Something touched me deep inside
The day the music died.
– Don McLean, American Pie
Najokrutniejszy miesiąc to styczeń. Doskonale pamiętam tamte chwile, pod koniec stycznia roku 2014, kiedy dla pewnego magazynu pisałam wspomnienie o Pecie Seegerze. Było mi przykro, oczywiście, gdyż muzyka folkowa to mój żywioł, a Seeger był jej prawdziwą legendą, ale słynny bard miał 90 lat i poważnie chorował. To była spokojna śmierć spokojnego człowieka. Dzisiaj jednak[1], wraz ze śmiercią Bowiego, całkowicie niespodziewaną, całkowicie absurdalną, zwłaszcza w kontekście odejścia legendarnego frontmana Mothörhead, Lemmy’ego Kilmstera, który również zmarł na raka tuż po swych 70. urodzinach (28 grudnia 2015 r.), poczułam się, jakby ktoś wyrwał mi kawałek duszy i przeniósł gdzieś na Marsa, gdzie dziewczyna z mysimi włosami wpatruje się w srebrny ekran, a wokół niej tańczą jaskiniowcy i klauni.
Z początku sądziłam, że to bardzo kiepski żart. Na oficjalnych profilach artysty w mediach społecznościowych oraz stronie internetowej pojawiły się informacje, że padły one ofiarą hackerów, a David żyje i ma się dobrze. Tak, uśmiechnęłam się do siebie, dumna, że nie udało się im mnie nabrać. To musi być rozwiązanie zagadki. Przecież Bowie dopiero co wydał Blackstar, ponoć doskonały album, którego nie zdążyłam jeszcze wysłuchać. Nie umiera się we własne urodziny. Zresztą – czy Człowiek z Marsa, żywe wcielenie Heinleinowskiej idei, może zniknąć, tak po prostu, pewnego szarego, zimnego dnia?
Ale w Internecie zaczęły pojawiać się kolejne doniesienia. Najpierw magazyny muzyczne – „Rolling Stone”, „Billboard”, „Classic Rock Magazine”, polski „Teraz Rock”. Potem rozmaici muzycy naprędce tweetowali o wielkiej stracie wielkiego człowieka. Jeśli ktoś zhackował strony, to szykuje się bodaj jedna z największych afer w branży muzycznej tego wieku – pomyślałam, ale wciąż skłaniałam się ku „niewierze”. Nadzieję straciłam wraz z artykułem w „The Guardian”. Największy brytyjski dziennik nie mógł sobie pozwolić na zamieszczenie nieprawdziwej i niesprawdzonej informacji. A więc to prawda. Prawda, ale i absurd.
Davidem Bowiem zainteresowałam się jeszcze na początku liceum, gdy po raz pierwszy świadomie zaczęłam słuchać muzyki rockowej (oraz folkowej) i jednocześnie tłumaczyć piosenki. Obie te czynności wykonuję zresztą do dziś. Od kilku lat badam muzykę w kontekście jej wpływu na społeczeństwo oraz analizuję teksty piosenek za pomocą narzędzi literaturoznawczych, ale bowiedologiem nie jestem i jeszcze długo nie będę, choć chciałabym. Bowie należy jednak do ścisłej czwórki moich ulubionych muzyków: on, Axl Rose, Bob Dylan i Phil Ochs, kolejność dowolna. Dwa razy folk, dwa razy rock[2]. Dwaj żywi, dwaj umarli.
Kim był dla mnie Bowie? Przede wszystkim artystą, który wyprowadził fantastykę naukową z getta. Oczywiście nie całkiem i nie on jeden. Po raz pierwszy zrobił to Heinlein w roku 1961 ze swoim Obcym w obcym kraju, pierwszą powieścią w konwencji science fiction, o której pisano w „New York Times Review”, ale na przełomie lat 60. i 70. śpiewanie o kosmosie i kosmitach, mimo dużego zainteresowania prozą fantastyczną, wcale nie było takie oczywiste. Wraz z piosenką Space Oddity w 1969 roku, a potem albumem The Rise And Fall Of Ziggy Stardust And The Spiders From Mars w 1972, brytyjski muzyk sprawił, że gatunek SF nieśmiało wkroczył do muzyki rockowej, a co za tym idzie do poezji. Chociaż sceniczna persona Bowiego, Ziggy Stardust, to przybysz z nieznanej planety, między innymi w połączeniu z fascynacją prozą Heinleina, o której zawsze mówił, surrealistyczną piosenką Life On Mars, rolą protagonisty w filmie Człowiek, który spadł na Ziemię ukształtował się jego wizerunek jako „przybysza z Marsa”.
Nieustanna metamorfoza, która stała się jego artystycznym leitmotivem, sprawiła, że Bowie nie na długo pozostał „kosmitą”. Pamiętajmy o tym, że brytyjski muzyk wydał 26 płyt studyjnych, a każda z nich to oddzielne „wcielenie” – muzyczne, ale i wizerunkowe. Nie ma sensu opisywać każdego z nich, można to zresztą łatwo sprawdzić w Internecie. Dla mnie pewnym szokiem było przejście od Ziggy’ego Stardusta do The Thin White Duke – przede wszystkim pod względem estetyki ubioru. Mój Bowie, z kolorowymi włosami, w jaskrawych ubraniach, ociekający kiczem, ale jakże przyjemny dla oka, hołdujący stylowi, który jest mi absolutnie najbliższy, przeszedł do znienawidzonej czarno-białej „klasyki”, symbolu elegancji, ale i konformizmu. Na szczęście był to etap przejściowy.
