Ciągły ruch
Nagroda Literacka im. Juliana Tuwima przyznawana jest u kresu sezonu literackiego i festiwalowego – grudzień to czas podsumowań, trudno zatem o lepszy termin dla uhonorowania za całokształt twórczości. Regulamin łódzkiej nagrody wyjaśnia, kto może ją otrzymać: żyjąca polska pisarka lub żyjący polski pisarz „za twórczość literacką o wysokich walorach artystycznych – w rozumieniu dzieła lub kilku dzieł, która w istotny sposób podwyższa poziom świadomości wspólnoty społecznej demokratycznego państwa, przyczyniając się do zrozumienia źródeł i różnic światopoglądowych oraz oferuje wgląd w problemy rzeczywistości społecznej i kulturowej na poziomie jednostek, społeczeństw i narodów. Twórczość Laureata Nagrody powinna otwierać nowe obszary dialogu oraz charakteryzować się ambicją diagnozowania i zmieniania rzeczywistości, wrażliwością społeczną i humanistyczną”. Trójka tegorocznych nominowanych – Julia Fiedorczuk, Wojciech Nowicki i Zyta Rudzka – zdaje się spełniać wskazane warunki we wszystkich wymiarach swojej działalności. Wspólne im jest, czy raczej: ich twórczości, coś więcej niż nominacje do Nagrody Tuwima.
Ciało, ruch i pamięć łączą najnowsze książki nominowanych, czyli Tkanki miękkie Zyty Rudzkiej (2020), Pod słońcem Julii Fiedorczuk (2020) i Cieśniny Wojciecha Nowickiego (2019). Ciało już nie tylko jako obiekt westchnień, obiekt rozważań, obiekt metaforyzowany, obiekt pożądany, ale i abiekt, czyli to, co wstręt wywołuje, co ze wstrętem trzeba nieść. Owe tkanki miękkie użyte w tytule najnowszej powieści Zyty Rudzkiej są nie tyle wskazaniem na to, co wymaga opieki, na to, co nie stanowi zagrożenia, ile na to, co wywołuje odruchowe wzdrygnięcie, obrzydzenie, o którym pisała Mary Douglas w kanonicznej rozprawie Czystość i zmaza. Podobnie u Wojciecha Nowickiego (któremu, jak i Rudzkiej, bliska jest tradycja bernhardowska z dokładką kafkowską), w Cieśninach odczuwanie wstrętu jest nie tylko drogą do poznania, lecz także sposobem na rozprawienie się z cudzym wstrętem. Odczuwam wstręt, zatem poznałem, ale i odczuwam wstręt, zatem jestem bezpieczny – przynajmniej przez chwilę. Chorujące, wyrwane spod kontroli intelektu ciało naraża na ostrą ocenę; być skazanym na nieokiełznane ciało to rodzaj absurdalnego wyroku, z którym ani się pogodzić, ani którego skutecznie oprotestować. Nie da się pozbyć ciała, lecz – jak pokazuje historia literatury – język umożliwia odsunięcie się od dzikiego mięsa, zdystansowanie się od tak zwanej natury. Konsekwencji tej operacji nie tylko na języku, lecz także na percepcji doświadczamy współcześnie, w epoce antropocenu. Ustawienie się człowieka poza czy ponad światem umożliwiło potraktowanie „natury” jak zbioru zasobów do eksploatacji, co dotyczy również ludzi stojących niżej w hierarchii, pozbawionych pełni praw czy władzy. Fiedorczuk w swojej największej powieści, swoistym podsumowaniu wieloletniego myślenia o możliwościach fikcji wobec wyzwań i problemów współczesności, przekracza ten podział, pokazuje, jakie efekty może przynieść zmiana postrzegania, zmiana perspektywy, przełom wyobraźni.
Fiedorczuk w swojej największej powieści, swoistym podsumowaniu wieloletniego myślenia o możliwościach fikcji wobec wyzwań i problemów współczesności, przekracza ten podział, pokazuje, jakie efekty może przynieść zmiana postrzegania, zmiana perspektywy, przełom wyobraźni.
