Dom po norwesku

0
431

fot. Renata Rusnak

Nigdy nie zapomnę swojego pierwszego kontaktu z norweskim domem. W 2011 roku poleciałam na północ Norwegii, do Bodø. Bodø nie jest północą Północy, raczej taką bramą do, ale jest już miejscem zupełnie innym niż te znane Europejczykom z kontynentu. Pierwszy rzut oka na Norwegię – albo ogólnie Skandynawię – daje poczucie inności, głównie za sprawą powszechnie występującego budownictwa z drewna. Jest to jednak oswojona inność. Kojarzy się z malowniczą wsią albo czymś w rodzaju bajki.

Mogę zacytować znajomą, która z rodziną przemierzyła kamperem Trasę Atlantycką: „Kiedy się wjeżdża od południa, człowiek patrzy, jak ładnie, a każdego kolejnego dnia jest tylko piękniej. Jestem zauroczona architekturą: czarne domy z czarnymi ramami okien wyglądają zjawiskowo. Pozostałe kolory też doskonale wpasowują się w otoczenie. Niby kolorowe, a stonowane. I te dachy z roślinnością!” Pozostałe kolory to, zależnie od regionu i wzajemnych wpływów, rdzawoczerwony, tzw. szwedzka czerwień, ze dwa odcienie brązu, popiel, zgaszona żółć, a w miastach lub bogatszych zagrodach biały. I nie będzie przesadą, jeśli powiem, że każdy dom ma wielki taras, werandę lub ganek, niejednokrotnie wszystko naraz.

Domy te niekiedy są wąskie i wysokie jak u Muminków, niekiedy bardziej regularnie sześcienne, ale często są niskie i podłużne jak łemkowskie chyże. Tyle tylko, że parterem wkopane w ziemię.

I to właśnie taki dom wrył mi się w pamięć jako doświadczenie Innego. Stał na wielkiej górze z widokiem na fiord, prom Stella oraz centrum położone na samym brzegu i ciągnące się do miejsca, gdzie prosto od podnóża urasta góra do nieba.

To, co teraz opisuję, jest zapewne krajobrazem zmyślonym, zapamiętanym szczątkowo i wyolbrzymionym przez wyobraźnię pamięci. Bo w Bodø byłam tylko raz, wiele lat temu, a samo miasto zostawiło we mnie mieszane uczucia. Przede wszystkim dlatego, że w tamtym okresie moje życie było całkowicie krakowskocentryczne. Reszta świata służyła do zobaczenia, zauważenia, wchłonięcia i zintegrowania z moją krakowskością z wyboru.

Urodziłam się w Gorcach na Podhalu i przez ten wrodzony krajobraz mój Dom jest wszędzie tam, gdzie widać góry. Nigdy, ale to nigdy nie mogłabym mieszkać na terenie płaskim po horyzont. Po prostu choruję na płaskim, czuję się jak na kolebiącej łajbie, oko moje wariuje w poszukiwaniu punktów zaczepienia i orientacji. Co innego góry – myślałam zawsze, przywykła do miękko wijących się linii Gorców czy Beskidów, wpatrzona z zachwytem w majestat Tatr czy Alp. Albo tylko wędrująca wzrokiem po krakowskich pagórkach.

Aż tu nagle Norwegia. Do Bodø przyleciałam na początku października – w Polsce ledwie skończyło się lato, jesień niby dało się wyczuć, ale wciąż kąpała się w słońcu i życiu. Po drugiej stronie czekały mnie wczesnozimowe przymrozki, lodowate wiatry znad morza, przez które przedzierasz się zgięty wpół i na wpół zamarzły, siekący deszcz, groźnie wyglądające czarne niebo. No i te góry, a właściwie górska i górzyska, jak przezywają je moje polskie przyjaciółki z Oslo. Polskie nazwy na norweskie warunki pogodowe przyswoiłam nadzwyczaj prędko, mimo że jeszcze prędzej – najprędzej – zaadaptowałam swoją garderobę. Językowo prognozy pogody dla Norwegii wyglądają tak: albo praży przepiękna słonina, albo nadciągają wietrzyska, deszczyska, lodziska i śnieżyska.

