Jest coś atrakcyjnego w strachu przed umieraniem
„Macie już broń?” – spytał Luis trzeciego dnia naszej znajomości. Kilka lat temu to pytanie skłoniłoby mnie najpewniej do tego, żeby nigdy więcej nie spotkać Luisa. Teraz, w piątym roku mieszkania w Norwegii i w drugim, odkąd przeprowadziłam się do lasu w regionie Finnskogen (Las Fiński), Luis zostaje moim cennym przyjacielem, na którego w razie potrzeby będę mogła liczyć. Nie dlatego, że strzela do ludzi, ani nie dlatego, że boję się mieszkać w lesie, ani że Norwegia jest niebezpiecznym krajem. Czuję się tutaj całkowicie bezpiecznie, ale posiadanie broni w lesie wydaje mi się bardzo racjonalne i pożyteczne.
Im bardziej wsiąkam w Norwegię, tym częściej zauważam, jak zmienia się moja perspektywa, a nawet światopogląd. Mówi się, że nie potrafimy zobaczyć, poznać, ocenić i zrozumieć świata inaczej niż poprzez siebie samych i własne doświadczenie. W tym sensie każdy z nas zna tylko ten świat i wierzy w tę prawdę, które sam wytworzy. Nikt nie jest w stanie przeżyć życia drugiej istoty – człowieka, zwierzęcia, rośliny ani tym bardziej planety. Projektujemy własne odczucia i przekonania na otoczenie, ufając, że są one adekwatne i równie prawdziwe dla przedmiotu tej projekcji. Z tego zapewne wynikają antropocentryzm i niezachwiana wiara, że to my, ludzie, jesteśmy nawet nie gatunkiem, lecz Istnieniem większym i ważniejszym niż wszystkie inne.
Perspektywa człowieka dla niego samego zawsze będzie najważniejsza, podobnie jak własne przetrwanie. Czy więc my, gatunek ludzki, jesteśmy w stanie zatrzymać inwazyjną dewastację Ziemi? Wydaje się, że byłoby to wbrew prawom Natury i prędzej wyruszymy na podbój Kosmosu, niż zaprzestaniemy wyniszczać pozostałe gatunki fauny i flory czy innych ludzi.
Przykład pierwszy:
Kiedy oglądam filmiki o zagłodzonych, wymierających z wycieńczenia niedźwiedziach polarnych, szczerze płaczę i przeklinam ludzkość za zmiany klimatyczne, przez które te istoty wyginą. Jednakże widok tego samego niedźwiedzia rozrywającego młodą słodką fokę budzi już we mnie mieszane uczucia. Sympatyzuję bardziej z młodą słodką foką. Chyba że ta poluje na ryby i morskie zwierzęta. No to wtedy nie za bardzo lubię i tę fokę; myślę o niej, że szkoda, że nie je glonów. Ale ryby polują na inne ryby i każdy każdego zjada na tej planecie – usprawiedliwiam i niedźwiedzia, i fokę, żeby znowu je lubić i płakać nad zmianami klimatu. Lecz co by się stało, gdybym pojechała na Svalbard, a taki wygłodniały polarny miś zechciałby zapolować na mnie i – żeby przetrwać – odgryźć mi głowę? Myślę, że zrobiłabym wszystko, żeby uratować swoje życie i zakończyć jego. I wcale nie byłoby mi go żal. Pewnie nawet chciałabym, żeby wszystkie niedźwiedzie polarne wyginęły, żebym nie musiała ich więcej spotykać.
W zależności od sytuacji odbiór tego samego zagadnienia zmienia się diametralnie. Człowiekiem kierują pragmatyzm lub emocje. Pragmatyzm może zarządzać emocjami, a emocje mogą wpływać na pragmatyzm. Pragmatyczne jest istnienie większej liczby krów niż niedźwiedzi polarnych, dlatego niedźwiedzie najpewniej wyginą. Ale jeśli bardziej pragmatyczne od hodowli krów stanie się zjadanie świerszczy, grzybów z hemoglobiną czy syntetycznego sera – wyginą i krowy. Chodzi tylko o to, za co częściej i więcej płacimy albo komu, jak bardzo i za co pozwalamy się bogacić (sprawować władzę i podejmować globalne decyzje).