Rudzka, Nowicki i Fiedorczuk, każde na swój sposób, podejmują wysiłek odpowiedzi na wyzwanie, jakim jest żywe mięso. Jak wypowiedzieć zachodzące w nim procesy odpowiedzialne za nasze funkcjonowanie, nie tylko za ruch, ale również za myślenie, za czucie, za doświadczanie na poziomie – wydawać by się mogło – tylko duchowym, tylko intelektualnym? Najdalej w swoich pracach, najdalej w swoim myśleniu, w przemianie myślenia tekstem idzie Julia Fiedorczuk, choć to w Cieśninach Nowickiego wędrówek najwięcej – narrator jest w ruchu, w podróży zarówno w przestrzeni rozumianej dosłownie, jak i w podróży w przeszłość, w historię kultury, historię literatury, w dzieje namysłu nad drżącym czy może lepiej: rozedrganym, wypowiadającym posłuszeństwo umysłowi ciałem. W Cieśninach Nowicki przedstawia katalog wygnańców, tych, których wewnętrzne rozszczepienie skazało na życie w biegu, w przymusie ucieczki, w przymusie ukrywania się. Młody gazownik, Albert Dadas, dromomaniak, który idzie przed siebie, bo musi, i nie pamięta, skąd przyszedł; piąty diuk „poparzony odmową” kobiety, która miała być dla niego całym światem, chowa się pod ziemią, drąży (rękoma wynajętych, niżej urodzonych ludzi) tunele, by w nich prowadzić życie samotnika; naznaczony nie tylko cierpieniem duchowym, ale i fizycznym (łuszczycę trudno było ukryć, jeszcze trudniej wyleczyć, a lekarstwo stosowane w nadmiarze przynosiło skutki uboczne: mocny zapach uniemożliwiał bliski, a nawet jakikolwiek kontakt). W końcu były wieszcz Adam Mickiewicz, w końcu Celina Szymanowska – ten związek zapoczątkowany przez nieporozumienie i uprzejmość, naznaczony przez szaleństwo i tęsknotę za zwykłą codziennością. Jak opisać te śmierci w psującym się ciele, jakby przeciw sobie się zwracającym – bo mięsne ciało wikła i brudzi, jak po samobójczej śmierć autora Pamiętnika znalezionego w Saragossie (Jan Potocki strzelił sobie w głowę) świadkowie rozdeptali roztrzaskane części mózgu genialnego pisarza. Ten narrator i słuchacz, słuchacz z przymusu często – z jakiegoś powodu wyławiany przez samotne, rozgorączkowane przez opowieść, którą w sobie niosą i muszą, muszą się nią z kimś podzielić – stawia pytanie o chorobę, która jednocześnie podkreśla łączność między ciałem a duchem/intelektem i opiera się na pęknięciu, na rozziewie, którego nie daje się sczepić na nowo, sfastrygować, skleić, wypełnić, by nie wiało z niego grozą. Wycie Celiny Mickiewiczowej jest odpowiedzią na ten horror odklejenia, rozeschnięcia, rozszczelnienia. Pisze Nowicki o dziejach wadzenia się z chorymi, których choroby trudno sklasyfikować; przebicie w obwodzie nerwowym, to przebicie, które powoduje wstrząsy, które wyrzuca na margines, które sprowadza pod ziemię albo odbiera pamięć, jest tajemnicą skupiającą metafizykę, fizykę i chemię. Wzdryganie się narratora prozy Nowickiego, a wzdryga się co rusz, gdy napotkani natręci zmuszają go do przejęcia balastu opowieści, ma zadanie ochronne: tym razem przede wszystkim o ocenę ich perspektywy tu idzie. Jak zbłąkany wydawca czy bywalczyni kawiarni w podeszłym wieku, narzucający się – ich perspektywa nie do przyjęcia, ale opowieści tak wyzwalające. Tu ruch nie ratuje, nie ocala przed złem – raczej pcha w kłopoty, jeśli już próbować wskazać jego konsekwencje. Pytanie o to, kim byli ci z „dynastii chodzących w półśnie, półjawie”, pozostaje otwarte, łatwiej załatwić sprawę medycznym terminem. Serce walące na oślep („uspokój się, uspokój”) wywołuje wspomnienia. Dużo w tej opowieści o chodzeniu nie tylko ruchu, ale rytmu i w tym sensie muzyki, a ta (jak refren do ataków ciała) umożliwia podróż w czasie i w przestrzeni, przywołuje wspomnienie rytualnych mordów na zwierzętach, zjadanych wtedy jeszcze do ostatniego kawałka, bez marnotrawstwa, tłukące się serce przypomina o cudzym sercu, innej istoty, przysmaku podarowanym przez starszą kobietę (babcię?), rytmiczne uderzenia wprowadzają w trans, dzięki któremu można wrócić do tego, co miało zostać niepamięci. Rytm wybijany przez stopy, rytm wybijany przez uderzające o ziemię ciało w ataku epileptycznym w porządku przejścia – dokąd? Porzucić ciało, wyjść z niego, o ile to tylko możliwe. A ciało pamięta, ciało wchłania, ciało przerabia, ciało nie ustaje.
