Plener w erze lockdownu
Marcowe zamknięcie walnęło jak grom z jasnego nieba. Niby wieszczono je od paru tygodni, niby chodziły słuchy o odwoływaniu spotkań i festiwali, niby szeptano po kątach o planach B i czarnych scenariuszach, ale wiecie, jak jest: dopóki człowiek nie doświadczy czegoś na własnej skórze, za cholerę nie wierzy, że i jego może spotkać zły los. Problem w tym, że ów zły los przyodział się w kostium zarazy i to takiej, co nie wybiera – wirus wlazł do metropolii i do małych miasteczek, rozlał się po weselach i pogrzebach, w gospodarce podgryzał gałąź po gałęzi.
Trudno się dziwić, żeśmy czmychnęli raz-dwa na z góry upatrzone pozycje: do pracy i nauki na odległość, do barłogów naszych powszednich, które były nam raczej sypialniami aniżeli całodobowymi biurami. Czmychnęliśmy trochę na własny rachunek, bo karmieni apokaliptycznymi wizjami surowych łuskowców i nietoperzy, które nic, tylko dybią na nasze życie, poczuliśmy pierwotną więź z gniazdem. Wielu z nas odkryło swoje małe ojczyzny na nowo, grodząc się w nich od potwornych kropelek niczym w szalupie ratunkowej od rozszalałego oceanu. Inni przekuli swój powrót w domowe pielesze w pracę nad udoskonalaniem ich walorów, przeprowadzając gruntowne remonty i okopując się pod stertą wkrętów, gwoździ i wężyków. Szalupy i tratwy mknęły jedna za drugą, wymijały niebezpieczne wiry obostrzeń, torowały sobie drogę pomiędzy bałwanami. Aż w końcu nastał lockdown i nasze przytulne schronienia przekształciły się w bunkry.
…wirtualna platforma propagowania kultury stała się ofiarą własnego sukcesu: skoro można korzystać z jej dobrodziejstw za pośrednictwem smartfona czy laptopa, nic przecież nie stoi na przeszkodzie, by w sekundę przerzucić się z jednego spotkania na następne, podobne w formie i treści, ponadto nie przywiązując się do żadnego z nich. Powierzchowność takiego udziału to duży problem, który tylko częściowo jest równoważony otwarciem nowych możliwości…
Feralna rzeczywistość nie mogła ukryć swoich niecnych zamiarów choćby i pod eufemistycznym płaszczykiem lockdownu. Każdy, kto na co dzień zajmuje się kulturą i sztuką, w ich najbardziej rozległych definicjach, musiał zapaść się w sobie i w sofie – próbując przenieść przynajmniej część swoich działań w sferę cyberprzestrzeni. Oczywiście, zajęło nam trochę czasu przyzwyczajenie się do nowych wymagań: spotkania autorskie w kapciach na początku wydawały się aberracją, zanim na dobre kilkanaście tygodni wyparły to, co znaliśmy wcześniej. Współdzielenie realnej przestrzeni przez twórców i odbiorców osunęło się w smutną przeszłość; podobnie festiwalowa gorączka wymiany wrażeń i spostrzeżeń. Atmosferę koncertów, spektakli, seansów czy dyskusji zastąpiło gorączkowe trzymanie się spraw najpierwszych: żeby połączenie się nie zerwało, żeby głośnik nie szumiał, żeby nie padła kamerka. Niewczesne kategorie w stylu geniuszu czy maestrii pogrążyły się w odmętach historii – wyparła je rzetelność i sprawność w przenoszeniu projektów w wirtualia. Lato pozwoliło na poluzowanie pandemicznych restrykcji – część festiwali, zwłaszcza literackich, jak Góry Literatury w Nowej Rudzie, Stacja Literatura w Stroniu Śląskim, Stolica Języka Polskiego w Szczebrzeszynie, Literacki Sopot czy Festiwal im. Zygmunta Haupta w Gorlicach, mogła odbyć się w stacjonarnej wersji. Wprawdzie ryzyko zakażenia nadal tliło się nad festiwalowiczami, lecz w dwójnasób dawano mu odpór w trakcie nadrabiania towarzyskich zaległości z jednej i kontaktu z sielską, wakacyjną, prawdziwie plenerową naturą z drugiej strony. Inna sprawa, że publiczność imprez literackich zwykle ogranicza są do grupy stałych bywalców, szumnie zwanych pasjonatami, którzy karnie stosują się do zaleceń tej czy innej instytucji. Jesienne festiwale – na czele z Festiwalem Conrada – uległy pod naporem kolejnej fali pandemii. Przestrzeń online okrzepła jednak na tyle, by nie powodować znaczącego uszczerbku ani w programie wydarzeń, ani we frekwencji podczas spotkań, co przyjęto z niekłamaną satysfakcją.
