Tony Elieh: Bejrut-Berlin

Tony Elieh, gitarzysta basowy i improwizator, jest jedną z najważniejszych postaci libańskiego środowiska muzyki eksperymentalnej. Od kilku lat mieszka jednak w Berlinie. Jak się buduje scenę muzyki improwizowanej w Libanie? Jakie konsekwencje dla środowisk artystycznych w Bejrucie miała eksplozja z 4 sierpnia 2020 roku? Na czym polega „przekleństwo” bliskowschodniego pochodzenia? I wreszcie: za czym tęskni Libańczyk mieszkający w Berlinie?

Tomasz Gregorczyk, Janusz Jabłoński: Podobno na całym twoim artystycznym życiu zaważył jeden koncert – solowy występ trębacza Mazena Kerbaja w 2001 roku w bejruckim klubie Strange Fruit. Dlaczego było to aż tak ważne doświadczenie?

Tony Elieh: Wtedy po raz pierwszy zetknąłem się z muzyką swobodnie improwizowaną. Wywodzę się ze sceny rockowej i nawet nie wiedziałem o istnieniu takiej muzyki. Nie znałem wtedy jeszcze Mazena i kiedy zobaczyłem jego występ, uznałem, że nie tylko ten gość nic nie gra, ale nawet nie umie grać na swoim instrumencie! Poza tym Mazen pochodzi ze znanej rodziny, jego ojciec jest sławnym aktorem, a mama – cenioną malarką. Uznałem więc, że znalazł się na scenie wyłącznie ze względu na uprzywilejowaną pozycję, a nie dzięki muzyce, którą gra.

To był dla mnie szok! Uznałem, że to w ogóle nie jest muzyka. Do tego mieliśmy występować z moim zespołem tuż po jego koncercie, a klub – pełny, zanim Mazen wszedł na scenę – w trakcie jego występu opustoszał, co mnie dodatkowo wkurzyło.

Czy ludzie wrócili na wasz występ?

Nie, wyszli na dobre. (śmiech).

Jednak po jakimś czasie zaprzyjaźniliście się, a ty zapoznałeś się z muzyką improwizowaną i zacząłeś ją grać. Od nienawiści do miłości – jak do tego doszło?

Myślę, że to dość typowy scenariusz wejścia w muzykę improwizowaną. Coś przeskakuje w głowie i nagle tam jesteś. I trudno jest powrócić z tego terytorium do grania muzyki w jej tradycyjnych formach.

Doszedłem do przekonania, że bycie improwizatorem jest dla mnie najwyższym stadium rozwoju muzyka. Każdy muzyk uczy się mówić własnym językiem, mówić po swojemu: „istnieję, tu jestem”. W swobodnej improwizacji chodzi o coś przeciwnego: najpierw trzeba się zatrzymać i posłuchać, a potem dopiero reagować.

Fot. Peter-Wolff

Kiedy już zaczniesz grać tę muzykę i nauczysz się tej cierpliwości i uważności, stajesz na scenie nie tylko jako muzyk, ale w pewnym sensie również jako widownia. Słuchasz innych muzyków i reagujesz na to, co grają. Ten rodzaj wolności, polegającej na tym, że nie tylko wykonujesz kompozycję, ale również podejmujesz na bieżąco decyzje, współtworząc tę kompozycję, podnosi poziom adrenaliny i zmusza do działania. Każdy muzyk czuje jakieś napięcie przed wejściem na scenę, a improwizator ma to uczucie przez cały koncert, bo nie może oczekiwać niczego określonego. Czasami stajesz na scenie z ludźmi, z którymi spotykasz się pierwszy raz. Bycie improwizatorem stanowiło dla mnie jakiś punkt dojścia i dopiero niedawno dałem sobie prawo do nazywania samego siebie w ten sposób.

Niełatwo było mi przystosować się do muzyki swobodnie improwizowanej. Musiałem szukać własnych brzmień i tworzyć nowe rzeczy. Niezależnie od instrumentu potrzebujesz nowych poszukiwań, a to wymaga zaangażowania i pracy.

Opowiem wam, jak to się stało, że zacząłem w ogóle lubić tę muzykę, bo trochę to trwało. Zaprzyjaźniłem się z Sharifem Sehnaouim i Mazenem Kerbajem, którzy wtedy w 2001 roku tworzyli festiwal Irtijal. W 2002 zagrałem tam koncert ze swoim pierwszym zespołem Scrambled Eggs, z którym graliśmy raczej eksperymentalnego rocka. Słuchałem wtedy występów Mazena, Sharifa i improwizujących gości z zagranicy, ale nadal nic we mnie jeszcze nie kliknęło. Mimo to uczestniczyłem i angażowałem się, dając sobie szansę.