Pisze Nowicki o dziejach wadzenia się z chorymi, których choroby trudno sklasyfikować; przebicie w obwodzie nerwowym, to przebicie, które powoduje wstrząsy, które wyrzuca na margines, które sprowadza pod ziemię albo odbiera pamięć, jest tajemnicą skupiającą metafizykę, fizykę i chemię.
U Rudzkiej ma być chłodno. Znajome operacje na języku, sprawdzanie układów i konfiguracji, powtarzanych do wyczerpania, Rudzka znowu bada relacje, ale tym razem – inaczej niż w Krótkiej wymianie ognia – między ojcem a synem. Michał i Ludwik Prokopiukowie zwodzą się, mijają, szukają bliskości, ale nie mogą jej dostać, wyrwać: ani od siebie nawzajem, ani od innych. Monologi Michała zasługują na osobne życie, może uda się im wybrzmieć na scenie, nie tylko w powieści. Obaj są lekarzami, ale jak inaczej przebiega ich kariera, w odwrotnych kierunkach. Obaj zajmują się ciałami, obaj zajmują się leczeniem, ale sobie pomóc nie są w stanie. Ani nawzajem, ani osobno. Znów, jak u Nowickiego, balansujemy, choć tym razem w chłodzie, nie ma tamtej gorączki, na granicy rzeczywistości i nie trzeba się zatrzymywać i pytać: co naprawdę się wydarzyło? Rudzka, przećwiczona w przestrzeni teatralnej, inscenizuje po wielokroć zdarzenia, jakby starała się odwlec (i czytających przetrzymać w oczekiwaniu) na odpowiedź: jak było naprawdę? A może ją – przypadkiem, bo ohydna – odsłonić, całe to cierpienie, zwłaszcza cierpienie kobiet uznane za mało godne, by znaleźć się mogło w podręcznikach. „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” – trudno nie myśleć, czytając powieść Rudzkiej, nie tylko o twórczości Swietłany Aleksijewicz, ale i o Wysokiej dziewczynie Kantemira Bałagowa, ale i o Oczyszczeniu Sofi Oksanen, ale i o powieściach Zyty Oryszyn, z którą Rudzka dzieli nie tylko imię, lecz także zainteresowania. „Nie bój się, chodź, to nie prycza. Łóżko wygodne. Materac twardy, bo po Niemcach. A jak będzie ci nie tak, położysz się na moich tkankach miękkich”, majaczy Michał już po śmierci drugiej żony. Żadna z wojen nie chce się skończyć. Trwa w rzeczach, odporniejszych na przemijanie od ludzi.
Rudzka, przećwiczona w przestrzeni teatralnej, inscenizuje po wielokroć zdarzenia, jakby starała się odwlec (i czytających przetrzymać w oczekiwaniu) na odpowiedź: jak było naprawdę? A może ją – przypadkiem, bo ohydna – odsłonić, całe to cierpienie, zwłaszcza cierpienie kobiet uznane za mało godne, by znaleźć się mogło w podręcznikach.