Co ciekawe, prawdziwym problemem nie okazała się wcale nowomedialna formuła uczestnictwa w wydarzeniach kulturalnych, do której przywykliśmy – a wręcz nauczyliśmy się dostrzegać jej walory (koncentracja na treści wypowiedzi; swobodniejszy rytm odbioru; możliwość powielania obejrzanego/wysłuchanego materiału). Tym, z czym zaczęli się borykać organizatorzy i uczestnicy spotkań online, był, po pierwsze, ich nadmiar powodowany łatwiejszym logistycznie zapleczem, po drugie zaś, ich jednorodność, która wzięła się, rzecz jasna, z charakterystyki medium. W tym sensie wirtualna platforma propagowania kultury stała się ofiarą własnego sukcesu: skoro można korzystać z jej dobrodziejstw za pośrednictwem smartfona czy laptopa, nic przecież nie stoi na przeszkodzie, by w sekundę przerzucić się z jednego spotkania na następne, podobne w formie i treści, ponadto nie przywiązując się do żadnego z nich. Powierzchowność takiego udziału to duży problem, który tylko częściowo jest równoważony otwarciem nowych możliwości (dostęp do kultury nieograniczony czynnikami logistycznymi oraz zdrowotnymi, np. dla osób niepełnosprawnych ruchowo, przebywających w szpitalach, na kwarantannie lub po prostu świadomie rezygnujących ze zgiełku pandemicznych metropolii na rzecz skrycia się w leśnych ostępach). Rywalizacja między wywodzącymi się z podobnych części pola kulturalnego propozycjami spowodowała więc przesyt całą ofertą: tęsknota za „prawdziwymi” wydarzeniami, w których równie ważna co merytoryczna zawartość staje się interakcja między wszystkimi uczestnikami, doprowadziła do odruchu repulsji i przesunięcia się w sferę uczestnictwa niezapośredniczonego. Innymi słowy, wielu konsumentów kultury woli sięgnąć po książkę lub obejrzeć film, niż wysłuchiwać podobnych do siebie wypowiedzi artystów – wypowiedzi, trzeba to wyraźnie zaznaczyć, oderwanych zarówno od praktyki twórczej, jak i od szerszego kontekstu (otoczenia, programu wydarzenia, interakcji z odbiorcami). Wszystko to, oczywiście, miało swój początek w momencie ogłoszenia całkowitego lockdownu, którego najbardziej dokuczliwą formą okazało się uwięzienie w czterech ścianach.
Wprowadzenie – choćby jedynie w warstwie retorycznej – zakazu wychodzenia z domu bez wyraźnej potrzeby było ciosem trudnym do przyjęcia z trzech co najmniej względów. Raz, że godziło w podstawowe prawa gwarantowane obywatelom w konstytucji: trudno kogoś zmusić do pozostawania w zamknięciu bez określonej podstawy prawnej. W końcu w miejscach odosobnienia upychamy tych, którzy coś narozrabiali lub co do których istnieje duże prawdopodobieństwo, że narozrabiają w niedalekiej przyszłości. Nawet mnisi czy żołnierze od czasu do czasu przypominają sobie, że są częścią społeczeństwa – a to wybierając się na przechadzkę, a to pomagając w ratowaniu jakiegoś poszkodowanego czworonoga. Dwa, że usuwano w stan hibernacji całą masę przedsięwzięć, o których wprawdzie trudno powiedzieć, że są niezbędne do codziennej egzystencji, lecz ich automatyczna kasacja okazała się odbierać obywatelom zarówno źródło zarobku, jak i zrytualizowany harmonogram aktywności, także w kontekście społecznym. Symbolem tych mrocznych czasów są psy przekazywane sobie cichcem między sąsiadami, którzy w ten sposób transferowali swoje plenerowe ekskursje z rubryki „potrzeby zbędne” do „potrzeby niezbędne”. Trzy wreszcie – i z naszej perspektywy najważniejsze – że bez zbytnich skrupułów redukowano pojęcie wyższej konieczności do zaspokajania podstawowych potrzeb fizjologicznych: skoro najbliższy sklep znajdował się na naszej ulicy, nie mieliśmy prawa pójść ani metra dalej, nawet jeśli akurat zachciało nam się czegoś więcej niż ocet, serek topiony czy polędwica sopocka. Potrzeby a) duchowe, b) cielesne wyrzucono poza margines zainteresowania organów państwowych. Mimo że, jak głosi znana maksyma, anima sana in corpore sano, duch musiał pozostać w izolacji, skoro ciało w niej tkwiło, i na odwrót: duch w potrzasku nie mógł wyzwolić z mięśni przynależnej im porcji wysiłku.