Dopiero jeden koncert zmienił całe moje podejście, był to duet Axela Dornera i Michaela Zeranga w Bejrucie, w klubie Irtijal, chyba w 2007 roku. Właśnie wtedy powiedziałem sobie: wow! Jakimś sposobem nagle zrozumiałem, jak to wszystko działa. Zacząłem rozwijać się bardziej w kierunku słuchania i czerpania radości z tego słuchania. Nauczyłem się odróżniać dobry koncert od złego, a przecież to również jest ważne w muzyce improwizowanej. Może nawet nie tyle podział na dobre i złe koncerty, ile umiejętność dostrzegania tego, co działa, a co nie. Zresztą w improwizacji nie jest tak, że wszystko musi cały czas działać. Na tym również polega wyzwanie.

W ten sposób wszedłem w tę muzykę, ale wciąż nie uważałem się za improwizatora. Wciąż próbowałem, a Mazen i Sharif uparcie angażowali mnie w różne projekty, ale wciąż trochę się ociągałem i wracałem do swojego eksperymentalno-rockowego świata. Trwało to aż do 2017 roku, kiedy to wydałem swój pierwszy solowy album i coraz bardziej myślałem jak improwizator.

Powinienem też wspomnieć, że jestem też fotografem i w Bejrucie to było moje główne zajęcie. Ale zająłem się tym tylko dlatego, żeby się utrzymać i móc grać swoją muzykę. Studiowałem i skończyłem marketing, a w branży pracowałem przez 15 lat.

Lubiłeś to?

Nie, zupełnie nie. Od 5 roku życia wiedziała, że chce zostać muzykiem. A przynajmniej tak daleko jestem w stanie sięgnąć pamięcią. Jednak sytuacja w Libanie była, jaka była, moja rodzina nie należała do majętnych i nie bardzo była w stanie wyobrazić sobie mnie jako muzyka. To był dla nich kosmos.

„Musisz mieć porządny zawód”.

Otóż to. Zdobądź zawód, a będziesz sobie mógł robić, co ci się podoba. Ale nim go zdobędziesz, zapomnij o muzyce. Ja jednak nie zapomniałem, była ze mną cały czas. Od 16 roku życia w każde wakacje musiałem pracować, żeby kupić sobie mój pierwszy bas. Włożyłem w granie dużo energii.

Później, podczas pracy w marketingu, czas na muzykę rzeczywiście się skurczył. Ale nawet wtedy cały czas coś ciągnęło mnie z powrotem. W 2006 postanowiłem odejść z branży. Miałem depresję, nie lubiłem tego, co robiłem. Chciałem grać. I odszedłem.

I pięknie, tylko bycie muzykiem w Libanie nie jest takie wspaniałe. Bejrut i sam Liban nie są wielkie, sceny muzyki eksperymentalnej właściwie nie było. Podobnie zresztą w innych krajach regionu. Musieliśmy ciągle podróżować, co naturalnie nie zawsze było możliwe. Dlatego musieliśmy stworzyć własną scenę.

Miałem wtedy hobby w postaci fotografii. Zacząłem wrzucać zdjęcia do sieci, a ludzie zaczęli się ze mną kontaktować. I nagle, ni stąd ni zowąd, zacząłem pracować jako fotograf. I co jeden z bardziej cenionych. Współpracowałem z pismami, fotografowałem architekturę, modę i tak dalej. Robiłem to przez 15 lat – równolegle z muzyką – i mogłem się z tego utrzymać. Za nic w świecie nie chciałem wrócić do biura.

Traktowałem fotografię wyłącznie jako źródło dochodu, nie chciałem robić zdjęć artystycznych. Zależało mi wyłącznie na pieniądzach (śmiech). Artystycznie wyżywałem się w muzyce i je tym polu nie chciałem iść na jakiekolwiek ustępstwa – jak na przykład granie na weselach. Muzyka jest dla mnie święta!

Rozwinąłem techniki fotografowania, których inni twórcy w Bejrucie nie stosowali. To był haczyk dla klientów. Jak wspominałem, Bejrut nie jest wielkim miastem, więc żeby uprawiać networking idziesz po prostu do baru (śmiech). Wszystkich tam spotkasz! W Berlinie jest inaczej, mieszkam tam od czterech lat i jeszcze nigdy przypadkiem nie spotkałem kogoś z innych branż. Środowiska są zróżnicowane i rozrzucone. Jak idziesz na koncert, to spotykasz muzyków. W Bejrucie szedłeś do pubu i spotykałeś cały świat artystyczny, cały świat reklamy i tak dalej. Jeśli udało ci się poznać pierwszą osobę, dalej wszystko toczyło się już samo.

Czy to muzyka była głównym powodem, dla których przeprowadziłeś się z Bejrutu do Berlina?

Nie, głównym powodem była sytuacja w Bejrucie. Istotny był kryzys ekonomiczny, ale najważniejsza była wielka eksplozja z 4 sierpnia 2020 roku. Byłem wtedy bardzo blisko wybuchu i siedzę tu z wami tylko dlatego, że miałem szczęście. Podobnie moja żona i dziecko. Po tym wydarzeniu zdecydowaliśmy, że wyjedziemy z Libanu. Dorastaliśmy z żoną w cieniu wojny domowej i nie chcieliśmy, żeby naszego syna spotkało to samo. Pamiętam strach na jego twarzy, kiedy patrzył na nas, swoich rodziców, równie przestraszonych i zszokowanych. Zrozumieliśmy wtedy, że musimy znaleźć jakiś sposób na wyjazd z kraju.

