, czyli kapitałocen. Skala początków tego systemu i jego obudowa ideologiczna, filozoficzna, religijna i kulturowa nie ma prawdopodobnie precedensu. Być może data przybycia Kolumba do Ameryki jest całkiem dobrą cezurą początku antropocenu-kapitałocenu, rozumianego jako marsz po trupach do maksymalnego zysku. Marsz, którego celem jest już nie tyle przejęcie kawałka ogrodu, domu sąsiada, wioski czy portu, ile zawładnięcie krajami i kontynentami.

Byłoby właściwe zapytać o zdanie ludzi, których Kolumb „odkrył” w 1492 roku. Zgodnie z nowym podejściem do etnobotaniki – starej, bo wyrosłej z kolonializmu, nauki zajmującej się badaniem przydatności zasobów roślinnych „odkrywanych” na zdobywanych terytoriach –datę tę opisuje się jako moment, w którym „ludzie z Europy przybyli tu, by eksterminować wszystko, co tu znaleźli, i zastąpić miejscowe rośliny i zwierzęta tymi, które pamiętali z domu […] w okresie, jaki upłynął od czasu europejskiej okupacji Północnej Ameryki nigdy nie przeprowadzono gruntownego przeglądu flory pod kątem wiedzy, jaką dysponowała miejscowa ludność”[3].

Podobnie przebiegała rosyjska kolonizacja Azji, rozpoczęta już w XI wieku przez Nowogród, a kontynuowana przez Wielkie Księstwo Moskiewskie (1328–1547), Cesarstwo Rosyjskie (1547–1721) i Imperium Rosyjskie (1721–1917), a potem Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich i to, co po nim zostało po rozpadzie w 1991 roku. Współcześnie imperializm rosyjski znalazł kontynuację w postaci wojny o najlepszy na świecie czarnoziem i inne zasoby naturalne Ukrainy. Zazwyczaj dzieje rosyjskiego ekstraktywizmu pomija się w analizach grabieży świata, tak jakby Karol Marks i Fryderyk Engels byli Rosjanami. Wydawało by się, że Polacy mają wiele powodów, aby nie zapominać o fascynującej historii imperializmu rosyjskiego w swoich rozważaniach o kapitałocenie.

Fot. Bogdan Kiwak dla Fundacji Biotop Lechnica

Być może ostatnim aktem destrukcji na skalę globalną (nazywaną ecocide – masową zagładą przyrody, a dokonywaną na podobieństwo ludobójstwa) jest przejmowanie ponadpaństwowej kontroli przez sektor hi-tech, co jest niebezpieczne nie tylko z uwagi na jego całkiem uzasadnione nadzieje na sterowanie społeczeństwami w przyszłości, ale także dlatego, że już obecnie się przyczynia do ogromnego zużycia energii. Globalne zabawy w czatGPT, czyli entuzjastyczne i darmowe testowanie oraz rozwijanie tej technologii bez świadomości rzeczywistego zakresu jej zastosowania oraz mocno moderowana dyskusja na temat AI służą zręcznemu kamuflowaniu problemu i wymuszają zapewnienie jej olbrzymich ilości energii. Na planie społecznym sprowadza się to do konieczności budowy elektrowni atomowych bez rezygnowania ze wszystkich innych sposobów jej produkcji. Już w tej chwili w takich państwach jak bogata Norwegia przeciętnych ludzi nie stać na opłacanie wysokich rachunków za energię elektryczną mimo rozwiniętej infrastruktury energetycznej. Pilna potrzeba wybudowania w Polsce elektrowni atomowej nie wynika z braku energii elektrycznej do obsługi gospodarstw domowych i istniejącego przemysłu, ale z konieczności sklonowania Doliny Krzemowej (tyle że przez nikogo niekontrolowanej) w sercu Unii Europejskiej, obecnie jedynej realnej siły, która próbuje jeszcze regulować wszechmocność posiadaczy technologii cyfrowych.