„Budynek upodobnił się do kobiety. Chata od ulicy skromna, dupiasta od ogrodu”, komentuje syn obsesję ojca, dobudowywanie kolejnych części domu przypomina tu spółkowanie, to rodzaj pornografii budowlanej. Ciało, ciało, jeszcze raz ciało u Rudzkiej domaga się głosu, obrazu, odbicia w kamieniu, betonie, w uderzeniach młotka. Łapie Rudzka za język i sprawdza, co jeszcze można z nim zrobić, obraca nim, przełamuje frazę, zderza odłamane części, przekracza, skandalizuje może i nawet dla samej frajdy sięgania po wulgarność, bywa, że żartuje nisko, bywa, że dosadnie, dociskając żart do oporu. Mięso pisać mięsem, można by pomyśleć, gdyby jednak nie była to historia pisana na chłodno; laboratorium Rudzkiej działa na dobrze już sprawdzonych zasadach, maszyna do pisania Rudzkiej jest dobrze naoliwiona, można czasem pomyśleć, że pracuje sama. Te obscena muszą się wygadać, bo niby czemu nie. Na jaki efekt obliczona ta opowieść, nie o samych przecież mężczyznach? O matce Ludwik, mężczyzna w średnim wieku, narrator i postać dominująca, mówi: „ta miłość to była wojna, ale w ramach odszkodowań wojennych otrzymałam syna. Powtarzała matka” – matka, która odeszła, rozwiodła się, by zacząć własne życie. Bo choć przedstawia tym razem Rudzka świat mężczyzn, relacji między nimi, to – widać wyraźnie – historii świata nie da się opowiedzieć bez kobiet. Rudzka nie ustaje w pisaniu o wojnie, metafory i obrazy wojny są tymi kluczowymi: wojna określa relacje miłosne, wojna określa relacje zawodowe. „Zdjąć kitel to złożyć broń, tak mówiła mama”, wspomina Ludwik. Cała rodzina należała do tego samego wojska, wojska walczącego z zarazkami, wojska walczącego o zdrowie. Prawie tego samego, bo jednak, jak wspomina dorosły syn, „linia męska biegła od pustelnika przez cyrulików, felczerów, medyków, wreszcie dynastię doktorów dyplomowanych, do kasty lekarzy ze specjalizacją. Linia żeńska: od szeptuchy przez zielarki, położne, lekarki et cetera. Aż do mojej matki – ordynator, pneumonolog, z wielką afektacją dla prątków Kocha”. Już tych kilka zdań umożliwia Rudzkiej wskazanie, jak różnymi drogami szły kobiety, jak różnymi drogami szli mężczyźni; za pomocą tych kilku zdań jest w stanie pokazać nierówności społeczne, utrwalone podziały wciąż wymagające nie tylko opowieści, ale i zmiany. Powieść Rudzkiej przedstawia zagmatwaną historię rodu lekarzy: linia matczyna linia wywodzi się ze źródła nieoficjalnego, spychanego na margines, nawet prześladowanego – w czasach polowań na „wiedźmy”, linia ojcowska nie miała tych problemów, spotykała się z uznaniem od pokoleń. Choć tym razem Rudzka na pierwszym planie ustawia relacje między mężczyznami, między synami a ojcami, to widać, że nie da się, rzecz jasna, opowiedzieć tych historii, tych dziejów, bez kobiet. Więcej, ich rola okazuje się kluczowa. „Jestem czystej krwi lekarzem”, podkreśla Ludwik, jakby się bał, że ktoś zapomni, o co ta stawka: o czystość właśnie. Matki, żony i kochanki, te kobiety znaczące w życiu Prokopiuków, mogą występować tylko w dwóch rolach, jakby wyobraźnia mieszczańska była nie do przekroczenia w tej części świata. Jakby nie dało się inaczej niż przez uwznioślenie albo zbrukanie. Michał, świeżo upieczony wdowiec, wybiera tę pierwszą możliwość, gdy mówi: „Regino, byłaś gołębicą pokoju. Pocztylionem miłości. Synogarlicą czułości (…) Przeszłaś wojnę ojczyźnianą, z której wyfrunęłaś do Polski gołębiem pokoju” – to litania. Regina (królewskie imię, nie bez powodu) osadzona została w roli Maryi. Michał nie może przyznać, co naprawdę wydarzyło się jego żonie, musi się zasłaniać