Nowe początki

0
214

il. Zuzanna Łazarewicz

Nasz.

Spogląda na nas światło. Nocna lampka nieśmiało, aczkolwiek bardzo wnikliwie studiuje to, co o tej porze zwykły wyrażać nasze twarze. Ciepły pomarańcz dzieli nasze oblicza na drobne fragmenty. Zatrzymuje skąpane w półcieniu, krucze grymasy i przełamuje ich atramentowy niepokój harmonijnością, o którą nie można byłoby podejrzewać nawet najbardziej osamotnionego górskiego głazu. Po naszych policzkach wędrują promienne obietnice nocy – gęstego nokturnu rozcieńczonego smugą nadziei. Nieugięte czoła powoli łagodnieją, zadarte nosy pozbywają się swojej szpiczastej zaczepności, a zwięzłe usta ospale uwalniają się od charakteryzującej je drapieżności. Świetlista wiązka rozwiązuje nasze zmartwienia, ogrzewa dusze schłodzone bezlitosną powszedniością.

Światło konfekcjonowane, chciałoby się powiedzieć nienaturalne, a jednak dla nas wręcz prometejskie. Ułamek magii wykradziony wszędobylskim szponom narzucającego swą hegemonię Absolutu. Dla innych zwyczajny przedmiot, dla nas nadzwyczajny – żywa energia, którą pulsuje każdy kąt, każdy zakamarek skrywający pomiędzy ścianami i oknami sekrety egzystujące w swojej wsobnej nadprzyrodzoności, gdzieś poza naszą kolektywną pamięcią.

Nasza mała, prywatna iluminacja. Płomień zaklęty w pokoju S. W pokoju bezkresnego śnienia i zegara wybijającego słodką nieskończoność. W pokoju codziennego spektaklu, teatru demiurga nieustannie budującego i rozmontowującego kolejne paralelne uniwersa. Dywan odgrywa tu rolę uniwersalnego pomostu pomiędzy Ziemią a kosmosem, sacrum a profanum, tym, co realne, a tym, co nadrealne. Pod rozpierzchniętą grzywką reżysera sztuki nad inne sztuki mieszkają rozpierzchnięte pomysły. To idee chłopca[1] finezyjnie czarującego rzeczywistość, zaklinającego fantazje wyklęte przez tych, którzy przeżyli więcej dni.

Pokój kreacji i dekonstrukcji. Epicentrum wielkich przeobrażeń rozbieżnych zwierzęcych i człowieczych sylwetek scalonych w niejednorodne jedności. Kraina architektonicznych cudów. Budowli cementowanych wyobraźnią rozleglejszą niż imponujące przestwory oceanów oraz jednocześnie burzonych pstryknięciem palca. Najszczerszym, bo niezatrutym wyrachowaną intencją, niewidzialnym kaprysem.

Nasz dom.

Tuż obok demiurgowskiego placu zabaw stoi drewniane łóżko. Obiekt z jednej strony kurczowo trzymający się znajomych praw grawitacji, a z drugiej platforma przejęta przez nieuczesane, fantasmagoryczne narracje. Mebel, który S. samodzielnie przechrzcił na laboratorium nieodkrytych snów.

Ów warsztat nieoszlifowanych onirycznych diamentów zamieszkuje malownicza galeria dzikich, nieoswojonych istot. Lśniące nieposkromioną mocą imaginacji żywe bestiarium tworzy zaczarowany krajobraz bytujący w ramach rajskiego ekosystemu – dżunglę nie z tej ziemi, sprytnie omijającą boską uwagę samotną wyspę, wyjęty z ciasnego nawiasu logiki świata doczesnego, nieoswojony mikrokosmos.

Nasz dom to twierdza.

S., zapadający się w komforcie rozlicznych poduszek, koców i kołder, otulony zewsząd szlachetnym towarzystwem jawi się jako król nadrzeczywistego uniwersum zabierający swoich mniej lub bardziej futrzastych kompanów w podróż w głąb krainy snu[2].