Paliwa kopalne są praktyczne, bo umożliwiają człowiekowi poruszanie się i wytwarzanie przewagi nad konkurencją. Człowiek zapewne z nich nie zrezygnuje, dopóki nie znajdzie czegoś, co okaże się dla niego wartościowsze w użytkowaniu oraz generowaniu zysku. Pieniądze są czynnikiem istotnym, ponieważ to one zapewniają ową przewagę i umożliwiają niemożliwe, nawet loty w Kosmos.
Będąc na skraju katastrofy ekologicznej, ale też za sprawą politycznej opłacalności w wojnie z Rosją, Unia Europejska postawiła na zieloną energię. Wydaje się ona ratunkiem dla świata, pod warunkiem jednak, że potrzeba ochrony przyrody nie okaże się słabsza od potrzeby wzbogacenia się jej kosztem.
Przykład drugi:
Kiedy mieszkam w Polsce, całą sobą wierzę w energię odnawialną i wydaje mi się, że każdy, kto się jej sprzeciwia, jest egoistą i oszołomem. Mam swoje ideologiczne powody i dowody, a w bonusie zapewniam sobie skrywane na dnie serca poczucie wyższości nad tymi, którzy protestują przeciw energii wiatrowej. Niespełna rok od chwili, gdy przenoszę się do Finnskogen – górzysto-leśnego, słabo zaludnionego obszaru, który się rozciąga po obu stronach szwedzko-norweskiej granicy i jest siedliskiem wielu zwierząt, ptaków i roślin – dowiaduję się, że po stronie szwedzkiej firma, która zaczynała jako pełen ideologicznego uniesienia start-up, a dziś jest wielką korporacją, chce wybudować dwadzieścia trzy trzystumetrowe (sic!) wiatraki.
Mieszkam w odległości 500 metrów od granicy, a pierwszy olbrzym miałby stanąć niecałe 800 metrów od mojego domu. Powoli, bo przez kilka dobrych miesięcy dociera do mnie, co budowa tak wielkich wiatraków w takim miejscu jak nasze oznacza – wycinka kilkuset hektarów lasu, zajeżdżone leśne drogi, tysiące ton betonu wlane w fundamenty wiatraków, kolejne tony plastiku ze skrzydeł, porozrzucane po całej okolicy, poprzeciągane linie, industrialne zabudowania, cała infrastruktura… Miejsce, w którym latem słychać tylko ptaki, zimą otacza cię prawdziwie głucha cisza, nocą widzisz każdą gwiazdę, jakby była na wyciągnięcie ręki, rankiem, pijąc kawę, „pasiesz sarny i zające”, a wieczorem gapisz się w nieskończenie wolno zachodzące słońce nad jeziorem, zostałoby bezpowrotnie zniszczone. Upadłby cały rejon, który jest atrakcją turystyczną i jako spuścizna kulturowa Finów czeka na swoją kolej do wpisu na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Czuję się sfrustrowana na myśl o tym, że wiatraki przyniosłyby nie tylko klęskę w obszarze moich marzeń o mieszkaniu w ciszy i w zgodzie z naturą, ale również zwyczajnie bankructwo. Nie udałoby mi się prawdopodobnie odzyskać kwoty włożonej w zakup i remont domu. No i ciężko sobie wyobrazić życie z trwającą kilka lat budową za oknami.