kliszami uświęcenia, jej ciało, poddane torturom, musi przesłonić coś, cokolwiek, by zgroza wojennego doświadczenia nie miała szans na wypowiedzenie. „Jak do Michała jechałam, to ja wiedziałam, że gnój na gnój zamieniam. Zostało takie życie, co tylko wygląda na nowe. Wojna odcięła mi w duszy światło i wodę. Nie wyrwę się” – mówiła do syna swojego nowego męża. Gwałt, przemoc, kobiece ciało będzie na wojnie zawsze przedmiotem, do nadużycia, do niszczenia. Michał podmienia obrazy, by nie widzieć, co naprawdę się stało, by móc nadal korzystać z tego ciała, skatowanego wcześniej. Nie chce widzieć, odwraca się od cierpienia, jego miłość nie będzie lekarstwem, a może jest tylko pożądaniem, „miłość to nigdy nie jest czyste uczucie, ale właśnie ten brud zaświadcza o pięknie” – wyznaje.
Światy Rudzkiej to światy udręczonych nie tylko przez ciało, jego zachcianki, ale i wrażliwość – ciało miękkie przedstawiane jest tu w porządku wstrętu, ciało pobawione pancerza. Udrękę niesie też pamięć, pamięć otwierająca na nowo rany, infekująca, groźna. Ludwik mówi przecież: „Wzbraniam sobie tej pamięci. Mogę w niej utknąć i będzie się paprać. Umiem to opatrzyć. Trochę się znam na opatrunkach. Jestem w posiadaniu rozległej wiedzy w zakresie ran wlotowych, szarpanych, kłutych, ciętych i mieszanych. Jednakże czuję strach – że nic po tobie nie chcę kurować”. Być lekarzem, w tym kiltu-mundurze, to znaczy również blokować pamięć. Nie tylko tę z opowieści, ale przede wszystkim tę z ciała. Ciało, uparte, pamięta, zapisuje urazy nie tylko fizyczne (z tymi jakby łatwiej, można wskazać punkt, zakleić, zaleczyć, wyciąć, naprostować), ale i – gorzej – te emocjonalne. Z afektami już nie tak łatwo, z afektami to wojsko sobie nie poradzi. „Pamięć odwraca kolejność, a nam się to podoba”, pisze Rudzka, jakby odpowiadając na Pod słońcem Fiedorczuk, gdzie czytamy: „Pamięć jest dziwna. Przebiera w zdarzeniach, jak chce, przetrząsa myśli i wyciąga, co jej się podoba, a resztę przysypuje piaskiem”. Z tą różnicą, że pamięć u Fiedorczuk zdaje się mieć moc decydowania, zdaje się osobą (co się komu podoba?), a u Rudzkiej nadal jesteśmy po tej „ludzkiej”, laboratoryjnej stronie. Fiedorczuk, autorka Listopada nad Narwią, dodaje jeszcze mocniej, by nie było wątpliwości, czyje to decyzje, na czyich prawach pamiętanie się opiera „Pamięć jest dziwna (…) jest żywa i płynie w nas jak ukryta podziemna rzeka, żeby wybić na powierzchnię znienacka, kiedy człowiek wcale się tego nie spodziewa”. Człowiek nie rządzi. Owszem: wpływa, niszczy, trwale destabilizuje, ale nie jest najważniejszy. I to nie jego przetrwanie jest stawką. Więcej nawet: chęć przeżycia za wszelką cenę wydaje się z innego niż ludzki porządku. Widać to w scenie przyjazdu Eugeniusza, brat Miłki wyszedł właśnie z więzienia – spędził tam końcówkę dzieciństwa, początek młodości. Gdy przyjeżdża do siostry w odwiedziny, natyka się na następującą scenę:
Minęli wreszcie tablicę z napisem „Upiry”. Było tak, jak to opisała w ostatnim liście, najpierw wieś z kościołem, potem długo pola, za nimi zakręt, sklep, a obok sklepu przystanek. Wysiadł. Na słupku ze znakiem PKS-u siedziała pliszka z dżdżownicą w dziobie i rozglądała się bystro na boki. Dżdżownica jeszcze żyła i wiła się, ale już bez szans na uwolnienie. „Dziwne takie życie – pomyślał ni stąd niż zowąd – przekroisz ją na pół, a ona nadal żyje”. Ten upór, żeby trwać, wydał mu się nagle straszniejszy od śmierci. I nagle niczego tak nie pragnął, by pliszka zakończyła nędzne życie swej ofiary, kiedy jednak postąpił krok naprzód, zerwała się i odleciała.