A dla Libańczyków nie jest to takie proste. Nie możemy ot tak pojechać sobie tam, gdzie nam się zamarzy. Szczęśliwie przez rok miałem rezydencję w Akademii Sztuki w Berlinie, co pomogło mi w przeprowadzce do Niemiec. Po roku udało mi się przedłużyć pobyt o trzy kolejne, niedługo znów będę się starał o kolejne pozwolenie.

Powstaje pytanie, dlaczego akurat Berlin?

Bo chciałem zając się wyłącznie muzyką i wydało mi się, że tam będzie to możliwe.

To poradziłeś sobie jako fotograf w Berlinie?

No cóż, kiedy przeprowadziłem się do Berlina, rzuciłem fotografię.

O! Odważna decyzja. Chodziło o to, że rynek był już nasycony?

Nawet nie próbowałem na nim zaistnieć. Ale wszystkie rynki są nasycone. Ostatecznie zawsze sprowadza się to do tego, kogo znasz. Jeśli poznasz jakąś osobę pracującą w magazynie, załapiesz dla nich robotę, to jeśli wyjdzie dobrze, łatwo dostaniesz pracę dla innego magazynu. Tak to działa. Albo przynajmniej możesz stworzyć ładne portfolio i wysyłać je agencjom. Ale ja nawet tego nie zrobiłem, bo przyjechałem do Berlina jako muzyk. To moja szansa.

W Bejrucie miałem dwie prace (muzykę i fotografię), przed pandemią sporo podróżowałem – więc było dobrze. Ale zawsze byłem częścią jakiś większych projektów. Po przyjeździe do Berlina postanowiłem pracować na siebie, na nazwisko Tony Elieh. Nie Tony Elieh – członek Calamity czy Karkhany, tylko Tony – samodzielny muzyk. I na razie mi się to udaje. Jestem angażowany do wielu przedsięwzięć, spotykam wielu muzyków, mam sesje nagraniowe, próby, koncerty. W Berlinie wszyscy mnie już znają, a i w Europie ludzie zaczynają kojarzyć moje nazwisko.

W tym krótkim czasie chyba najbardziej rozwinąłem się jako muzyk. Berlin można uznać za wielką stolicę dla tego typu muzyki. Do tego berlińscy muzycy są bardzo życzliwi i otwarci, nie ma żadnego gwiazdorstwa. Nawet jeśli jesteś nowicjuszem, możesz zadzwonić na przykład do Axela Doernera i umówić się na próbę. Albo zaprosić do udziału w koncercie – wtedy tylko sprawdzi w kalendarzu, czy ma wolny termin, i jeśli tak – zagra. Podobnie Burkhard Beins, Magda Mayas czy Tony Buck – wszyscy są otwarci. Granie z nimi wszystkimi, a także chodzenie na ich koncerty bardzo mnie rozwinęło. To w Berlinie zacząłem improwizować częściej i z większym przekonaniem. Uznałem też, że z elektrycznym basem nie wszędzie będę pasował, więc kupiłem akustyczną gitarę basową i zacząłem rozwijać technikę gry również na niej.

Fot. Cristina-Marx

Rzuciłem fotografię, żeby skoncentrować się na muzyce. Na przykład – nigdy w życiu nie ubiegałem się o grant, nie składałem wniosku o rezydencję. Musiałem się tego nauczyć! Idzie mi coraz lepiej, ludzie mnie rozpoznają, zapraszają na koncerty i rezydencje. I jestem… szczęśliwy. Po raz pierwszy w życiu czuję satysfakcję i szczęście.

Mówiłeś o tym, jak eksplozja w Bejrucie w 2020 roku wpłynęła na twoje życie. W Polsce chyba nie zdajemy sobie sprawy, jak tragiczne w skutkach było to wydarzenie. Jak Bejrut i scena muzyczna odczuły konsekwencje wybuchu?

Konsekwencje były bardzo duże. Tak się złożyło, że eksplozja dotknęła właśnie te część miasta, w której skupiało się życie artystyczne. Te dzielnice zostały kompletnie zniszczone. Wielu z nas, artystów, wyjechało. A po czterech latach sytuacja niewiele się polepszyła. Muzycy, którzy zostali, maja fatalne nastroje. Martwią się tym, co się wokół nich dzieje, szczególnie teraz. Gaza, wojna na południu Libanu…

Najgorsze jest to, że niezależnie od tego, co zrobisz, nic się tak naprawdę nie zmienia. Właśnie spotkałem Sharifa Sehnaoui, który został w Bejrucie, i miałem nadzieję, że powie mi, że jest lepiej. Niestety nie to od niego usłyszałem. Coś tam się oczywiście dzieje, ale niekoniecznie na scenie improvu, bardziej w elektronice i w rocku. A przed pandemią na naszym festiwalu Irtijal mieliśmy codziennie po 400-500 osób na widowni. Przyjeżdżali artyści z zagranicy. Scena kwitła. To był nasz najlepszy czas. Dziś jest tam naprawdę trudno.

