Dycki bez postaci
Najnowsza książka z wierszami Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego Nie dam ci siebie w żadnej postaci, wydana przez krakowskie wydawnictwo Lokator, przynosi nam – obeznanym i nieobeznanym z jego twórczością – uzupełnienie dyciologii i dyciografii. Jej styl, już klasycznie, nie odbiega od tego, do czego podlubaczowski autor przyzwyczaja czytelników od bez mała trzydziestu lat. Można powiedzieć, że Dycki ma ucho znad łąki, nieskrępowanie mu idzie linia rytmiczna, wiersz się dobrze prowadzi. Myślę, że XLIII. Piosenka o czystej/ postaci wiersza wyjaśnia całokształt zamierzenia: „może ten oto tekst/ przyśni się komu innemu i przetrwa// w pierwszej czystej postaci/ i nikt na tym nie straci”. Właściwie w tym dyciograficznym świecie, z zapomnianymi kulturami, terenami, sugerowane wspomnienia nabierają znaczenia mitu właściwie już nie prywatnego, a społecznego, bo Tkaczyszyn, również dzięki czynnikom zewnętrznym, jak nagrody literackie, staje się słyszalnym głosem obumarłych, wykorzenionych kultur i ten jego upór w przywoływaniu członków rodzin przeradza się w akt indywidualnego oporu, już nieco obśmianego przez samego autora. Można stwierdzić po lekturze tego tomu i innych, wcześniejszych, że Dycki jest jednym z czołowych polskich speców od jedenastozgłoskowca (nieraz ożywianego przez przerzutnię); czasem rozbija trzynastozgłoskowce albo łączy jedenastozgłoskowiec z trzynastozgłoskowcem, wszystko na luzie, bez trzymania się sztywnych ram iloczasowych, metrycznych (no i co z tego, że wskakują mu we frazy dwunastki czy ósemki?).
Dycki sprawia wrażenie, jakby pisał o narodzinach własnej poezji, własnej nią fascynacji, te wszystkie ciotki i babki namawiające, matka jako ciężar światopoglądowy, prowadzą do jakichś głębin dzieciństwa, młodości (patrz: IX. Piosenka wierszoroba), a nawet jeszcze dalej, do młodości matki, ciągle powraca też Cyprian Kamil Norwid.
W utworze V dramatycznie podmiot pyta siebie-nie-siebie: „gdzie jest twoja ojczyzna poeto/ a gdzie jest twoje wygnanie”, by w następnej zwrotce dopowiedzieć: „i dokąd pójdziesz gdy ziemia/ zdradzi cię pierwsza”. Osamotnienie i niepewność bycia targać będą, jak targały i we wcześniejszych zbiorach autora Nenii, dotyka tu bowiem poeta nie tylko zwykłej bezdomności czy bezziemności, wyrugowania z opłotków, ale kwestii głębszej, samego bytu ludzkiego w kajdanach materii, komórek i mitochondriów, grudek ziemi i ceglanego pyłu, ale i samego wypędzenia z raju, a może po prostu jest to głos jedyńca, który jest jak paproch w zawirowaniach, zawichrowaniach historii, któremu zostaje tylko ta poetycka skarga – kto skrzywdził moją matkę? (IV: „ale tylko Hrudnycha poszła siedzieć/ i pewnie już zawsze będzie/ straszyć w mojej poezji […]”). Wątek wyrzucenia, odrzucenia przez ziemię (?), naród (?), gniazdo (?) pojawia się raz za razem (VI. Uściślenie: „[…] niepewny siebie/ jak ptak swojego gniazda// i dokąd pójdziesz poeto gdy odbiorą ci/ ziemię [jednym dekretem/ po akcji „Wisła”]”). Jedno ze świateł pada przy wierszu XXIX. Spalenie Wólki Krowickiej przez UPA w kwietniu 1944 roku, który można przytoczyć w całości:
gdzie jest twoja ojczyzna poeto
a gdzie jest twoje wygnanie
i kto cię przegnał dlaczego twoje
usta nie zbudują wierszy
w których matka uniknie akcji „Wisła”
dziadek rezun natomiast odpowie
za śmierć Kozyrskiego w poezji nie ma
rzeczy niemożliwych
dziadek rezun i jego bracia odpowiedzą
za spalenie Wólki Krowickiej
i za śmierć m.in. Wojciecha Tkaczyszyna
w poezji wszystko można osiągnąć
i to od ręki matka uniknie
akcji „Wisła” ja zaś akcji „Hiacynt”
By w wierszu XXX skonstatować: „porzuciłem przemyskie”. Do tej kołomyi geograficznej dorzućmy jeszcze wiersz XL. Piosenka o ruchu ulicznym/ z udziałem mojej matki, gdzie odnajdziemy taką frazę: „kiedy matka szła środkiem ulicy/ Korzeniowskiego (omijając studzienki/ kanalizacyjne) starzy ludzie/ dziwili się i mówili, że idzie jak Żydówka” oraz – jako dopełnienie, puentę – „i mówili że obok niej cały drżąc/ idzie żydowski chłopiec”. Można stwierdzić, że psychoanalityczny kozetkowy seans zbliża się do końca, narracyjna rama się domyka, widzimy Dyckiego, dyciologię i dyciografię zamkniętą, niczego nam nie trzeba więcej, źródła problemów poetyckich oto zostały nakreślone, gdzieś śmignie sonet, gdzieś zapachnie rondem, wszystko się mieści w maksymalnie czterostrofowej zwrotce, czasem błyśnie jedenastozgłoskowiec, czasem trzynastozgłoskowiec, lekką formą jest to nam zapodane, niezobowiązująco jak u Reja, dynamicznie jak u Sępa (choć podmiot wyniósł Krzyckiego z biblioteki w Boćwince lub Pozedrzu). Zderzenie tych jedenastek może być inspirujące, jak w wierszu XLVI. Dokrętka:
z rąk wypadły mi wszystkie modlitewniki
żywoty świętych po księdzu Szczerbińskim
i ostatecznie autor lirycznie dowala jak z arkebuza z ostatniego wiersza LI. Piosenka o języku ojczystym:
skoro piszemy wiersze
musimy być lepsi
od innych lub gorsi
ale zawsze ciut
lepsi lub ciut gorsi
i zawsze chodzi
wyłącznie o tę ciutkę
o tę boską drobinę
jaką jest język
ojczysty o nic więcej.
Czyżby Tkaczyszyna po trosze trzymał się, na mniejszą wszakże skalę, casus Nabokova? Bo gdzie, w sferze świadomości czy przekładu, język wyjściowy, gdzie docelowy? I który jest ojczysty, skoro pamięć szybuje w zamazane historycznie rejony, niewygodne publicznie przez wzgląd na polityczną poprawność, acz ekshibicjonizowane? Słowa ukraińskie lub inne lokalne (łemkowskie? [sic!]) – „z tamtejszej biblioteki wyniosłem wiersze/ Krzyckiego tak jak się kradnie hniłki” (VIII. piosenka bez upiększeń), „na skuśkę” (s. 14), „rezun” (s. 24), „ty nieusłuchany gzubie” (s. 33), „opnidupka” (s. 39), „ciuki” (s. 43), „pidłuh” (s. 49) – od czasu do czasu pojawiają się w tej twórczości, wzbogacając ją językowo, wtrącając ten fetyszyzowany u nas element „obcego”. A to ożywia!
Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, Nie dam ci siebie w żadnej postaci, Wydawnictwo Lokator, Kraków 2016.
')}