To idea i praktyka rodem ze złotych stuleci ekstraktywizmu, której przyklaskujemy i którą uważamy za nobilitację.

Jakiś czas temu Jane Abbate pisała: „Byłam świadoma tego, że internet został zbudowany i sfinansowany przez Departament Obrony, a przecież używałam tego systemu, żeby gawędzić z przyjaciółmi i wymieniać się przepisami z nieznajomymi – to coś w rodzaju przejażdżki czołgiem dla zabawy[4].

Nie wiem, z czym trzeba byłoby porównać obecną przejażdżkę z AI w wydaniu personifikacji chorego snu Hi(Ego)Tech w rodzaju Elona Muska?

Ostatnia Generacja czy Generacja Symbiocenu?

Gaia jest planetarnym systemem życia, zawierającym wszystko, co znajduje się pod wpływem bioty i na nią wpływa. System Gai dzieli ze wszystkimi żywymi organizmami zdolność do homeostazy – regulacji na poziomie fizycznym i chemicznym sprzyjającym życiu.

James E. Lovelock

Profesor Glenn A. Albrecht[5], znany z neologizmu solastalgia, zbliżonego znaczeniem do tego, co Jane Goodall nazywa eco-grief[6], stworzył inspirujące pojęcie: symbiocen. Symbiocen jest tym, co świadomi i odpowiedzialni ludzie powinni wypracowywać w miejsce antropocenu – jedynym dobrym planem na przyszłość. Wszystkie inne możliwości będą tylko wariacjami na temat Igrzysk śmierci[7], niestety w „realu”, a nie w kinie.

Albrecht przyznaje, że „konflikty pomiędzy organizmami istnieją, ale utrzymanie równowagi w ekosystemach jest w interesie wszystkich udziałowców życia. Jeżeli procesy pielęgnujące zachowanie ekosystemów będą zachowane, to gatunki wchodzące w ich skład również będą się rozwijały. Wszystkie istoty żywe są ze sobą powiązane za pomocą swych wewnętrznych mikrobiomów, co oznacza, że wszyscy dzielimy życie w naszych mezobiomach (ekosystemach) i naszym wspólnym makrobiomie – Ziemi[8]”.

Jeżeli chcemy zachować choćby tylko własne życie, to jedynym dającym nadzieję krokiem w przyszłość jest symbiocen.

Zasady symbiocenu Albrechta[9]:

  1. Całkowita eliminacja stosowania substancji toksycznych, niszczących życie.
  2. Użytkowanie jedynie w pełni bezpiecznych i biodegradowalnych materiałów.
  3. Eksploatacja odnawialnej, nietrującej i bezpiecznej energii.
  4. Oddanie pierwszeństwa formom miejscowym i regionalnym.
  5. Praktykowanie poszanowania wszystkich holobiontów (organizmów) oraz tworzenie, ochrona i odtwarzanie symbiotycznych więzi na każdą skalę.

Zasady symbiocenu są proste i przypominają w swej istocie i celach, jakie sobie stawiają, zasady sformułowane przez twórcę permakultury Billa Mollisona[10].

Fot. Bogdan Kiwak dla Fundacji Biotop Lechnica

Można zapytać, kim są ludzie w ziemskiej sieci powiązań życia? Jak trafnie opisuje Heather Paxson: „[…] z punktu widzenia mikrobiomu[11] my, ludzie, jesteśmy właśnie tym: pojazdem, siedliskiem, środowiskiem życia. Z każdym oddechem wdychamy zarodniki i bakterie; z każdą powierzchnią, jaką dotykamy, zabieramy ze sobą miliony niewidzialnych gości […][12]. Karmimy się zatem sprytnie podtrzymywanym złudzeniem naszego oddzielenia od przyrody, ale kiedy posłucha się wiedzy pochodzącej z okresu sprzed kataklizmu, jaki zapoczątkował (nawet jeżeli tylko symbolicznie) Krzysztof Kolumb, to można usłyszeć pogląd z kręgu Nawachów, że „kultura nie jest wytworem człowieka, jest ekspresją Matki Ziemi wypowiadającej się przez ludzi w pewnym określonym miejscu”. Może dlatego po starych, bliskich Ziemi praktykach pozostaje czarnoziem, pływające ogrody dające plony siedem razy w roku, kultury tilpa zapewniające utrzymanie każdej rodzinie ludzkiej i wzbogacenie bioróżnorodności otoczenia, a także praktyki wspólnotowego użytkowania ziemi, a po nas pozostanie nanoplastik w mózgach noworodków?