Po wczorajszym koncercie tria Shadowcracker na festiwalu Ad Libitum kilka osób mówiło nam, że słyszało w waszym graniu bomby i eksplozje.

Naprawdę? Wczoraj? OK, niech będzie…

Osobiście nigdy nie chciałem wyrażać takich rzeczy w muzyce tak, aby brzmiały dobrze. Bo one są złe. Nigdy nie zobaczę w nich niczego pozytywnego. Nigdy się z nimi nie pogodzę.

Czyli to słuchacze nakładają na muzykę swoje skojarzenia.

Właśnie tak. Pochodzimy z Bejrutu – a więc bomby. Owszem, mamy je w sobie! Może w jakiś sposób je pokazujemy, ale nie intencjonalnie. Nie mam patentu „odgłosy bomb”, którego używam na zawołanie. Ale mamy w sobie gniew. Z którym nie umiemy sobie poradzić. Od dziecka mieszkam w towarzystwie wojny. Po raz pierwszy w pokoju żyję w Berlinie. Cztery lata z rzędu. A w Bejrucie cały czas coś się dzieje.

Ale tak, mam w sobie ten gniew. Próbuję sobie z nim poradzić. I znajduje on ujście w muzyce. Niezależnie ode mnie. Ale na pewno tak jest.

Wspomniane trio Shadowcracker z Adamem Gołębiewskim i Sharifem Sehnaouim jest bardzo uniwersalnym zespołem. Możecie zagrać zarówno noise-rockową ścianę dźwięku, jak i ciche, sonorystyczne, swobodnie improwizowane utwory.

Owszem, i jest to dla mnie coś w rodzaju spełnienia marzeń, gdyż uwielbiam oba te sposoby grania. W takich zespołach jak trio z Sharifem i Adamem możemy grać głośno do szczytu możliwości i na granicy ciszy. W Zielonej Górze, podczas pierwszego koncertu tej trasy, Sharifa jeszcze nie było w Polsce, więc graliśmy w duecie z Adamem Gołębiewskim. Galeria, w której występowaliśmy, była duża i bogata w pogłos, więc zdecydowaliśmy się zagrać naprawdę delikatnie i przestrzennie. I udało się. Z kolei przedwczoraj w Łodzi połączyliśmy już razem wszystkie możliwe elementy – powędrowaliśmy zarówno w stronę ciszy i przestrzeni, jak i ku ścianom dźwięku. Tak, lubię pracować na obu tych polach.

Jak doszło do waszego spotkania w ramach tego tria?

Zaczęło się od tego, że Sharif poznał się z Adamem i zaczęli grać ze sobą coraz więcej. Z kolei my z Sharifem jeszcze w Bejrucie wpadliśmy na pomysł podróżowania po Europie i grania koncertów z różnymi perkusistami. Adam naturalnie znalazł się na tej liście jako znajomy Sharifa – od tego się zaczęło. Potem jeszcze Adam przyleciał do Bejrutu, wystąpiliśmy dwa razy i nagraliśmy album.

Shadowcracker, wyd. Uznam 2024

Ale potem przyszła pandemia i doszło do eksplozji 4 sierpnia 2020 roku w porcie w Bejrucie, więc musieliśmy odłożyć wszystkie plany na później – czyli do teraz. Całe szczęście, że Adam na nas naciskał, bo sam przyznaję, że nawet zapomniałem o tej płycie i planach. Zająłem się wyjazdem z Libanu i całą resztą. Po prostu zapomniałem nawet, że nagraliśmy ten materiał, ale podczas kolejnych odwiedzin Adam przypomniał: chłopaki, mamy przecież nagrany album, trzeba go wydać.

W twojej dyskografii jest jeszcze jeden polski ślad, czyli album Machine Learning wydany przez wytwórnię Bocian Records. Jak to się stało, że wydaliście go w Polsce?

Wydaje mi się, że to Burkhard Beins nawiązał kontakt z Bocianem. W tym czasie dostaliśmy też propozycję z wydawnictwa prowadzonego przez niemieckie czasopismo „Bad Alchemy”. Udało się ustalić szczegóły współpracy i wspólnie wydać ten album.

Czy byłbyś w stanie opisać swoją rolę w muzyce z tej płyty?

Ten zespół jest dla mnie wyjątkowy, bo właśnie z nim zagrałem swój pierwszy koncert po przyjeździe do Berlina. To było jeszcze podczas covidowego lockdownu, Mazen Kerbaj zaprosił mnie, żebym wystąpił w klubie. A Sawt Out to akustyczne trio złożone z Mazena, Burkharda Beinsa i Michaela Vorfelda, ale na potrzeby tej serii koncertów panowie uznali, że spróbują grać na instrumentach elektronicznych i zaproszą mnie do zespołu. Wyobraźcie więc sobie mnie siedzącego między Burkhardem Beinsem i jego elektroniką, Michaelem Vorfeldem z jego żarówkami i Mazenem Kerbajem na crackleboksie i trąbce. W takich, dosyć stresujących, okolicznościach zacząłem grać w Berlinie. Jak się odnaleźć z basem? W tej sytuacji bardzo pomogły mi doświadczenia nabyte podczas nagrywania solowej płyty.