I tu pojawia się prawdziwa zagwozdka. Można przeboleć zamknięcie kultury, mając nadzieję, że jej usieciowienie przyniesie coś w rodzaju towaru zastępczego – wprawdzie niedoskonałego, lecz zapewniającego choćby namiastkę oryginalnych wartości. O ile odbiorcy, jak mogliby myśleć decydenci, nie będą stratni, o tyle twórcy – i owszem. Nie chodzi tu zresztą tylko o wpływy z biletów, gaży i wynagrodzeń za odwołane w „realu” imprezy. Podstawową trudnością zdaje się bowiem uniemożliwienie wykonywania zawodu – nawet jeśli zamknięcie artysty w domu daje mu szansę na bardziej intensywną pracę o charakterze, by ująć to skrótowo, rękodzielniczą, jednocześnie odcina go od jednego z najistotniejszych źródeł ekspresji twórczej, a więc od obserwacji świata zewnętrznego. Otóż czy niezbędną życiową potrzebą, która usprawiedliwiałaby samowolne opuszczenie miejsca zamieszkania – trzymając się realiów ery wiosennego lockdownu – jest spacer, rowerowa wycieczka, przebieżka po parku lub korzystanie ze środków komunikacji miejskiej bez innego, bardziej utylitarnego i bardziej wymiernego celu? Jak wytłumaczyć trójce stróżów prawa, którzy zatrzymują was na leśnej ścieżce, że wykonujecie swój zawód, wałęsając się między drzewami albo jedząc kanapkę na polanie? Wszak w ten sposób zdobywacie ilustracyjny materiał, niezależnie od tego, czy zapisywany w notatniku, na fotografii, czy wyłącznie w pamięci, który dopiero w następnej kolejności posłuży wam do stworzenia jakiegoś dzieła – choćby i przefiltrowanego stukrotnie przez waszą wyobraźnię i wrażliwość.
Okres zamknięcia terenów zielonych, będący centralną – i naturalnie najbardziej absurdalną – atrakcją lockdownu, mógłby zatem stać się poręczną metaforą owego odcięcia od źródeł. Przyrodę najwyraźniej uznano za współwinną proliferacji zarazy i z uwagi na jej bluźniercze poczynania (czytaj: wysłanie w świat podstępnego wirusa w celu całkowitego wyeliminowania człowieka), odseparowano ją od kontaktu z ludzkością. W tym kontekście nawet próby wykorzystania sytuacji do wyrżnięcia w pień co poniektórych kompleksów leśnych, do czego akces zgłaszały instytucje mające zajmować się raczej ich dobrostanem, spaliły na panewce: ryzyko było niewspółmierne do straszliwego zagrożenia czającego się w diabolicznych matecznikach. Co więc począć w przypadku pisarzy, którzy w poszukiwaniu inspiracji udali się na górskie przełęcze i zamarłe turnie? Co z muzykami wsłuchującymi się w szum jodeł na gór szczycie? I co z filmowcami, którym pozostała smutna konstatacja, że tylko z daleka widok jest piękny? Mimo że zabrzmi to nieco górnolotnie, kontakt z przyrodą – czy po prostu ze światem za oknem – dla wielu artystów jest bodźcem koniecznym do prawidłowego przebiegu procesu tworzenia. Nie tylko daje szansę na wsłuchanie się w swoje myśli i wyłączenie się z monotonnego rytmu codziennych rytuałów, lecz przede wszystkim nasuwa obrazy i tematy, wskazuje perspektywy i ujęcia, uczula na drobne zdarzenia, głosy i kolory. Zamknięcie tej możliwości świadczyło nie tylko o braku wyczucia i niezrozumieniu elementarnych prawideł tworzenia, lecz również o świadomym sprowadzeniu funkcji i aktywności życiowych podejmowanych przez człowieka do prostych, utylitarnych kategorii. Za stwierdzenie, że ktoś spacerując, pracuje (na rzecz przyszłego dzieła), prędzej można by trafić do paki niż doczekać się aplauzu.