Trudno snuć narrację o Bowiem bez kontekstu innych artystów, zarówno tych, którzy na niego wpłynęli, jak i tych, którzy go coverowali. Na pewno dla wielu Bowie będzie przede wszystkim człowiekiem, który… coverował utwór Nirvany (!). Pamiętam anegdotę przytoczoną w jednej z biografii muzyka, opisującą przygodę owego biografa, który wybrał się na koncert artysty. Stał obok dwóch nastolatków. Gdy Bowie wykonał The Man Who Sold The World, jeden z chłopców z zachwytem oznajmił: How cool! He plays Nirvana! [Ale fajnie! Gra Nirvanę!]. Niestety (z całym szacunkiem dla Nirvany! Ich interpretacja muzyczna Bowiego robi ogromne wrażenie!), „wiedza” ta przetrwała do dzisiaj i spotkałam wiele osób, które nie chcą uwierzyć, iż piosenka o rozdwojeniu jaźni nie narodziła się w głowie Kurta Cobaina.
Nie mogę nie wspomnieć także o dziwacznym napięciu na linii Bowie–Dylan. W latach 60. i 70. Bowie był wielkim miłośnikiem twórczości autora protest songów. Do tego stopnia, że napisał Song For Bob Dylan. Piosenka stanowi specyficzny hołd dla artysty, gdyż jest w pewien sposób prześmiewcza[3]. Całkowicie Dylanowska nie tylko w muzycznej stylistyce, czy słowach tekstu, lecz i wykonaniu, zaśpiewana charakterystycznym głosem Dylana, łącznie z imitacją jego nosowego akcentu. Na szczęście lub nie – Bowie nie potrafił fałszować…
Niestety odpowiedź ze strony amerykańskiego artysty nie nadeszła. Dylan z właściwym sobie poczuciem wyższości po prostu zlekceważył muzyczny hołd. Co więcej, gdy w latach 70. obaj muzycy spotkali się po raz pierwszy w jednym z klubów, podobno David przez pięć godzin wygłaszał do Boba monolog, podczas gdy dumny bard nie zaszczycił go ani słowem. Teraz zresztą, w morzu wynurzeń artystów wszelakiej maści, usiłujących udowodnić, jak ważną osobą w ich życiu był David Bowie, nie znalazłam nawet zdawkowej wypowiedzi Boba Dylana…
Nietrudno jednak zrozumieć powszechną żałobę, jaka ogarnęła świat muzyczny. Bowie był nie tylko geniuszem muzycznym i wpływowym artystą, który zmienił światową kulturę, ale także miłym, sympatycznym człowiekiem. Bardzo lubię słuchać jego wypowiedzi – są błyskotliwe, pełne poczucia humoru, czasami subtelnej ironii, jeśli dziennikarz nie wykazywał się nadzwyczajną elokwencją, lecz zawsze utrzymane w uprzejmym tonie. Bowie, mimo wszystkich swoich kontrowersji, przez całe życie pozostał angielskim dżentelmenem.
Zbliżam się do końca, a jeszcze nie opisałam tak wielu faktów bądź zdarzeń związanych z artystą – Bowie jako aktor filmowy, Bowie jako twórca glam rocka, Bowie jako androgyniczny ideał piękna, Bowie jako biseksualista, Bowie jako innowator pewnych muzycznych konwencji… Owszem, nie napisałam, gdyż nie byłby to wówczas „mój” Bowie.
14 stycznia ciało artysty skremowano w Nowym Jorku. Nie było pogrzebu, a w ceremonii nie uczestniczyła nawet najbliższa rodzina. Może to lepiej, może dzięki temu niektórzy mają jednak nadzieję, że muzyk do nas wróci… Fani autora Space Oddity zorganizowali nawet niezwykłą akcję – wystosowali petycję skierowaną do samego… Boga, by oddał nam Bowiego. I chociaż osobiście wierzę w cuda, nie sądzę, żeby Stwórca dał się na to namówić. Zbyt cenny nabytek.
Mija właśnie dziesiąty dzień od śmierci legendarnego Ziggy’ego, a ja nadal nie jestem w stanie słuchać muzyki. Żadnej. A już na pewno nie Bowiego. Owszem, nie cała, owszem, to pewnie stan przejściowy, ja jednak zapamiętam 10 stycznia roku 2016 jako the day the music died – dzień, w którym umarła muzyka.
Przypisy:
[1] Pisanie tego wspomnienia rozpoczęłam 11 stycznia, skończyłam 19. Ze względu na emocje, które towarzyszyły mi podczas jego powstawania, nie byłam w stanie zrobić tego w ciągu kilku godzin czy nawet kilku dni. Natomiast wiadomość o śmierci Bowiego na polskich stronach i portalach pojawiła się 11 stycznia, w poniedziałek, wczesnym rankiem. Przypominam jednak, że artysta zmarł w niedzielę, 10 stycznia.
[2] Dylan zawsze będzie dla mnie „tym od folku”.
[3] Bowie parodiuje Song For Woody, utwór Dylana o swym największym idolu, Woodym Guthriem.