Sawt Out with Tony Elieh, „Machine Learning”, wyd. Bocian Records 2022

Po tym, jak koncert okazał się być bardzo udany, zapadła decyzja o nagraniu płyty w tym czteroosobowym składzie. Zrobiliśmy to, a potem Burkhard wykonał kawał dobrej roboty, pracując nad tymi utworami. Jednak we czterech zagraliśmy tylko dwa razy w życiu, nigdy już nie udało się tego powtórzyć.

Na ile elektryczna gitara basowa stanowiła przeszkodę w graniu tej muzyki swobodnie improwizowanej. Bo wiesz, kontrabas ma to coś! Zagrasz na nim cokolwiek – i pasuje. Gitara basowa – no cóż, możesz się na męczysz…

A i tak odstajesz od zespołu! Tak, czułem to nieustannie. Dlatego ostatnio gram nawet częściej na akustycznym basie, niż na elektrycznym. Elektryczny wykorzystuję głównie w głośniejszych, nieco bardziej „rockawych” składach jak Karkhana lub trio Shadowcracker z Sharifem Sehnaouim i Adamem Gołębiewskim, z którym wystąpiliśmy w Warszawie na Ad Libitum. Albo z Calamita z Sharifem, Ayą Metwalli i Malekiem Rizkallahem. Mam też nowy projekt z muzykami francuskimi, również nawiązujący do rocka i muzyki elektronicznej… tak, w tych kontekstach elektryczny bas dobrze się sprawdza. Ale w estetyce free improv aktustyczny jest nieporównywalnie lepszy. Czuję się jakby cieplej, brzmienie nie odstaje.

Czasami oczywiście można grać improwizację również na elektrycznym basie. Da się wtopić w brzmienie i nawet zabrzmieć interesująco. Ale na ogół to bas akustyczny jest według mnie najlepszym wyborem.

Wspomniałeś o solowym albumie – It’s Good To Die Every Now And Then. Cztery utwory spośród których dwa opierają się na stałych dronach, a dwa pozostałe to repetytywne rozrastające się stopniowo struktury. Czym różni się twoje nastawienie, kiedy grasz w zespole, od grania solowego? Masz dwa różne zestawy słownictwa?

Tak, to SĄ dwa różne zestawy. Kiedy przygotowywałem materiał na płytę solo, w jakimś sensie komponowałem: wiedziałem, jakich technik zamierzam użyć i tak dalej. Tymczasem w zespole, zwłaszcza improwizującym, nie ma takiej opcji. W takich składach jak Karkhana czy Calamita owszem, tam jest miejsce na kompozycje, ale to wciąż jest coś zupełnie innego niż komponowanie solo, pracuje się na innym materiale. W każdym zespole musisz ograniczyć się do pewnych brzmień, a resztę zostawić innym. Solo – wszystko musisz stworzyć sam.

Czasami elementy odkryte podczas pracy solo wprowadzam do gry zespołowej, ale to wciąż całkiem różne aspekty. Na przykład teraz pracuję nad solową płytą na basie akustycznym i część elementów, których planuję użyć, wykorzystałem już w zespołach. Choćby w nowym akustycznym triu z Burkhardem Beinsem na instrumentach perkusyjnych i Maurice’em Loucą na akustycznej gitarze ćwierćtonowej. Wszystko w tym triu jest zainspirowane brzmieniami elektroakustycznymi i elektronicznymi, które staramy się oddać na instrumentach akustycznych i uwieńczyć pięknymi partiami gitarowymi Maurice’a.

Słowem – akustyczny bas zaczyna zdecydowanie dominować w moich projektach, więc siłą rzeczy pomysły z tych projektów przenikają też do grania solo. Z elektrycznym basem tak się nie działo.

Mówiłeś o samoograniczeniu w zespole. Czy kiedy przemieszczałeś się z rocka do muzyki improwizowanej, na jakimś etapie zrezygnowałeś z pewnych elementów lub technik? 

Tak, to się zdarzało, na przykład dawniej zawsze grałem na basie kostką.

Podczas pracy z Karkhana granie kostką wydało mi się zbyt agresywne, dlatego przestawiłem się do grania palcami. Ale tak naprawdę musiałem się tego nauczyć od podstaw. W końcu zupełnie odstawiłem kostkę. Chociaż niedawno znów zdarzało mi się do niej wracać. I oto właśnie chodzi – żeby odstawiać wypracowane techniki na bok, uczyć się nowych, wracać do starych, ale na nowych warunkach. To oznacza muzyczną ewolucję.