– Eugeniusz? – usłyszał kobiecy głos tuż obok siebie.
Zrobiło mu się ciemno przed oczami, ogarnął paniczny strach – strach przed życiem.
To uparte, nagie życie zderzone z ludzkim doświadczeniem wydaje się nie do wytrzymania. Ludzka zdaje się rezygnacja, odmowa, a nawet samobójstwo, jak w przypadku Jurka Bułki, dla którego brak sensu i poczucie obcości, którego „nie rozumiem, po co tu jestem”, nie dawały się przełamać nawet miłością. Pęd do życia, uparty pęd do życia wcale nie jest ludzki (czym, jeśli się uprzeć, można nawet wytłumaczyć współczesną niechęć do działań naprawczych w katastrofie klimatycznej), taki pęd do życia wydaje się tu mieć za wysoką cenę. Ludzkie życie, obudowane myślą, oceną, obudowane językiem, domaga się czegoś innego, czegoś więcej, nie chce poprzestać na małym, drobnym, codziennym. „Jak to jest, że ciało jest mocniejsze, bardziej żywotne od… głowy, która bez ustanku coś wymyśla i tym myśleniem samą siebie wycieńcza? Głupie ciało, głupie jego dziwaczne pomysły. A może na odwrót – mądre? Ale »głupie« i »mądre« to są słowa z głowy, a ciało po prostu robi, co musi, co chce”, pisze Fiedorczuk. Sprawy ciała wymuszają rewizję języka, systemu wartości czy może raczej: moralności. Pęd ku życiu, pęd do życia jest poza oceną, poza dobrem i złem. Ciało, wbrew wysiłkom budujących dookreślone pojęcia, wskazuje na miejsca przejść i przelewów, miejsca pęknięć i spójności. Nie da się, tak na poważnie, mówić o „naturze”, nie da się stanąć obok ciała, badać je jak pęknięcia na ścianie czy cudzy organizm. Pisze Fiedorczuk z doświadczeniem badań nad ekopoetyką, i nie tylko o niej pisze, ale i ją praktykuje.
Wśród obrazów, które prześladują Nadzieję, jedną z najstarszych postaci w tej powieści (można czytać „Pod słońcem” jak rodzaj sagi), dominują te przedstawiające procesy przemiany: „Mała Nadzieja widywała rozgałęziające się pod ziemią korzenie drzew i gniazda między korzeniami. Widywała dżdżownice przepuszczające zgniłe liście przez swoje długie ciała i robaki kłębiące siew mysim truchle. Widywała szczeniaki w brzuchu ciężarnej suki. Modliła się, żeby ten dar został jej odebrany – i został”. Widzieć wnętrze, nie zatrzymywać się na powierzchni, to przytrafiło się Nadziei. Ale widzieć wnętrze oznacza też dotrzeć do perspektywy „ze środka”. Cóż to za zgroza, bezpieczniej się oddzielić, odgrodzić, bo co z tym doświadczeniem wnikania zrobić? Jak je dźwignąć? Ale dżdżownica, kto wie czy nie kluczowa postać w „Pod słońcem”, to zaciekle walczące o przetrwanie stworzenie, które tak przeraziło Eugeniusza, reprezentuje zaciekłość tego boju z innego niż ludzki porządek: jest w stanie pozwolić odjąć część siebie, byle przetrwać. Jakiego języka trzeba, by tę zaciekłość opisać nie dokonując prostej oceny? Ale ważne jest nie tylko to, że dżdżownica sama chce przetrwać, jej walka służy przetrwaniu życia w ogóle. „Bakterie, grzyby, dżdżownice i mrówki przerabiały martwą materię na kompost. Pani Ziemakowa oddychała leśnym powietrzem. Czas, napęczniały od ludzkiej udręki, przechodził przez nią łagodnie, bez przeszkód. Basia szła”, czytamy w dalszej części powieści (Basia to córka Miłki, siostrzenica Eugeniusza). Przetwarzanie śmierci w życie, bez pracy tych drobnych istot, bez ich niespektakularnego wysiłku przemiana tego, co martwe w to, co żywe nie byłoby możliwe. Więcej, dzięki temu wysiłkowi trudno dokonywać prostych ocen z głowy, przez co trudno dostrzec, że liście to nie są śmieci, a usuwanie ich jest błędem. Liście to paliwo potrzebne dla kolejnego krążenia, a gnicie omastą w procesie przemiany.
