Klątwa antropocentryczna, czyli Charli, Playboi i insektów śpiew

0
243

Muzyka, najbardziej abstrakcyjna z antropocentrycznych sztuk, staje się coraz konkretniejsza i to nie w znaczeniu Schaefferowskim, a znacznie mniej nęcącym sensie hiperpopowym. Tonacja głównonurtowych dźwięków teraźniejszości jest niezwykle oczywista, łatwa do uchwycenia i przechwycenia, brawurowa estetycznie, ale z pokojowymi intencjami.

Podmiot grający oraz śpiewający – czyli podmiot hiphopowy i właśnie (hiper)popowy – wyszedł z trwającego dekady rozedrganego, rozemocjonowanego, rozbieżnego rozkroku i zwrócił się ku ostatecznej stabilizacji. Obecnie stoi pewnie, nie waha się nawet przez chwilę. Nie może być mowy o „chyba” – o chybotaniu i chybieniu. Milczy i wiecznie się pionizuje, wiecznie wyrównuje.

Ów podmiot ma na przykład twarz Playboia Cartiego – rapera zdobywającego punkty za zarzucanie sideł na konwencje nierapowe. To twarz młodego (jeszcze) mistrza (chyba już) niehiphopowego hip-hopu, tj. gatunku, którego paradoksalnie pragną słuchać miłośnicy hip-hopu hiphopowego!

Playboi Carti, fot. Wojciech Pędzich (źródło: Wikipedia, CC)

Co to nam mówi o ludzkości jako takiej? Przede wszystkim wskazuje na skrajne zmęczenie człowieka swoim człowieczeństwem. Na uwierającą antropocentryczność sztuki, która latami bezskutecznie próbowała uciec przed sobą samą, uciec w abstrakcję, w impresjonizm dźwiękowego środka wyrazu, formę sugerująca możliwość wyjścia „poza”, wbicia się w rejestry, jeśli nie nadludzkie, to chociaż nieludzkie.

Antropocentryczna sztuka spróbowała i poniosła porażkę. Wyeksperymentowała się do cna. Teraz jej ambicja zapisana jest w międzygatunkowych gierkach Cartiego. Potrafi wymykać się już jedynie w obrębie swojej zasady wsobności. Uderza w metakonwencjonalność, nie metafizykę. Ochoczo zderza się ze ścianą, postulując manifest estetycznych rebusów. Jak Carti kończy swoje transgresje na nowym łączeniu starych kropek, na czytaniu od prawej do lewej tego, co dotychczas czytano od lewej do prawej.

Muzyka, a więc oryginalny wytwór człowieczy, wypstrykała się z unikatowości masowego rażenia, dorosła do bycia hamulcową progresywnego (a więc naiwnego) pędu, dorosła do masowego wdrożenia zahamowań.

Zahamowanie hiphopowe pozwoliło zaistnieć przytoczonemu wcześniej zahamowaniu hiperpopowemu. Najaktualniejszym i najwyrazistszym awatarem powszechnego, popowego spowolnienia jest Charli XCX. Młoda (jeszcze) ikona (chyba już) popu futurystycznego reprezentuje jednocześnie filozofię niedzisiejszego, przeterminowanego antropocentryzmu. Nie ma w tym paradoksie nic dziwnego, być może nie jest to nawet paradoks, a zasada: artysta akceleracjonista to nie artysta rewolucjonista, lecz zawsze artysta konserwatysta.

Okładka singla „Von Dutch” Charlie XCX

Wbrew pozorom hiperpopowość naszej rzeczywistości nie objawia się w koncepcji sztuczności. Takowa zakładałaby bowiem Baudrillardowską symulację, Landowską akcelerację, amalgamat nowych utopii i dystopii, a więc ruch. Ruch wbrew „naturalnej” kolei rzeczy, wbrew „naturalnemu” biegowi historii, ruch cyberpunku i solarpunku. Sztuczność, a więc kreatywność, masowe światotwórstwo urzeczywistniające fikcję, urzeczowiające ideę, urealniające pozór.

Charli XCX niczego nie urzeczywistnia. Jej hiperpop jest hiperfuturystyczny, a więc hipermartwy. Martwy, ale nie tyle czekający na ożywienie (Land i sztuczność czekająca na naturalizację), ile martwy „po prostu”, tj. naprostowany, uproszczony (wyprostowany/pionizowany).

Hiperpopowość, czyli bezruch w przebraniu pędu. Charli XCX recytuje, lecz nie wieszczy, tylko raportuje. Najbardziej niepowtarzalna piosenkarka tego wieku jest powtarzalna. Znów – w tej sprzeczności nie ma nic sprzecznego.