Ale po kolei, bo do lodzisk jeszcze dojdziemy.

fot. Renata Rusnak

Kocham góry – gdzie góry, tam mój Dom. Stoję więc u podnóża wysokiego, stromego skaliska, które ma wielkość Gorca, ale jest czarne i łyse, śliskie i strome, i mimo że spada z niego długa do nieba i cienka na kilkadziesiąt centymetrów strużka wodospadu i rosną na nim jakieś świerki i może jedna brzoza, wbite w skałę, pochylone, nie potrafię go pokochać. Woła do mnie to górzysko, kpi sobie ze mnie: „Ośmiel się, a zwalę cię, strząsnę, zmiażdżę, zasypię kamieniami, wrzucę w otchłań szczeliny, gdzie długo będziesz konać z bólu, głodu i pragnienia”.

Nie, nie mogę się otworzyć na tę górę, straszy mnie ona i przeraża. Jest tak odmienna od moich ciepłych, serdecznych, oswojonych, zapraszających i wspierających gór. To tutaj, w Bodø, po raz pierwszy w życiu czuję się jak puch marny, jak pył, w obliczu natury, żywiołu, bytu większego ode mnie. Dociera do mnie sens tego, co od pierwszych chwil dostrzegam w Norwegach – ich skromność, pokora, wycofanie. Nie, nie jesteś tu, człowieku, panem życia i śmierci. Albo się ugniesz i podporządkujesz, albo zginiesz. Nagle to norweskie oddanie ekologii, dbałość o przyrodę, zamiłowanie do spędzania czasu w naturze nabierają sensu. „Czyńcie sobie ziemię poddaną” w tej części świata zwyczajnie nie działa. Dopiero po latach, kiedy wyzbędę się (większości) swej antropocentrycznej buty, drugi czy trzeci rok dopasowując się do Norwegii, zacznę szczerze kochać ten surowy krajobraz.

W tamtym jednak czasie czuję się na Północy obco i obca wydaje mi się zastana rzeczywistość. Nie mam odpowiednich ubrań, a te, które pożycza lub ofiaruje mi Hilma Irene, wydają mi się dziwne i nieatrakcyjne. Ale i tak najbardziej obcy jest jej dom, który gości mnie w Wigilię świńskimi żeberkami i wełnianymi kalesonami, znalezionymi pod choinką.

Do tego domu trzeba wejść z ulicy schodami – z pominięciem parteru – na piętro. Jest ono rozległe i składa się z ogromnego salonu, kuchni, łazienki i pracowni Jona. Salon wydaje się mojej polskiej głowie niepraktycznym marnowaniem przestrzeni; stoją tu tylko rozstawione w różnych miejscach pojedyncze fotele, kominek, pianino Jona i wielgaśny stół, przy którym na co dzień zasiadają sami Jon i Hilma Irene. Ten stół to przesadyzm; ideę takiego stołu dopiero za dwa lata przywiezie do Polski warszawska Charlotte, ale wtedy, w Bodø, jego rozmiar mnie zadziwia.

Zaraz potem zadziwiają mnie schody w dół do owego parteru, trzema ścianami ukrytego w ziemi, wkopanego w górę. Jest to bardziej piwnica albo suterena, ale to tu znajdują się wszystkie sypialnie, pokoje dzieci, biblioteka, dodatkowe łazienki, pralnia, spiżarnia z dwiema wielkimi zamrażalkami i wszystko, co w domu praktyczne i konieczne. Znowu jednak buntuję się przeciw nieznanej sobie rzeczywistości – oburzają mnie pomieszczenia bez okien lub z maleńkimi piwnicznymi okienkami. Dosłownie złości mnie brak głównego oświetlenia na suficie i panujący wszędzie półmrok, rozpraszany tylko bocznymi lampkami. Dopytuję się gospodarzy, dlaczego mieszkają w piwnicy, skoro na górze jest tyle miejsca.

Norwegowie prawie nigdy i niczemu się nie dziwią, więc moje raczej słabo ukrywane rozczarowanie traktują tak, jak traktuje się tu dzieci. Z cierpliwością i wyrozumiałością. Dostaję odpowiedzi, których sens zrozumiem dopiero wiele lat później, kiedy ukochana krakowskość w swej bezpiecznej rutynie przydusi mnie do tego stopnia, że skorzystam z pierwszych drzwi, które się przede mną otworzą, i ze zdumieniem dla samej siebie wyląduję właśnie w Norwegii, dokładnie w takim wąskim, długim i do połowy wkopanym w ziemię domu.