Jego rozpasanych marzeń pilnują dostojne dinozaury, nieokrzesane wilki, wybierające własne ścieżki koty, a także cała zgraja osobników niezidentyfikowanych, wykraczających swym jestestwem poza wszelkie przyziemne kategoryzacje. S. co noc odkrywa w sobie biblijnego Noego i przepycha cały ten zwierzyniec przez granicę między końcem fizyki a początkiem metafizyki.

Nasz.

Drewniane łóżko przynosi domowej przestrzeni ukojenie. Zapewnia spokój, równoważy go i reguluje. Spokój, który przywraca pion po najbardziej burzliwych porankach i popołudniach.

Ową domową harmonijność zawdzięczamy jednak nie tylko rzeczonemu onirycznemu obiektowi. Za ten niezwykle pożądany stan współodpowiedzialny jest jeszcze jeden wyjątkowy mebel – fotel[3]. Niemy, a jednocześnie paradoksalnie bardzo wymowny bohater naszych pieleszy znajduje się w ognisku domowych zdarzeń, tj. w salonie. Zlokalizowany w idealnym punkcie obserwacyjnym – w łatwo przegapialnym przybalkonowym rogu wyłączonym z obowiązku uczestniczenia w gwarności dnia powszedniego.

Oto przedmiot składający nam obietnicę wytchnienia. Gwarantujący doznanie uczucia ulgi. Pomagający w przeproszeniu się z rytmem powszednim.

W fotelu siedzimy po to, by delektować się słodyczą zatrzymanego czasu. Siedzimy tam i patrzymy przed siebie. Patrzymy na to, jak my sami odbywamy się poza nami. Patrzymy i nie dowierzamy.

Fotel rozpościera przed nami nasze małe, prywatne królestwo. Niezbadany punkt na emocjonalnej mapie. Terytorium nowych odczuć oraz nowych lekcji. Topografia chwil, którymi pragniemy żyć, zamiast po prostu przeżyć. Snujemy tu wizje odważnie drażniące granice ustawione pomiędzy uporczywością przeszłości, nieuchwytnością teraźniejszości i ornamentową fantazyjnością przyszłości.

Podpatruję, jak siedząc wspólnie w naszym fotelu, Ty i F. w nierozłącznym uścisku stajecie się nieopisywalni. Widzę, jak tworzycie razem naszą przystań, obdarzacie dom miłością bezinteresowną, bezceremonialną, niepacyfikowalną, niezatrzymywalną. Miłością, która w swej pierwotności odnajduje siłę przewartościowującą wszystkie wartości.

Spoglądamy wtedy na F. przypatrującego się sufitowi głodnym wzrokiem odkrywcy nowego świata. Nie liczymy jego uśmiechów. Każdy kolejny jest tym pierwszym. Nie czekamy na nic i nie oczekujemy niczego.

Fotel to również mebel samodzielnie uprawiający krytykę naszej codzienności. Naturalnie, jakby od niechcenia przygniata wyjątkowo ciężką negacją esencjonalną ideę pracy. Fotel brutalnie weryfikuje wartość wszystkich napisanych oraz odczytanych liter, istotność najżmudniejszych kalkulacji, prawdziwe znaczenie intelektualnego znoju.

Wszystkie te rzekome priorytety zderzają się w przytulnym rogu przybalkonowym z Prawdą. Prawdą, która odbija się w opadających powiekach i spoczywających bezwiednie dłoniach. Prawdą, która brzmi jak odprężony, wręcz medytacyjny oddech. Prawdą, w której wybrzmiewa głośny huk laptopa bezwiednie zsuwającego się z nieruchomych kolan po to, by z impetem spaść na podłogę.

Nasz dom.

Kojące ciepło lampy nocnej i stoicka aura fotela znajdują swoją logiczną konkluzję w wannie – syntezie rozpasanych uczuć, które odkrywamy zarówno w blasku iluminacji schyłku dnia, jak i starannie wysiadywanej kontemplacji.

W wannie mieszczą się całe dnie, a nawet tygodnie rozwarstwionych zmartwień, rozproszonych nieskoordynowanymi godzinami, które przetykają zamęt chwilami ładu i ład chwilami zamętu.