Nagle ze zwolenniczki energii wiatrowej staję się jej zagorzałą przeciwniczką. Nie do końca pojmuję, jak doszło do tego, że cała ta wizja pozyskiwania „zielonej energii” zmieniła się w chciwego kapitalistycznego potwora, który nie zważając na nic – ani na przestrzenie leśne, ani na dobrostan zwierząt, w tym ptaków, ani na ludzi, którzy w tych lasach wciąż jeszcze żyją – gotów jest niszczyć tak dziką i rzadko już w Europie spotykaną naturę jak tutaj.
Co zatem, jeśli człowiek wcale nie jest jednostką wyjątkową, lecz po prostu jednym z tysięcy występujących na planecie gatunków – i to w dodatku inwazyjnym? Jeśli ludzkość niczym się nie różni od nawłoci, wiewiórki czarnej albo od barszczu Sosnowskiego?
Żeby zatrzymać zniszczenie, musimy zrezygnować z naiwnej wiary w to, że czymkolwiek – poza wybitną umiejętnością dostosowywania się do zmiennych warunków – różnimy się od pozostałych zwierząt na naszej planecie. Być może, gdybyśmy zaczęli postrzegać siebie jako część złożonej całości, udałoby się nam bardziej o nią dbać. Ale co oznacza owa całość, skoro – wracając do punktu wyjścia – nie jesteśmy w stanie postrzegać świata inaczej niż przez pryzmat samych siebie? Czyli jednak, mimo podejmowanych starań, by zadbać o planetę, nadal robimy tylko tyle, ile jesteśmy w stanie zrobić, żeby nie stracić nic z komfortu życia (cokolwiek rozumiemy pod hasłem „komfort”) lub żeby po prostu przetrwać.
Przykład trzeci:
Las, który kupiłam, jest zwykłym lasem gospodarczym. Jak na warunki norweskie to raczej lasek, niezasługujący nawet na miano gospodarstwa leśnego. Wciśnięty między jezioro a trzydziesto-, pięćdziesięcio- i stuhektarowe lasy sąsiadów. Dwadzieścia lat temu został częściowo wycięty i zostawiony samemu sobie, ale trzy dekady wcześniej na jego miejscu rozpościerały się łąki, na których pasły się krowy, a za jeszcze dawniejszych czasów drogą do jeziora wzdłuż rzeki zwoziło się mąkę do młyna.
Podobnie jak w pozostałych lasach gospodarczych Norwegii i tutaj rośnie to, co najbardziej pożyteczne – brzoza i świerk. Jest trochę jarzębin, osik i olch, kilka sosen i krzaki. Są też łosie, które zimą nocują jakieś trzy minuty od domu w mchach albo wylegują się w słońcu na łące tam, gdzie całą jesień pasą się sarny, nie zwracając nawet uwagi na to, że ktoś się porusza wokół domu.
Tego lata cała wschodnia ściana lasu została ogołocona. Przez półtora miesiąca dzień w dzień po kilkanaście godzin (słońce latem przestaje tu świecić po północy, ale nie zapada całkowita ciemność) duże maszyny kosiły działka po działce ziemie kilkorga sąsiadów. Tak jest taniej i dla firmy, i dla właścicieli, kiedy po prostu zetną wszystko za jednym zamachem. Kiedy pierwszy raz widzę, że zniknęły wszystkie przylegające do mojej działki drzewa, płaczę. Płaczę również na widok krzyczącej przez tydzień ponad powalonymi drzewami orlicy. Czuję się kompletnie bezradna, ale kiedy idę tam po raz drugi, jestem wściekła. Próbuję znaleźć w sobie moralną przewagę i pytam kogoś, dlaczego w proekologicznej Norwegii wycina się wszystko w pień. Dostaję spokojną odpowiedź, że to całkowicie normalne, po to przecież hoduje się las, żeby go wyciąć, gdy dorośnie. No tak, większość tych lasów moi sąsiedzi sami posadzili, w dodatku obecnie sadzą tego lasu znacznie więcej niż w przeszłości.