Jednak nie wszyscy jesteśmy jednakowo odpowiedzialni za antropocen vel kapitałocen i od dziesięcioleci toczy się cicha kampania o inny świat, wykorzystująca nieprzemocowe metody, kampania, która realnie zmienia nasz styl życia, jest przy tym praktyczna i budująca, a jednocześnie komunikuje niezgodę, będąc konstruktywnym protestem. Podstawowa różnica pomiędzy antropocenem a symbiocenem polega na poziomie ludzkiej aktywności; na tym, że antropocen robi z nas bierny przedmiot zmian prowadzących do zagłady, a symbiocen daje możliwość pozytywnego oddziaływania na świat i odzyskiwania podmiotowości sprawczej.

Na drodze do symbiocenu stoi wiele przeszkód i poza siłowymi metodami stosowanymi przez realizatorów końcowej fazy antropocenu (ponadpaństwowymi korporacjami i czymś znacznie gorszym, rodzącym się obecnie z sektora AI) niebezpieczeństwo pochodzi także od postępującego zagęszczenia populacji ludzkich w warunkach chaosu klimatycznego i niekorzystnych zmian w przyrodzie (a więc także w ludziach) wywoływanych przez nas samych. W czasach Kolumba na Ziemi żyło około 500 milionów ludzi, w 1950 roku było nas już blisko 2,5 miliarda, a w 1960 roku liczba ludzi na Ziemi sięgała 3 miliardów, wyraźnie więc artykułowano obawy o przyszłość i granice wzrostu. Około roku 2000 pokonaliśmy próg 6 miliardów, a w 2024 powoli dochodzimy do 9 miliardów, aby w 2050 roku – jeśli się sprawdzą prognozy – osiągnąć liczebność sięgającą 10 miliardów.

Chaos klimatyczny przyspiesza, ludzi przybywa, a my nie mamy już zbyt wiele czasu.

Pytanie brzmi: czy mamy do czynienia z Ostatnim Pokoleniem[13], czy może, jak sugeruje Albrecht, z Pokoleniem Symbiocenu[14]?

Tak czy inaczej, żywa Ziemia – słowami Lynn Margulis – uspokaja:

[…] dawałam sobie radę, zanim cię spotkałam, i teraz, kiedy odejdziesz, będę sobie radziła bez ciebie. […] Większość z nich, mikroby, wieloryby, owady, nasiona roślin i ptaki nie przestają śpiewać. Drzewa lasu tropikalnego nucą sobie, czekając na zakończenie naszych aroganckich wycinek, by mogły wrócić do swojego zajęcia się wzrostem, jak zwykle. I będą kontynuować swoje kakofonie i harmonie długo po tym, jak nas już nie będzie[15].

Marek Styczyński

Kraków i Lechnica, listopad 2024

Ilustracje pochodzą z archiwum PLANTLINE PROJECT zrealizowanego w Biotopie Lechnica (Biochora # 1, maj–czerwiec 2019) i Wojszynie (Biochora #2) podczas Wojszyn Didgeridoo Festival w sierpniu 2019 roku.