To właśnie tutaj doznajemy rozkoszy małej śmierci. Wyabstrahowani z porządku powszedniości, czerpiemy niesłychaną przyjemność z obcowania z nicością. Gdy nasze ciała znikają w odmętach błękitnej wody, przezornie skryte gdzieś za górzystymi łańcuchami monumentalnej piany, nasze Ja znikają wraz z nimi. Nasze Ja zamieniają się w ulotne okamgnienia.

Zamknąwszy oczy, smakujemy jednostajne piękno szumu wody. Za zatrzaśniętymi drzwiami w pomieszczeniu bez okien nie widzimy i nie słyszymy niczego. Nie dociera do nas żaden sygnał z Zewnętrza.

Dla S. łazienka jest miejscem niekończącej się fiesty, parkietem dla dionizyjskiego tańca. Na okazję do spotkania z wodnym żywiołem S. czeka cały dzień i gdy wreszcie przychodzi ta wiekopomna chwila, wkłada tytaniczny wysiłek w rozchlapywanie swojej nieokiełznanej euforii. Spędza całe wieczności, żeglując w zaskakująco poważnym skupieniu. Wbrew pozorom w jego szaleństwie jest metoda, choć trudno nam ją dostrzec. Regularne, wieczorne powodzie, które z taką radością prokuruje, kryją w sobie podświadomą intencję. Są dla nas rodzajem instruktażu, oplecionej spektakularną performatywnością lekcji. Są widowiskowym pokazem woli. Woli mocy, która niezależnie od choreografii innych czynników zawsze wybiera absolutną wolność. Ponieważ stale zapominamy o wartościowej nauce wodnego przedstawienia, S. codziennie niezmordowanie edukuje nas od nowa.

Kąpiele F. są z kolei bardziej kontemplacyjne. Pogrążony w półśnie, unosi się na wodzie niczym astronauta oddający swą psyche niezbadanym wyrokom kosmosu. Od pełnego zatopienia w wodną otchłań dzieli go tylko kilka centymetrów – granica wyznaczona przez czułość naszych dłoni. To rytuał odprawiany z kompromisem między jawą a snem. Wraz z F. bierzemy w nim udział, delektując się bezsprzeczną ciszą. Gdy ustaje wydobywający się z kranu potężny szum, napełniona wodą wanna staje się oazą spokoju, delikatnie muskaną naszymi arytmicznymi szeptami. Nauka płynąca z tych medytacyjnych seansów jest równie cenna jak ta rozpryskiwana przez S. S. edukuje nas z podstaw niepohamowanej wolności, natomiast F. jest naszym nauczycielem cierpliwości. Instruuje nas, w jaki sposób pokornie i wytrwale obchodzić się z naszym największym utrapieniem – uwierającą świadomością przeciekającego przez palce konturu czasoprzestrzeni.

Nasz dom – forteca.

Nasz.

Nasz.

Po prostu nasz[4].

 

[1] W gęstwinach pokrywających zapomniane osiedlowe boisko S. gołymi dłońmi wykopuje z ziemi piękno chwili. Nieoceniony klejnot. Skarb tętniący wartością najwyższą, bo nierynkową, niewymienną.
[2] S. każdej nocy przypomina nam, że nie powinniśmy bać się marzyć. Chowająca się pod kipiącą fantazmatami poduszką Morfeuszowa figura nie budzi w nim trwogi, a palące zaciekawienie.
[3] W fotelu rozkwita nowo odkryte Cierzyństwo. Niby podobne, a jednak inne. Twoje Ma – pewne, solidne. Moje Ta – porcelanowe. Siedząc i obejmując F., odzyskujemy właściwy rytm. Wreszcie rytualizujemy magiczne mgnienie, a nie mechaniczne nawyki.
[4] Niegdyś nasze życie definiowało pasmo przeprowadzek. Exodus za exodusem. Opuszczenie jednego obcego terytorium i osiedlanie się na kolejnym. Byliśmy wiecznie nieswoi w wiecznie nieswoich sypialniach i kuchniach. Dopiero tutaj sięgnęliśmy po marzenie, które wydawało się nieosiągalne. Podarowaliśmy jawie urzeczywistniony sen o byciu na Swoim.

 

Tekst ukazał się w numerze „Fragile. Dom 1-2/2024>>

Dodaj odpowiedź