W Pod słońcem pokazuje Fiedorczuk istoty ludzkie i nieludzkie, możliwie szeroko zagarnia opowieści o przepływach, zdarzeniach i przemianach. Wśród wielu ludzkich postaci przechodzących przez świat powieści – Zofii, do której kątów mieszkania wypełzali zmarli i która „popłynęła, całkiem już wolna, z nurtem czasu. Sama była tym nurtem”, pani Ziemakowej kołyszącej umierających i zmarłych, pana Franciszka, który ze swego serca uczynił cmentarz – uwagę (jeszcze większą, taką szczególną) zwraca Marianna Zając, czyli ta, która ruszyła z miejsca, ta, która idzie i nie może przestać (tu spotyka się Pod słońcem z Cieśninami), idzie „dziarsko i sprężyście, jakby zmierzała do jakiegoś sobie tylko znanego celu”. Marianna Zając, piękna i cicha żona nie pasowała nigdy do przypisanej jej roli, ale dopiero w dojrzałości, jako czterdziestoczteroletnia kobieta postanowiła z niej wyskoczyć. Postanowiła czy coś w niej pękło? To było przebudzenie (spała coraz mniej) czy jednak szaleństwo? Wyskakująca z roli, wyskakująca z ubrań, drobna, a jednak wywołująca lęk, została zgarnięta z drogi i usunięta z widoku. Dla spokoju, by nie budzić innych? By nie wybijać z poczucia obowiązku wobec roli, wobec porządku, by nie podsuwać pomysłów na (nie)możliwe inne życie. Ale najmłodsza z bohaterek powieści Fiedorczuk, wnuczka Michała i Miłki, Michalina, wie swoje. Gdy na ósme urodziny dostała lupę, dzięki której mogła obserwować rośliny, te najbardziej żywotne i przytomne z istot, „narodziło się w jej sercu ślubowanie, niewyrażone jeszcze słowami – że dotrzyma wierności właśnie tej ojczyźnie, czyli dzikiemu życiu w sobie samej i wokół siebie, że wszystkimi dostępnymi sobie środkami będzie jej bronić”. Gdy dorośnie, stanie się gotowa do drogi i nikt jej już nie zatrzyma.
Zob.:
Laureatem Nagrody Literackiej im. Juliana Tuwima został Wojciech Nowicki
Anna Marchewka – literaturoznawczyni, krytyczka literacka. Publikowała na łamach m.in. „Lampy”, „Znaku”, „Tygodnika Powszechnego”, „Zadry”, „Chimery”, „Dwutygodnika”. Przy miesięczniku „Znak” opiekuje się rubryką „Stacja: literatura”. Współprowadziła programy literackie w TVP Kultura i Radiu Kraków. Autorka książki „Ślady nieobecności. Poszukiwanie Ireny Szelburg”. Współtworzy Pracownię Pytań Krytycznych i prowadzi zajęcia przy Katedrze Krytyki Współczesnej UJ.