Niedawno wydałeś wraz francuskimi muzykami płytę SIHR. W notce czytamy, że ten album jest „dźwiękowym manifestem (…) i nowym folklorem dla zdewastowanej planety”, pojawia się też termin „post-everything”. Skoro manifest, to musisz się z niego wytłumaczyć.

Wiecie co? Szczerze mówiąc, nie przepadam za tego rodzaju etykietkami. Ten opis nie pochodzi ode mnie i nieszczególnie się z nim zgadzam. Nie wiem, czym wolno nam w dzisiejszych czasach używać terminów z post- na początku – biorąc pod uwagę całą historię muzyki i to, co dzieje się w niej teraz. Idea wyzwań w sztuce jest dla mnie mało twórcza i nie lubię jej. Nie widzę niczego złego w powtarzaniu wcześniejszych dokonań, bo również to może cię pchnąć w nowe rejony. Ale rzucanie wyzwań przeszłości według mnie nie ma sensu.

SIHR, wyd. Sub Rosa 2024

SIHR to w zasadzie muzyka rockowa z orientalnym smaczkiem. Jest chwytliwa, ma też melodie, na które, być może, sam bym nie wpadł. Nie wszystko mi się tam podoba, ale taka jest specyfika kolaboracji – każdy z członków grupy ma własną perspektywę, a te wizje mogą się połączyć. Tak, są na tej płycie utwory, które bardzo lubię, ale i takie, które podobają mi się mniej.

Jednak kiedy porównuję tę płytę z Karkhaną – z jej całą fantastyczną muzyką i tymi wszystkimi wielkimi nazwiskami – to czuję gniew. Bo Karkhana nie zdobyła ani jednej czwartej z tego rozgłosu, który stał się udziałem SIHR. Tak, to mnie naprawdę wkurza.

A Karkhana jest w zasadzie bliskowschodnią supergrupą.

Owszem, a mimo to nie jesteśmy już w stanie koncertować. Wiem, że to duży zespół i że mieszkamy w różnych zakątkach świata, ale brak możliwości grania bardzo mnie boli, bo to był i jest cudowny projekt.

Pamiętam, że byliśmy podekscytowani na samą wieść o tym, że Karkhana ma powstać, później przesłuchując płytę, a wreszcie słuchając waszego koncertu na festiwalu Jazz Jantar w Gdańsku. To było doskonale harmonijne połączenie muzyki wymagającej i bardziej chwytliwej, surowej improwizacji i pięknych melodii. Karkhana ma wszystko. Myśleliśmy, że nie gracie ze względów organizacyjnych…

Nie! Po prostu nie dostajemy zaproszeń z festiwali. I nie bardzo wiemy, dlaczego tak jest.

Może to kwestia kosztów związanych z wielkością składu?

Nie, europejskie festiwale zwykle mają środki, żeby zaprosić większe zespoły. Ideą Karkhany była obecność wątków eksperymentalnych w muzyce bliskowschodniej, całego regionu. Łączyliśmy różnorodne elementy, nie robiliśmy tylko muzyki opartej na skali molowej melodycznej. Gra Sama Shalabiego na oud jest nieprawdopodobna, nikt nie gra na tym instrumencie tak jak on. Maurice Louca w połączeniu z Mazenem Kerbajem, Sharifem Sehnaouim, Michaelem Zerangiem i ze mną, do tego goście z Turcji… to była cudowna kombinacja.

Sharif Sehnaoui przechodził przez okres odżegnywania się od wszystkiego, co orientalne w muzyce. Walczył z, jak to nazywał, egzotycyzmem. Ty też miałeś taki okres? Miałeś kłopot z elementami bliskowschodnimi obecnymi w twojej muzyce?

Nie, uważam, że pochodzę, skąd pochodzę i te elementy są częścią mnie. Udając, że tak nie jest, oszukiwałbym samego siebie. Ta muzyka gra we mnie od urodzenia, więc dlaczego miałbym jej unikać. W sumie żałuję, że nie poznałem jej lepiej i nie nauczyłem  się gry na jakimś tradycyjnym instrumencie. Tak nie stało, bo jednak w Libanie wystawieni byliśmy na działanie elementów zachodnich. Uważam, że praca w takim zespole jak Karkhana jest dla mnie – muzyka z Libanu zaznajomionego z różnymi stylami muzycznymi Wschodu i Zachodu – naturalnym etapem w ewolucji. Nie ma w tym żadnego łgarstwa. Jeśli coś lubię, staram się znaleźć dla tego czegoś miejsce w jakimś projekcie. I pokazać to coś po swojemu, w trochę nieoczywisty i pokręcony sposób. Tak żeby samemu również mieć z tego frajdę. Zamiast wpleść arabski motyw w nic nieznaczącą piosenkę, wolę jakoś zaatakować tę tradycję, przenieść ją w inne miejsce. Właśnie dlatego, że przez wieki była obwarowana takimi rygorami.

Karkhana, „Al Azraqayn”, wyd. Karlrecords 2021

Uważam, że Sharif przechodził przez tę fazę właśnie dlatego, że musiał podjąć wyzwanie wzięcia tej muzyki na warsztat i pokazywania jej, ale nie jako egzotycznej ciekawostki.