Co więc począć w przypadku pisarzy, którzy w poszukiwaniu inspiracji udali się na górskie przełęcze i zamarłe turnie? Co z muzykami wsłuchującymi się w szum jodeł na gór szczycie? I co z filmowcami, którym pozostała smutna konstatacja, że tylko z daleka widok jest piękny?
Wracając do przyrody: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nawet jeśli nie wszyscy – twórcy i nie-twórcy – posłuchali wezwań do pozostania w domu i podjęli partyzanckie akcje w lasach, na polach i łąkach, to i tak frekwencja w tych miejscach znacznie odbiegała od przedpandemicznej średniej. Dawało to trochę komfortu wędrowcom i kolarzom, mogącym doświadczyć realnej samotności i spokoju, ale w pierwszej kolejności przysłużyło się samej przyrodzie. Pustki na turystycznych szlakach sprawiły, że zwierzętom i roślinom przybyło przestrzeni do swobodnego rozwoju. Nagle sarny zaczęły gromadnie forsować drogi krajowe, dziki tarzały się w podleśnych bajorkach, łosie jeden za drugim wędrowały wzdłuż linii tramwajowych, a jelenie dreptały sobie po reprezentacyjnych alejach wielu miast. Oczywiście, dla tych nielicznych, którzy im towarzyszyli zza węgła, były to obserwacje bezcenne – choć niewykluczone, że jeszcze cenniejszy był odpoczynek od innych ludzi, którzy w tym czasie siedzieli w swoich fotelach i czytali książki. Otwartą kwestią, którą postawiła przed ludzkością pandemia, jest bowiem pytanie o priorytety. Co jest ważniejsze: wygoda i karność czy ryzyko i niezależność? I nie chodzi tu o puszczanie oka do rzeszy „antycovidowców”, którzy w ofiarach wirusa widzą statystów odgrywających narzucone im przez lekarzy role, a sami przywdziewają szaty niepokornych i stojących na straży wolności. Przeciwnie, mowa o ludziach – w tym ludziach kultury i sztuki – którzy, by tworzyć, decydują się na łamanie przyjętych ograniczeń (skoro są one skonstruowane w taki, a nie inny sposób) i robią to w imię swobody artystycznych poszukiwań, jednocześnie dbając, podkreślmy to, o swoją kondycję psychiczną i fizyczną. Nie ma bowiem powodu, by rozdzielać te kwestie – wysiłek towarzyszący jeździe na rowerze, bieganiu czy górskiej wspinaczce współodpowiada za wrażenia, które zapisują się w pamięci. Nie mówiąc o tym, że zapewnia równowagę i dobre samopoczucie, co również się przydaje w spełnianiu aktu twórczego.
Jeśli zatem zamknięcie uderzy w nas ponownie – niczym spodziewany już w pewnej mierze grom – pamiętajmy, że ograniczanie możliwości przebywania w plenerze może być obostrzeniem znacznie dotkliwszym od jakichkolwiek strat finansowych. Skoro, jak mawia legenda, można wystawić sobie tabliczkę „poeta pracuje”, gdy idzie się spać, nic nie powinno stać na przeszkodzie, by na przechadzce spotkać „muzyka na służbie” czy „rzeźbiarza wykonującego swoje obowiązki”. I, jak się wydaje, żaden wirus nie ma z nimi najmniejszych szans.
Jakub Kornhauser – literaturoznawca, poeta, eseista, tłumacz, współtwórca i pracownik Ośrodka Badań nad Awangardą Uniwersytetu Jagiellońskiego, adiunkt na Wydziale Filologicznym UJ, laureat Nagrody Poetyckiej Wisławy Szymborskiej za tom Drożdżownia (2016). Ostatnio wydał tom esejów rowerowych Premie górskie najwyższej kategorii (2020), monografię Preteksty, posłowia. Małe kanony literatury światowej (2019), tom prozy poetyckiej Dziewięć dni w ścianie (2019), a także przekłady książek Gherasima Luki, Miroljuba Todorovicia i Gellu Nauma. Redaktor trzech serii wydawniczych („awangarda/rewizje” – WUJ; „Rumunia Dzisiaj” – Universitas; „wunderkamera” – Instytut Mikołowski”) i czasopism („Romanica Cracoviensia”, „Nowa Dekada Krakowska”). Współpracownik Małopolskiego Instytutu Kultury, w ramach portalu Małopolska To Go projektuje i opisuje trasy rowerowe i spacerowe. Specjalizuje się w historii ruchów awangardowych w krajach Środkowej Europy i współczesnej kulturze krajów romańskich.