Tymczasem słyszę niczego nietłumaczące mi wyjaśnienia, że latem nie ma nocy i słońce przeszkadza spać, więc to logiczne, że w sypialniach nie ma okien lub są zakryte na zawsze. Że zimą nie ma dnia, więc to bez znaczenia. Że zimą pod ziemią jest cieplej, a latem chłodniej. Że główne wejście do domu musi być po schodach w górę na piętro, no bo śnieg. Że kilka zamrażalników, w których ląduje dosłownie wszystko, łącznie z chlebem, jest konieczne, bo nie robi się zakupów zimą. I że to nie szkodzi, że pada, wieje czy sypie, bo przecież mają tu odpowiednie ubrania.

Przy okazji padają wyjaśnienia w kategoriach zupełnie obcych i niedostępnych mojej polskości, w której zimy wywoływały niezadowolenie i istniały tylko po to, żeby się skończyć jak najprędzej. Że trzeba mieć sporo miejsca w salonie, bo kiedy śnieg zasypie wszystko, sąsiedzi i najbliżsi odwiedzają cię całą rodziną i na wiele godzin, a czasem dni, inaczej się nie opłaca. Że kominek jest najważniejszy, bo gdzie się człowiek ogrzeje, kiedy wróci z zimowego spaceru? Że lampki są bardziej przytulne niż światło górne. I że w ogóle salon, kominek, lampki, świeczki, kocyki, zapachy są niezbędne, żeby się kusać.

„Kusać się” to spolszczona wersja czasownika zwrotnego kose seg (wym. kuse saj), w wolnym tłumaczeniu: „zadbać o siebie, spędzając miło czas ze sobą w ciepłej przestrzeni i robiąc coś przyjemnego dla swojego ciała i ducha naraz”…

I tak dalej, i tym podobnie. Słucham i niczego nie słysząc, dziwię się temu domowi. Nie polubiam go. Wyjeżdżam z przekonaniem, że nigdy nie mogłabym mieszkać w takim miejscu, w takim domu, pod taką górą, mimo że Hilma Irene, będąc już na emeryturze, codziennie biega po tych górach i często wędruje po lodowcach. Ach, no bo jeszcze są te góry lodowe! Też góry, ale jednak w tamtym momencie poza moją wyobraźnią, podobnie jak lodowe jeziora, lodowe drogi, lodowiska na podwórzach, lód wszędzie i zewsząd. Lodzisko.

Ostatniego dnia w Bodø, kiedy wyłaniam się z podziemi jej domu, Hilma Irene stoi w salonisku ze splecionymi na piersiach rękami przy ciągnących się od podłogi po sufit przez całą ścianę tarasowych oknach. Wpatrzona w fiord, rozłożony u podnóża wysokiej i stromej góry, na której stoi jej dom, nie odpowiada na moje „dzień dobry, jak się masz?”. Dopiero kiedy nieco zdezorientowana staję obok niej i chwilę patrzę na naprawdę malowniczy widok, odzywa się: „Tak, my, Norwegowie, bardzo dużo czasu spędzamy w środku, w domu…”. Więcej o tym nie rozmawiamy.

fot. Renata Rusnak

To brzmiące jak alchemiczna formuła zdanie zostało ze mną na zawsze. Nie rozumiałam go przez wiele, wiele lat, aż do swoich pięćdziesiątych urodzin, na które w lutym przyjechało trzynaścioro moich przyjaciół i rodzeństwa z Polski i dodatkowa siódemka z Norwegii. I wszyscy oni pomieścili się w tym ogromnym norweskim salonisku, swobodnie rozłożeni na sofiskach, foteliskach, pufiskach i grubaśnym dywanisku, na którym mniej więcej stale wylegiwało się po sześć, siedem osób przez bite cztery dni, kiedy za oknem kilkunastocentymetrowy lód skuł naszą lokalną drogę, a idąc przez zaspy po śladach łosia, zapadało się po pas. Dbali o siebie, miło spędzając czas w ciepłym i bezpiecznym norweskim domu. Kose seg. Kusali się.

Tekst ukazał się w numerze „Fragile. Dom 1-2/2024>>

Dodaj odpowiedź