Kiedy więc po raz trzeci idę na miejsce wycinki, myślę już tylko o tym, że w gruncie rzeczy ja też chcę wyciąć część swoich drzew i dzikich krzaków. I że to, że nie wytnę ich w pień, nie czyni mnie lepszą, skoro nie pozwolę im rosnąć dziko. Mimo że moje zielone serce chwilowo krwawi, łatwo przechodzę do porządku dziennego nad tym, że aby zrobić więcej światła i odsłonić ukryte w lesie przepiękne skały i magiczne mchy, „trzeba” się pozbyć większości krzaków, w których owszem gniazduje ptactwo, ale też kryją się kleszcze. No i w dodatku brzydko wyglądają. Aby mieć gospodarstwo samowystarczalne i jakoś uprawiać ziemię, „trzeba” kosić wysokie trawy na łące, w których wiosną schronienie znajdują młode zające (nic nie poradzę na ten rym). Żeby się utrzymać z turystów, „trzeba” wybudować banię nad rzeką, a więc „trzeba” wyciąć tam polanę i pogłębić zatoczkę. „Trzeba” również osuszyć brzeg jeziora z błota, żeby się dało „po ludzku” przejść do pomostu. A każde „trzeba” poparte jest stwierdzeniem: „przecież muszę tu jakoś żyć”.
Przyznaję się zatem sama przed sobą, że przeprowadziłam się „do Natury” tylko po to, żeby ją do siebie dopasować, urządzić wedle siebie i zaprojektować. Musi mi być wygodnie i musi być pięknie. I nagle kategoria piękna naturalnego okazuje się tak bardzo zmienna, bo z jakiegoś powodu dziko odrastający las wcale mi się nie podoba. Może tylko jego fragmenty, w których w magiczny sposób pada otulone ciszą światło, przebija się urocza polana albo się uchowało parę starych drzew…
Czy działając w ten sposób, stajemy się istotami w rodzaju bobrów wygryzających drzewa potrzebne do konstrukcji tamy na rzece, która zalewa porastające brzeg rośliny? Czy takie mikrozawłaszczanie przestrzeni będzie działaniem moralnie wyższym od wycięcia wszystkich lasów deszczowych pod przynoszące zysk uprawy?
Większość swojego życia martwiłam się stanem przyrody, brakiem jej poszanowania przez człowieka, grożącymi światu kataklizmami, które w ostateczności zniszczą nie tylko życie na Ziemi, ale i samego człowieka. Jakieś dziesięć lat temu w odpowiedzi na moje zamartwianie się kondycją świata Zbyszek, australijski ekolog polskiego pochodzenia, lakonicznie spytał: „Ale kto powiedział, że ludzie muszą przetrwać i że to źle, jeśli wyginą jak dinozaury? Przecież po każdym gatunku przychodzi inny i jeśli wyginą obecne zwierzęta, a nawet ludzie, to pojawią się nowe formy istnienia – jeśli nie teraz, to za tysiąc, milion lat” – argumentował. „Wierzysz, że człowiek zniszczy planetę? Ona się przecież wcześniej czy później odrodzi”.
Zbyszek jest antropozofem i prowadzi w buszu gospodarstwo biodynamiczne, a współżycia z naturą i dbania o nią uczył się od aborygeńskiego dreamwalkera, czyli „tego, który wędruje po świecie, śniąc”, szamana. Zabronił mi się martwić. „Strach – powiedział – jest bardzo atrakcyjny, łatwo się rozprzestrzenia i trudno nad nim zapanować. Już w chwili narodzin boimy się śmierci i to jest silniejsze od nas”. Ale nie możemy się bać, ponieważ strach to „negatywna energia, która napędza uległość, nie służy wzrostowi, rozwojowi ani naszej wolności. Ja też się kiedyś bałem, ale Walker kazał mi zamiast tego sadzić drzewa. Dlatego sadzę drzewa wszędzie, gdzie mogę, i już się nie boję”.