Hiperpop to muzyka sfatygowania. Hiperpopowość to diagnoza społecznego wyczerpania, kapitulacji wobec, wydawało się, długowiecznej pretensji do nieustannego wyodrębniania się, wychodzenia poza nawias. To aktualny stan promujący wygodną modyfikację – poszerzanie nawiasów, upychanie nowych rzeczy do starego wora.

Playboi Carti i Charli XCX to nowi bohaterowie masowej wyobraźni, którzy wybrali ścieżki turystów, nie podróżników. Ich przygodom brakuje przygodności. Nie symulują, nie fantazjują. Nie można im zarzucić nic, ponieważ właściwie niczego nie robią.

Oboje się nudzą.

Pierwszy zabija czas, grając w gatunkowe kalambury. Druga zabija czas, rysując karykaturę – niczym wasz Domyślny Kompozytor Hollywoodzki wychodzi z założenia, że nuda bywa znośna, jeśli tylko na chwilę staje się widowiskowa.

Oczywiście, popularna muzyka antropocentryczna wytworzyła sobie nieantropocentryczną alternatywę, tj. „nagrania terenowe”. Panaceum dla znużenia wyzbytym metafizycznych odruchów człowiekiem należy więc szukać w odgłosach Natury („natury”?) – albumach poświęconych śpiewom ptaków, symfoniom opuszczonych fabryk, koncertom dawanym przez gwarne betonowe i niebetonowe dżungle.

No właśnie? Należy czy nie należy?

We wspomnianych field recordings dostaniemy ponoć wszystko, czego potrzebujemy. Znajdziemy tam oniryczną ilustrację do ponadzmysłowego lovecraftowskiego horroru. Ponadto dostrzeżemy postscriptum do niezwykle nęcącego konceptu psychogeografii. Przyjdzie nam do głowy gnostycka wizja świata jako nieudanego produktu działań demiurga – boga złego, ale za to bardziej szczerego w swych intencjach niż ten, któremu przypisujemy zwykle wielką literę. Tutaj mono no aware, tam satori. I tak dalej, i tak dalej.

Skoro jesteśmy wyczerpani muzyką antropocentryczną, logiczne byłoby się zwrócić się ku muzyce skupionej wokół problematyki wykraczającej poza ów antropocentryzm.

Problem jednak w tym, że wtedy, zamiast wykonać ruch, tak naprawdę zamarlibyśmy w stagnacji jeszcze mocniej, niż słuchając Playboia czy Charli.

Albowiem field recordings są w istocie tak samo antropocentryczne jak hip-hop czy hiperpop. Płyta poświęcona dźwiękom wydawanym przez insekty nie jest przecież niczym innym jak tylko fetyszyzacją naszej, czysto ludzkiej perspektywy. Jest wycinkiem codzienności, która nieosiągalna dla nas w swojej esencji, nagle staje się zdatnym do konsumpcji przetworzeniem, przystępnym przekłamaniem.

„Nagrania terenowe” rzucają światło na Innego, ale ten gest sam w sobie naturalnie przerzuca „ciężar gatunkowy” na gatunek ludzki. Na tych, którzy decydują o stawce (realizatorów), i tych, którzy biorą udział w grze (słuchaczy).

Niemożliwe jest stworzenie nieantropocentrycznego „nagrania terenowego”, tak samo jak niemożliwe jest nakręcenie „prawdziwego” filmu dokumentalnego W obu sytuacjach wszechmocna fikcja wkrada się w ingerencyjne działanie podmiotu stojącego za obiektywem i zainspirowane nim współdziałanie podmiotów-przedmiotów postawionych po przeciwnej stronie.

Turysta, nie podróżnik.

Co więc pozostaje? Nudzić się dalej? Nudzić się bardziej widowiskowo?

Nudzić się, ale odrobinę mniej antropocentryczne?

Większość twórców ekstremalnie abstrakcyjnej muzyki elektronicznej (noise, harsh noise, power electronics) lubuje się w wizualnej estetyce szoku. Mają dość zabawną skłonność do żonglowania fotografiami czy nazwiskami przywodzącymi na myśl całą paletę historycznych i współczesnych rzezi, gwałtów i mordów. Oto zagrywka obrazująca cały problem.

Wszyscy ci piewcy dźwiękowego dyskomfortu prawdziwy, transgresyjny niepokój wygenerowaliby, gdyby wreszcie zdjęli swoich ulubionych seryjnych morderców z okładek. Nie zdobędą się jednak na ten krok, gdyż niczym Playboi, Charli i twórcy „nagrań terenowych” uparcie chcą znajdować czynnik ludzki we wszystkim, co nieludzkie.

Zresztą tak jak my wszyscy.

Teraz i na zawsze, i na wieki wieków. Amen.

 

Tekst ukazał się w numerze „Fragile. Antropocen 3-4/2024>>

Dodaj odpowiedź