Poza tym jeśli muzyka jest dobra, to jest dobra. Stawienie wyzwań i odkrywanie nowych lądów – to mnie interesuje. A te wszystkie pytania, które mogą pojawić się późnej… Cóż, trudno mi na nie odpowiadać. I nie wiem, czy chcę do robić. „Wiesz, słychać w twojej muzyce elementy X i Y”. No, i fajnie. Może tak jest. Ale nie myślałem o tym, nie robiłem tego celowo, żeby sprzedać więcej albumów! Przecież i tak nikt ich nie kupuje (śmiech).

Album SIHR bez wątpienia jest pełen bliskowschodnich tropów.

Tak, naszym pomysłem było opracowanie arabskich piosenek na awangardową modłę. Ciekawe, że ten projekt zdobył niemały rozgłos, ale niewiele koncertowaliśmy. Nie wiem, dlaczego. Recenzje w Europie były naprawdę dobre. Zaproszono nas wprawdzie do Niemiec – ale koncert odwołano. W tej chwili muzycy pochodzący z Bliskiego Wschodu stają przed nowymi problemami. Musimy sobie z nimi radzić. Choć jest się czego bać.

Jak mówiłem, ostatnie cztery lata w Berlinie żyłem w pokoju i spokoju. Ale to już się skończyło. Stykam się z rasizmem, odwołują mi koncerty…

Rasizm i odwoływanie koncertów? Dobrze usłyszałem?

Tak. Niedawno odwołano niemiecki koncert Karkhany. Podobnie Calamita. Dwa projekty, w które jestem zaangażowany. Boję się, że tych odwołanych koncertów będzie jeszcze więcej.

A skąd te odwoływania?

Bo niektórzy członkowie tych zespołów popierają propalestyńską organizację BDS [Boycott, Divestment and Sanctions]. Bo zrywanie koncertów dotyczy ostatniego roku, od kiedy zaczęła się sytuacja w Gazie. Wszyscy w tych zespołach mówimy, co myślimy na ten temat, ale niektórzy są zadeklarowanymi zwolennikami BDS – więc odwołuje nam się koncerty.

Dłuższa cisza.

Cóż, ciężkie czasy.

To nasz pech. Nie chcę się skarżyć, bo czuję dużą satysfakcję z tego, co zrobiłem w życiu. I miałem szczęście, że tak to się potoczyło. Ale z drugiej strony w tyle głowy mam te myśli: Dlaczego ciągle coś nam się przydarza? Czemu to się za nami ciągnie? To naprawdę męczące. Przeżyłeś wojny i naloty, przyjechałeś do kraju, w którym jest pokój, myślisz, że bezpieczny. Ale nie – bum, znowu coś się dzieje.

Nie możesz mówić, co naprawdę myślisz. Wyobrażacie to sobie? Bo będziesz uznany za zdrajcę lub terrorystę. W tym momencie z tym właśnie walczymy. To dobra walka w tym sensie, że można pokazać Europejczykom trochę prawdy. Innej prawdy niż ta pokazywana przez mainstreamowe media. Kiedy przeprowadziłem się do Niemiec, uświadomiłem sobie, jak bardzo Europejczycy są okłamywani na temat sytuacji w moim regionie. We wszystkich tematach! Mają naprawdę spaczone pojęcie na temat tego, co się tam dzieje.

A te najważniejsze przekłamania to…

Po pierwsze, większość ludzi w ogóle nie ma zielonego pojęcia, co się u nas dzieje. Ci, którzy coś słyszeli, nie wiedzą, jakie mechanizmy rządzą regionem. Zakładają, że każda osoba mówiąca po arabsku jest muzułmaninem. Nie przychodzi im do głowy, że są tam też inne religie. Tymczasem moja rodzina jest chrześcijańska. Nie uważam się za chrześcijanina, bo jestem ateistą. I na pewno nie jestem muzułmaninem (śmiech).

Nieustannie ktoś mnie pyta: jak tam ramadan w tym roku? Cóż, nie obchodzę ramadanu. Stereotypy, niewiedza i brak szacunku dla innych. Może jestem muzułmaninem, a może jestem post-muzułmańskim ateistą? Jak możesz zakładać, że wiesz o mnie takie rzeczy? Z takimi kwestiami się teraz zmagamy.

Staramy się zmienić nasze postrzeganie w Europie. Chcemy, żeby ludzie się dowiedzieli, jak naprawdę wygląda rzeczywistość w naszym regionie. Bo oczywiście mamy tam masę problemów. Ale częściowo też wynikają one z mieszania się Europejczyków w nasze sprawy. To nie tylko nasza odpowiedzialność, częściowo również wasza, europejska. Płacimy wielką cenę za to, że region jest bogaty w ropę (podobnie jak niektóre kraje afrykańskie).

Cóż, przed nami sporo pracy, żeby jakoś poskładać sobie z tego wszystkiego lepszą przyszłość.