Fot. Bogdan Kiwak dla Fundacji Biotop Lechnica

Projekt polegał na wykonaniu fotograficznej uprawy w kształcie leżącej na ziemi postaci człowieka usypanej na materiale światłoczułym (papier fotograficzny o rozmaitych rozmiarach) z miejscowych i dobranych specjalnie roślin oraz warstwy ziemi naniesionych ręcznie (to konieczny element akcji) przez uczestników. Ten pierwszy etap nazywamy Inicjacją. Zarówno płyny fizjologiczne roślin, jak i mikrobiom ludzi (u Aborygenów to kumpu), a także bakteria Mycobacterium vaccae odpowiedzialna za swoisty „ziemisty zapach”, ale także działająca euforycznie (!), oddziałują chemicznie na papier fotograficzny. Po założeniu uprawy – przy akompaniamencie specjalnie zbudowanych instrumentów muzycznych (takich jak kije, kopaczki, kamień, szałaśnicza fujara pasterska, didjeridu, klaskawki, czuringi), na których wygrywano przygotowaną na tę okazję muzykę rytualną – nastąpił okres Inkubacji (około 24 godzin), a po niej – kolektywne otwarcie uprawy: zbiór materiału światłoczułego, zatrzymanie (zawieszenie) procesów chemicznych i fizycznych na papierze fotograficznym, dokumentacja i suszenie. Pokaz (obrazy cyfrowe z dokumentacji i oryginalne fotogramy) powstałych artefaktów został uświetniony koncertem The Magic Carpathians – Plantlines. Projekt zrealizował zespół autorski: Kiwak, Nacher, Sarota, Styczyński, a także około 10 osób uczestniczących w całej akcji (po przeszkoleniu) oraz kilkadziesiąt osób uczestniczącej publiczności.

Fot. Bogdan Kiwak dla Fundacji Biotop Lechnica

Inspiracje: „kiedy wkładasz rękę do ziemi, wtedy do twojej ręki wnika cała moc przodków i ich kumpu”. Kumpu w tradycji Aborygenów odpowiada temu, co nazywamy w naukowej biologii mikrobiomem.

 

[1] Mikro– i nanoplastik to określenia wywodzące się z obszaru miar: mikrometr to jedna milionowa metra, a nanometr – jedna miliardowa metra (o ile to pomoże naszej wyobraźni).

[2] Poszukującym informacji i inspiracji polecam numer „Przeglądu Kulturoznawczego” zatytułowany Zarządzanie w antropocenie (nr 1/2021)

[3] Ze wstępu do książki Melvina Randolpha Gilmore’a Uses of Plants by the Indians of the Missouri River Region, Lincoln–London: Universitet Nebraska Press 1997. Przegląd ten przynosi interesujący przykład potwierdzający cytowaną tezę w postaci opisu amerykańskiego, dzikiego gatunku jabłoni preriowej Malus ioensis, która – podobnie jak kilka innych rodzimych dla Ameryki dzikich jabłoni – pozostaje „niewidzialna” dla nawet zaawansowanych badaczy i ogrodników. Europejska nauka stworzyła tak silną opowieść o mitycznej pramatce wszystkich jabłoni, że nie zauważała do niedawna nie tylko amerykańskich dzikich jabłoni, ale także europejskiej jabłoni leśnej (Malus silvatica), której geny są znacznie mocniej obecne w mieszańcowych pramatkach jabłoni domowej (Malus domestica) wraz z pochodzącą z Kaukazu jabłonią niską (Malus pumila) i być może z niektórymi gatunkami z Azji Środkowej, ale niemającą nic wspólnego z chińską pramatką jabłoni. Kolonializm w nauce dotykał w takim samym stopniu Nowego Świata, jak i europejskiego nie-Zachodu.

[4] Jane Abbate, Inventing the Internet, Cambridge: MIT Press 2000, s.2

[5] Glen A. Albrecht, ur. w 1953 roku w Perth, jest emerytowanym profesorem Murdoch University w Zachodniej Australii i honorowym członkiem School of Geosciences University of Sydney. Jest autorem wielu publikacji z pogranicza psychiatrii i ekologii oraz szeregu neologizmów, które torują drogę w pojmowania miejsca ludzi w przyrodzie. Jego podstawowym dziełem jest książka Earth Emotion. New Words for a New World, Ithaka (NY): Cornell University Press 2019

[6] Z polskim tłumaczeniem eco-grief jako „żałoby klimatycznej” polemizowałem w mojej książce pt. Ogrodnictwo na trudne czasy. Ćwiczenia z permakultury w Europie Środkowej, Kraków: Bored Wolves 2023, a definicje neologizmów: solastalgia G.A. Albrechta („doświadczanie negatywnych zmian środowiskowych”) i psychoterratic (odczuwanie związków z Ziemią) potwierdzają moje podejście i propozycję oddania (i zrozumienia) eco-grief przez termin „żal środowiskowy”.