Wiele lat zajęło mi opanowanie lęku przed zagładą świata, który znamy. Wciąż zdarzają się momenty, kiedy się boję, ale widać, że i we mnie Zbyszek „posadził drzewo”, które rośnie. Zaczęłam zauważać, że chodzi bardziej o lęk związany z końcem znanego nam świata, z utratą zasobów, które pozwalają jakoś egzystować. Z tym, że po nas planeta nie będzie już tak zachwycająco piękna, bogata i życiodajna… ale znów: według czyich kategorii? Że to strach przed własną nicością. Czyż nie jest to czysty egoizm?
Oddycham z ulgą, kiedy czytam, że na Wielkiej Pacyficznej Plamie Śmieci rozwinęły się jakieś krewetkopodobne stworzenia, które się żywią plastikiem. Albo że przybrzeżne gatunki, które zamieszkały na tejże Plamie i inwazyjnie zagrażają mieszkańcom otwartego oceanu, same przekształcają się w stworzenia z grupy neopelagicznej. Zaczynam ufać w to, że jeśli człowiek zawiedzie, przyjdą po nas gatunki, które się dostosują do nowych warunków i sobie poradzą z zagrożeniami, których my się boimy, na tym przecież polega ewolucja, czyli życie.
Ewolucja jest więc odpowiedzią na wszystko – również na problemy związane ze zmianami klimatu. Przynajmniej dopóki człowiek jest do niej zdolny. W tej chwili wciąż jeszcze od niego zależy, czy podejmie właściwe decyzje co do swojej przyszłości i na tyle dostosuje siebie, swoje potrzeby, konsumpcję zasobów lub zmodyfikuje wytwarzane dobra, by trwać. I by ziściło się jego dumne założenie, że rozpoczęty przez człowieka antropocen będzie miał kto w odległej przyszłości badać.
Postscriptum
Luis patrzy mi głęboko w oczy, kiedy mówi: „Łoś to dużo mięsa”. Przypominam sobie, że do domu Luisa jedzie się przez wyboje leśną drogą dobre kilkanaście minut i że zimą tylko jego stary traktor może uczynić drogę przejezdną. U mnie leży jakieś pół metra śniegu, ale u niego już dwa, bo mieszka znacznie wyżej. Wielu mieszkańców Skandynawii nie ma bezpośredniego dostępu do sklepów, a i mnie od najbliższego spożywczaka, przypominającego sklepik sezonowy gdzieś na Mazurach, dzieli kwadrans jazdy samochodem – jeśli tylko na drodze nie leży akurat dziesięciocentymetrowa tafla lodu.
Niespodziewanie dopuszczam do siebie myśli, że wcześniej czy później może będę musiała się nauczyć zabijać łosie.
Od razu przypomina mi się tata, moje sprzeczki z nim dotyczące ochrony środowiska. Był myśliwym i każdej zimy wychodził do lasu, żeby „utrzymać pogłowie saren i dzików w równowadze”. Ileż to razy dyskutowaliśmy o ludzkiej ingerencji w Naturę… I podczas gdy ja rozpaczałam nad każdym wyciętym drzewem albo kilometrem wyasfaltowanej drogi w naszych górach, on pytał ze zniecierpliwieniem: „To jak mamy tu żyć?”. A kiedy mówiłam, że musimy dbać o środowisko, bo skończy się woda i mój syn albo jego dzieci nie będą miały do niej dostępu, pytał: „Myślisz, że ludzie tak łatwo dadzą się zniszczyć? Coś wynajdą, przecież już produkują łapacze wody z powietrza, i to na pustyni”.
Jako nastolatka nie trawiłam tej jego łatwości w lekceważeniu Spraw Poważnych i robiłam wszystko, żeby się choć symbolicznie przeciwstawiać takiej postawie. Teraz, odkąd mieszkam w norweskim lesie i zaczynam poznawać rdzennych mieszkańców, coraz częściej myślę o moim tacie i jego niezachwianej wierze w ludzkość. On chyba zwyczajnie wierzył w ludzkość.
Super artykul 🤗