I powiem wam coś jeszcze – nie jest łatwo wyjechać z kraju. Nie jest łatwo zostawić swoich rodziców. Nie jest łatwo przybyć do państwa o innej kulturze i zaadaptować się.

Moja siostra mieszka w Niemczech od 1988 roku i do dziś mówi, że nie jest to jej dom w pełnym znaczeniu tego słowa. Nie ma go już w Polsce, jeszcze nie ma w Niemczech.

A zwróćcie uwagę, że odległości i różnice kulturowe nie są takie duże w jej przypadku. Wyobraź sobie teraz dystans oraz odmienności między Bliskich Wschodem i północą Europy. Może ci się wydawać, że wiesz sporo o miejscu, do którego przyjeżdżasz. Ale kiedy zaczynasz tam mieszkasz, uzmysławiasz sobie, jak bardzo różni się od twojego kraju.

Czegoś szczególnie brakuje ci w Niemczech? Za czym tęsknisz?

W Libanie zawsze mieszkałem blisko wybrzeża. Morze jest częścią mnie. Odkąd pamiętam latem codziennie chodziliśmy na plaże. Potem przeprowadziłem się do Berlina i od czterech lat nie wszedłem do słonej wody. Poleciałem do Bejrutu w kwietniu tego roku, ale pogoda nie sprzyjała morskiej kąpieli. Niemniej, coś wtedy poczułem. Bo wiecie – nie cierpię tego miasta, chciałem z niego wyjechać. Ale jeśli kiedyś pogodzę się znów z tym miejscem, stanie się to dzięki morzu. Jeśli przylecę tam i będę mógł popływać, może zawrzemy pokój (śmiech). Wchodzę do słonej wody, pływam – i wtedy czuję, że jestem stamtąd. Może to nic ważnego. Ale ja bardzo mocno to odczuwam.

Bardzo lubię Berlin i jestem tu szczęśliwy. Owszem mamy różne perypetie, ale też odczuwamy wsparcie i pomoc. Nie sądzę, żeby miał wrócić do Bejrutu – szczególnie teraz. Ale byłoby miło zobaczyć swoich rodziców, przyjaciół, swoją starą codzienność.

Liban to też przepiękne miejsce. Jest niewielki, ale bardzo zróżnicowany. Północ i południe dzieli jakieś 200 kilometrów. Na północy masz góry wysokie na ponad 3000 metrów, a południe jest raczej pagórkowate. Tak wygląda zachodni łańcuch, opadający wprost ku morzu. We wschodniej części jest odwrotnie – najwyższe góry są na południu, na północy wzgórza. Różnorodność krajobrazów naturalnych z północy na południe jest niesamowita. Jeśli więc mieszkasz w Bejrucie, na południe dotrzesz w półtorej godziny, a do najdalszego punktu na północy w dwie. Jeśli wstajesz rano i chcesz sobie zaplanować coś ciekawego na nadchodzący dzień, w Libanie jest to znacznie prostsze niż w Berlinie.

Masz ochotę na zmianę otoczenia? Wsiadasz w samochód, po 30 minutach jesteś na stoku i zjeżdżasz na nartach. Potem kolejne pół godziny – i jesteś z powrotem nad morzem. Możesz to robić codziennie, nie musisz wydawać 10 tysięcy euro na wycieczkę do Szwajcarii. Pod tym względem Liban ma wiele zalet. Oczywiście zaczyna się je doceniać wtedy, kiedy zostanie się ich pozbawionych. Wcześniej raczej się z tego naśmiewaliśmy. W szkole uczyliśmy się o geografii Libanu i komentowaliśmy: tak, tak, trzy minuty drogi od stoku narciarskiego, trzy minuty drogi od kąpieli w morzu. Bawiło nas to wtedy, ale dziś wiemy, że w szkole mówili prawdę.

Kolejna sprawa to inny sposób życia w Niemczech i w Libanie. W Berlinie mieszka Mazen Kerbaj i Raed Yassin, moi najlepsi przyjaciele z Bejrutu. W Libanie nie musiałem do nich dzwonić, żeby się zobaczyć. Po prostu szedłem do baru i oni tam byli (śmiech). Z Mazenem jesteśmy naprawdę blisko, jego żona i dzieci przyjaźnią się moją rodziną. Ale już z Raedem nie spotykamy się tak często. Czasami nie widzimy się przez miesiąc czy dwa, muszę specjalnie zadzwonić się, umówić. W Berlinie tempo jest zupełnie inne.

A kąpałeś się już może w Bałtyku? Albo w Morzu Północnym?

Jeszcze nie. Ale bardzo bym chciał. Choć wiem, że zamarznę (śmiech).

 

Rozmowa przeprowadzona na 19. Festiwalu Ad Libitum w Warszawie. Wywiad ukazał się pierwotnie w „Rozmowach Improwizowanych” na antenie Programu 2 Polskiego Radia.

Tekst ukazał się w numerze „Fragile. Dom 1-2/2024>>

Dodaj odpowiedź