[7] Myślę o ekranizacji powieści Suzanne Collins Igrzyska Śmierci (The Hunger Games).

[8] Kluczowe dla koncepcji żywej, samoregulującej się planety Ziemia w kulturze Zachodu są prace Jamesa Lovelocka nazywane hipotezą Gai, rozwijane później wraz z fenomenalną biolożką Lynn Margulis jako teoria Gai. Lovelock twierdził, że „Gaia jest planetarnym systemem życia, zawierającym wszystko co znajduje się pod wpływem i wpływa na biotę. System Gai dzieli ze wszystkimi żywymi organizmami zdolność do homeostazy -–regulacji na poziomie fizycznym i chemicznym sprzyjającym życiu. Cytat zaczerpnąłem z książki Bruce Clarke’a, Gaian Systems. Lynn Margulis, Neocybernetics, and the End of the Anthropocene, Minneapolis: University of Minnesota Press [2020].

[9] Zasady pochodzą z tekstu G.A. Albrechta Future Vision, https://symbioscene.com/invitation-to-the-symbiocene/ (dostęp: 30.12.2024).

[10] Bill Mollison, twórca teorii pierwszej praktyki permakultury, zalecał następujące zasady: 1) jedyną etyczną decyzją jest wzięcie odpowiedzialności za nasze życie i życie naszych dzieci; 2) współpraca, a nie konkurencja jest podstawą istnienia systemów podtrzymujących życie i przetrwania w przyszłości. Zaproponował także trzy zasady etyczne permakultury: daj o Ziemię, dbaj o ludzi, wprowadzaj granice dla populacji i konsumpcji (zmienione od jakiegoś czasu na: troszcz się o przyszłość). Zasady te pochodzą z podstawowego dzieła Billa Mollisona, Permaculture A Designer’s Manual, Tyalgum (Australia): Tagari Publications Tagari Publications 1988, wydanie z 2016 roku. Zasady projektowania permakulturowego są czymś innym i rozwijał je David Holmgren (uczeń i współpracownik B. Mollisona) i kilku innych autorów.

[11] „Mikrobiom” lub „mikrobiota” na poziomie popularnym odpowiada dawnemu określeniu „mikroflora bakteryjna”, ale ponieważ obejmuje mikroskopijne grzyby, bakterie i wirusy, które nie są roślinami, stworzono nową nazwę.

[12] Heather Paxson, The Life of Cheese. Crafting Food and Value America, Berkeley: University of California Press 2012, s. 158.

[13] Ostatnie Pokolenie jest rozproszonym ruchem młodzieży zaniepokojonej przyspieszającymi zmianami klimatycznymi, który prowadzi akcje bezpośrednie o charakterze pokojowym. Początki OP sięgają 2021 roku.

[14] Pokolenie symbiocenu ma nawet swój skrót Gen S (Generation Symbiocene), który pochodzi z pism profesora Glena A. Albrechta.

[15] Zacytowałem ostatni akapit epokowej książki Lynn Margulis Symbiotic Plaet: A New Look of Evolution, New York: Basic Books 1998. Margulis stworzyła symbiotyczny model powstawania życia na Ziemi, a wraz z James E. Lovelockiem pracowała nad hipotezą Gai, czyli nad koncepcją mówiącą o tym, że Ziemia jest żywym, samoregulującym się organizmem.

 

Tekst ukazał się w numerze „Fragile. Antropocen 3-4/2024>>

Dodaj odpowiedź